Archiwum
26.08.2015

Z Londynu na Karaiby (a może do Indii…)

Michał Korczyński
Muzyka

Dwóch artystów, których wcale nie tak trudno powiązać. Pierwszy współtworzy zespół, który powstał w szkole, gdzie uczęszczał także ten drugi. Obaj w swojej twórczości balansują pomiędzy muzyką elektroniczną i innymi estetykami (indie-popem, post-rockiem, jazzem, hip-hopem). Jamie Smith (Jamie XX) i Kieran Hebden (Four Tet), bo o nich tu mowa, znają się świetnie i współpracują ze sobą, czy to w ramach wspólnych setów DJ-skich, czy też w studiu. Na swoich ostatnich płytach podejmują – w różny sposób i z różną intensywnością – grę z wyrazistymi idiomami muzyki etnicznej.

Mocno zwichrowane calypso

Jamie XX to nietypowa postać na brytyjskiej scenie muzyki elektronicznej. Dotychczas jego główną artystyczną afiliacją była formacja The XX, która nawet przy bardzo szerokiej definicji muzyki klubowej lokuje się raczej daleko od tej ostatniej. The XX to indie-pop w swej mrocznej (jak na „indie-standardy”, rzecz jasna) postaci, szukający swojego wyrazu raczej w estetyce nowofalowej niż punkowej. Charakterystycznym rysem w przypadku londyńskiego zespołu są wokale Romy Madley Croft i Olivera Sima oraz brzmienie gitary tej pierwszej. Jamie XX to w tym trio raczej bohater drugiego planu – z jednej strony – dyscyplinujący strukturę rytmiczną utworów beatami, które podporządkowane są bardziej konwencji piosenkowej niż tanecznej. Z drugiej, zaburza on minimalizm gitarowo-basowego instrumentarium rozgrywanymi w tle elektronicznymi – ale raczej dyskretnymi niż dominującymi – wtrętami. Choć trzeba zauważyć, że na drugiej płycie tria obecność Smitha zarysowała się już w sposób bardziej wyrazisty.

Obok współtworzenia The XX Smith intensywnie eksploruje obszar remikserski, rekonfigurując muzykę na przykład Florence and the Machine, Adele, Radiohead, swojego macierzystego zespołu czy drugiego bohatera niniejszego tekstu. Tak naprawdę jednak najwyższy wzlot swojej remikserskiej aktywności Jamie XX osiągnął, przepracowując album Gila Scotta-Herona „I’m New Here”, czego pokłosiem stała się zachwycająca płyta „We’re New Here”, znajdująca fenomenalny balans pomiędzy duchowością i szorstkością Scotta-Herona a klubowymi inklinacjami i producencką precyzją Smitha.

Wszystko to, co do tej pory robił Jamie XX, nosiło jednak w sobie komponent relacyjności wobec twórczości innych (w przypadku działań remikserskich) czy wobec obojga partnerów z zespołu (w ramach The XX). Przez ostatnie lata u jego fanów narastało pragnienie, by wydał dzieło w pełni autonomiczne. Takowym jest bez wątpienia tegoroczny „In Colour”. Są jednak na tej płycie momenty, w których Jamie XX pokazuje mocne zakorzenienie w estetyce swojego macierzystego zespołu – to przede wszystkim dwa („Stranger In A Room” oraz „Loud Places”) spośród trzech utworów, w których za stronę wokalną odpowiadają pozostałe dwie trzecie The XX. Jednocześnie to w przypadku tych piosenek nie tylko dynamika, ale i jakość płyty najmocniej „siada”. To zdecydowanie nie tyle kwestia jednoznacznej słabości rzeczonych kompozycji, ile wrażenia, że nieco szkoda solowego albumu na tak przewidywalne nawiązania do tego, co Jamie Smith robi w ramach działalności zespołowej.

