Album „Solo” może się wydawać żartem artysty, który dotychczas nie firmował żadnego muzycznego ansamblu i parał się głównie działalnością solową. Wchodził i wchodzi nadal (vide pozostałe produkcje Frahma z tego roku) w różne – sceniczne i studyjne – kolaboracje, zawsze jednak jako artysta w pełni autonomiczny. Muzyka zawarta na płycie (ale także historia, jaką Nils Frahm ją oplótł) podpowiada jednak nieco inny klucz interpretacyjny tytułu. Wydaje się, że „solistą” jest tutaj nie artysta, lecz instrument – fortepian, któremu poświęcony jest cały album. Został on bowiem nagrany na fortepianie niezwykłym – mającym blisko cztery metry wysokości instrumencie M370 firmy Klavins, który uznawany jest za największy fortepian na świecie. A to, że bohaterem płyty jest fortepian, odnosi się także do dodatkowego jej kontekstu – Nils Frahm podjął się zebrania poprzez to wydawnictwo środków na zbudowanie jeszcze większego instrumentu – modelu Klavins M450, przy okazji powołując do życia nowe święto: Piano Day, obchodzone 88. dnia każdego roku.
Oczywiście, jednolita instrumentalnie i zbudowana na fortepianowym brzmieniu płyta nagrana przez pianistę nie powinna być postrzegana w kategoriach niespodzianki czy ekstrawagancji, tym bardziej że Frahm ma już na koncie albumy właśnie w takiej, minimalistycznej instrumentalnie poetyce. Nie sposób jednak nie umieścić tegorocznej płyty w szerszym kontekście, który wyznaczają przede wszystkim koncerty Nilsa Frahma. W kolejnych latach berliński muzyk coraz bardziej rozbudowywał swoją koncertową „infrastrukturę”. W konsekwencji postępującego usprzętowienia fortepian z brzmieniowej dominanty stał się już tylko jednym z kilku równorzędnie wykorzystywanych przez niego źródeł dźwięku, „obrastając” coraz większą liczbą instrumentów i przetworników. W takiej sytuacji album „Solo” jawi się – obok wspomnianego wcześniej crowdfundingowego charakteru – jako forma oddechu, chwilowego powrotu do mocno wymagającej formuły samodzielnej, tak potyczki, jak i symbiozy, muzyka z jednym instrumentem.
Nie szukałbym tutaj natomiast wyrazu tęsknoty za puryzmem brzmieniowym czy gatunkowym, którego funkcją miałoby być podtrzymanie „szlachetności” fortepianu. Choć na nowej płycie Nilsa Frahma słyszymy wyłącznie ów instrument, to nie jest on w żaden sposób fetyszyzowany, należałoby chyba mówić bardziej o jego kontemplacji przez artystę. W większości kompozycji Frahm tak bardzo rozrzedza strukturę kompozycji, że niemal każdy dźwięk dostaje szansę pełnego wybrzmienia. Melodyka w takiej sytuacji schodzi na dalszy plan i szkicowana jest bardzo cienką, delikatną kreską. W konsekwencji większość kompozycji zyskuje mocno medytacyjny charakter i choć takie określenie może rodzić obawy o trywialność i użytkowy charakter muzyki, to w tym przypadku są one jednak nieuzasadnione. Frahm bowiem w pewnym momencie myli tropy i, z jednej strony, proponuje – w kompozycji „Wall” opartej na repetytywnym motywie – nawiązanie do amerykańskich minimalistów, ale raczej ich wczesnej i surowej poetyki, a nie na przykład uładzonych i kojących kompozycji filmowych Philipa Glassa. Z drugiej – pojawia się wymagający dużego skupienia, ponad dziesięciominutowy utwór „Immerse!”, jedyny na płycie ze zmienną dramaturgią, która choć zaszczepiona podskórnie, to jest jednak wyraźnie wyczuwalna.
Wobec muzyki zawartej na „Solo” (wspomniana kompozycja „Immerse!” jest tu najlepszym przykładem) na pewno nie byłaby interpretacyjnym nadużyciem swoista klisza mówiąca o „muzyce do nieistniejącego filmu”. Zmysł ilustracyjny niemieckiego kompozytora został jednak w sposób rzeczywisty przetestowany na jego drugiej tegorocznej płycie, która stanowi oprawę muzyczną niemieckiego filmu „Victoria” w reżyserii Sebastiana Schippera, nagrodzonego między innymi na Berlinale.
Muzyka skomponowana przez Frahma na potrzeby filmu nie jest eksploracją nowych ścieżek gatunkowych. Właściwie mogłaby to być kolejna „zwykła” płyta artysty, wzbogacona jedynie o bazujące głównie na smyczkowej instrumentacji tło, na którym osadzona jest dramaturgiczna warstwa poszczególnych kompozycji. Ale nawet i ten element nie jest w twórczości berlińskiego kompozytora całkiem nowy – w 2011 roku nagrał on wspólny album z wiolonczelistką Anne Müller („7fingers”), która zresztą odpowiada również za partie tego instrumentu na ścieżce dźwiękowej do „Victorii”. Nie są w przypadku Nilsa Frahma także zaskoczeniem fortepianowe preparacje, które na omawianej płycie również się pojawiają, a które – chociażby na koncertach – muzyk stosuje często i udanie, choć przyznać trzeba, że jest to raczej wykorzystywanie stosunkowo oswojonych wariantów preparacji niż eksplorowanie nowych możliwości rzeczonego sposobu wykorzystywania fortepianu.
Wartości dodanej tego albumu należałoby więc chyba raczej szukać w fakcie odkrycia dla muzyki berlińczyka świetnego, jawiącego się wręcz jako naturalne środowiska, jakim jest filmowa opowieść. Dla samego artysty nie jest to może wielkie „odkrycie”, gdyż skomponowanie muzyki filmowej skomentował krótko: „Nareszcie!”. Ale nie jest to wcale takie oczywiste, biorąc pod uwagę, że w tym przypadku mamy do czynienia z filmem, może nie sensacyjnym, ale bez wątpienia „z nerwem”, wobec którego wyciszona i snująca się w tle muzyka Frahma nie jest na pewno wyborem bazującym na prostych i jednoznacznych skojarzeniach. To, że był to jednak wybór właściwy, potwierdza chociażby przyznanie ścieżce dźwiękowej do „Victorii” Niemieckiej Nagrody Filmowej w kategorii „Muzyka”.
W kontekście „Victorii” warto jeszcze zwrócić uwagę na sposób pracy nad płytą. Poza wspomnianą Müller współpracowali z kompozytorem także Viktor Orri Árnason (altówka) oraz Erik K. Skodvin (gitara). Frahm podkreśla, jak ważna była to współpraca i że tak naprawdę kompozycje, które ostatecznie trafiły na ścieżkę dźwiękową, to efekt wspólnej pracy i improwizacji podczas oglądania filmu – muzycy ustawili w studiu nagraniowym ekran i po prostu grali, jednocześnie oglądając film. Co jednak istotne, Frahm o pozostałych twórcach płyty nie mówi: „muzycy” czy „współpracownicy”, lecz „moi dobrzy przyjaciele”, mocno akcentując kolektywno-przyjacielski wymiar twórczego procesu.
To, co w przypadku pracy nad muzyką do „Victorii” jest istotnym kontekstem, w odniesieniu do trzeciego tegorocznego wydawnictwa – zawierającej tylko dwa utwory EP-ki „Life Story Love And Glory”, którą nagrał z pochodzącym z Islandii Ólafurem Arnaldsem – wydaje się być kwestią kluczową. Mamy tutaj dwóch artystów, którzy dobrali się zdecydowanie na zasadzie podobieństwa, a nie przeciwieństw, ogniskując swoją twórczość w dużej mierze wokół minimalistycznej melancholii. W efekcie mamy komitywę muzyków, którzy się nawzajem świetnie wyczuwają i intuicyjnie wybierają zarówno podobny kierunek, jak i koloryt, powolnie snutej opowieści.
Jest to ich drugie wspólne wydawnictwo i choć pojawia się dopiero teraz, to zawiera fragmenty improwizowanej sesji z 2012 roku, która miała miejsce w berlińskim mieszkaniu Frahma, będącym jednocześnie studiem nagraniowym. Słychać to zresztą na płycie, która momentami wyraźnie odwołuje się do estetyki lo-fi, dopuszczając – na równych prawach co na przykład brzmienie fortepianu – skrzypiącą podłogę czy trzeszczące krzesło. Ta dwoistość (studio nagrań – dom) dobrze rezonuje z relacją łączącą obu muzyków, którzy poza tym, że partnerują sobie muzycznie, są także bliskimi przyjaciółmi. Innymi słowy, płyta stanowi dźwiękowy zapis odwiedzin przyjaciela, który siada z gospodarzem do instrumentu i po prostu gra. Bez planu, bez nut, ale z bezsprzecznym – i wyraźnie słyszalnym – porozumieniem, które jednak każdej ze stron daje mnóstwo przestrzeni i autonomii.
Świetnym uzupełnieniem tej ledwie 11-minutowej płyty jest film, który w sąsiedztwie jej premiery został zamieszczony w sieci. „Trance Frendz” [https://www.youtube.com/watch?v=iwS9YmF22Po], to prawie godzinny ekstrakt z 8-godzinnej, nocnej sesji, którą Arnalds i Frahm ponownie odbyli w mieszkaniu tego ostatniego w tym roku. To jednak nie tyle zapis sesji nagraniowej, ile spotkania dwóch przyjaciół, którzy wspólnie improwizują i swobodnie eksperymentują z różnymi instrumentami, nie traktując grania jako aktu wyjątkowego i wyizolowanego z codzienności, ale raczej mocno wrośniętego w tę ostatnią. Nie dziwi więc, gdy na przykład po jednej z improwizacji muzycy wędrują do kuchni, a gospodarz zabiera się za robienie pizzy…
Czy pisałem o tym, że do września tego roku Nils Frahm obdarzył nas trzema różnymi produkcjami? W takim razie mała korekta. 11 września pojawiła się bowiem kolejna część serii „Late Night Tales”, to wprawdzie tylko kompilacja autorstwa berlińczyka, ale zawiera ona między innymi jego premierową wariację na temat klasycznej kompozycji Johna Cage’a „4’33’’”, w której Frahm reinterpretuje ciszę (!). Z kolei na 2 października zapowiedziana jest trzecia odsłona „przyjacielskiej” kolaboracji berlińskiego pianisty z Arnaldsem, 5-utworowa EP-ka „Loon”, która ujawnia bardziej elektroniczne inklinacje obu muzyków.
No tak, ale przecież jest jeszcze listopad i grudzień… Wypatrujmy zatem kolejnych niespodzianek, smakując jednocześnie to, czym niezmordowany Nils Frahm już nas w tym roku obdarował.
Nils Frahm, „Solo”, Erased Tapes Records, 2015
Nils Frahm, „Music For The Motion Picture «Victoria»”, Erased Tapes Records, 2015
Nils Frahm & Ólafur Arnalds, „Life Story Love And Glory”, Erased Tapes Records, 2015