Tym bardziej że reszta albumu – pozbawiona właściwie śladów poetyki The XX – wciąga od pierwszego przesłuchania, a jednocześnie przy każdym kolejnym odsłania kolejne warstwy producenckiej zwinności Smitha. Już pierwszy utwór kumuluje w sobie taką intensywność, że nie ma wątpliwości: to prawdopodobnie jedna z najlepszych do tej pory klubowych kompozycji tego roku. „Gosh” rozpoczyna się nerwowym – wściekłym wręcz – beatem godzącym rytmikę jungle’ową i rave’ową, by następnie niemiłosiernie obejść się z słuchaczem, przygniatając go, z jednej strony, potężnymi i rozciągniętymi partiami basu, a z drugiej – wwiercając się w głowę wysokimi częstotliwościami, coraz bardziej i bardziej windowanymi, aż do finału, w którym za wyciszenie odpowiada miękki wokal i rytm o mocno karaibskiej proweniencji. Ostatni akcent i tak należy jednak do „stygnącego” basu, który wcześniej nadał utworowi ogromnej siły rażenia – na koncertach musi to być absolutna petarda, co zresztą będzie można sprawdzić podczas polskiego występu artysty w listopadzie.

Wspomniana karaibska proweniencja to nie chwilowy błysk ujawniający się wyłącznie w pierwszej kompozycji. W kontekście całości płyty to bowiem jeden z możliwych kluczy – stosunkowo ciekawy, bo niejednoznaczny (choćby w stosunku do tropienia tych pomysłów artysty, które stanowiłyby dowód, że mocno rozproszoną i zniuansowaną muzykę klubową Jamie XX zna na wylot) – za pomocą których można czytać cały album londyńskiego producenta. W „Gosh” mamy właściwie tylko skromną zajawkę, ale już drugi utwór („Sleep Sound”) nie pozostawia wątpliwości – charakterystyczne brzmienie steel drum’ów, choć mocno „powyginane” przez Smitha, musi od razu rodzić skojarzenia z rytmami karaibskimi, filtrowanymi jednak intensywnie i rekonfigurowanymi, a nie tylko odtwarzanymi. Takie zwichrowane calypso w wykonaniu Jamiego XX swoje apogeum osiąga w „Obvs”, który – choć jest to jeden ze spokojniejszych utworów –wyczerpująco dokumentuje zdolność Smitha do przekładania na swój język mocno spętanych konwencją i brutalnie zbanalizowanych (w dużej mierze w ramach ich „przykrawania” do zachodnich gustów) gatunków muzycznych. W „I Know There’s Gonna Be (Good Times)”z kolei karaibską opowieść Smith osadza w estetyce dancehallowej, w dużej mierze za sprawą jamajskiego wokalisty Popcaana. Choć słyszymy wyraźnie, że to soczysty jamajski dancehall, jest w nim coś takiego (lub czegoś takiego w nim brakuje), że bardziej trafnym byłoby stwierdzenie, iż Jamie XX gra swój dancehall i udaje mu się rzecz arcytrudna – jednoczesne odrzucenie konwencji i jej twórcze eksplorowanie.

Oczywiście „In Colour” nie jest płytą „na karaibską nutę”. Debiutancki album Jamiego XX sprawia wrażenie, jakby jego twórca chciał się podzielić wieloma swoimi fascynacjami, a muzyka karaibska to tylko jedna z nich. Dawkuje nam ją więc stosunkowo oszczędnie, ale znacząco i to być może właśnie ten pierwiastek w największym stopniu odróżnia jego autorską muzykę od tego, co słyszymy na płytach The XX (Romy Madley Croft śpiewająca w rytmach calypso to byłaby ekstrawagancja wręcz surrealistyczna…).

Muzyczne Bollywood bez zgrywy

Podobnie jak Jamie XX, Kieran Hebden, jeden z najbardziej znanych brytyjskich producentów i twórców muzyki elektronicznej, ma w swym artystycznym życiorysie także bardzo istotny etap „około-rockowy”. Zaczynał bowiem w formacji Fridge, która jest pewnie jednym z niewielu zespołów, jakie należałoby pamiętać z europejskiego odprysku sceny post-rockowej drugiej połowy lat 90. Dlatego też pierwsze płyty wydane pod pseudonimem Four Tet to w dużej mierze próba utkania takich kompozycji, w których pierwiastek organiczny i syntetyczny wiązałyby się synergicznie, a nie drażniąco. Hebden wpisywał się tymi albumami w nurt, który dostał oczywiście od recenzentów własną etykietkę – „folktronica” i przyznać trzeba, że rzeczone „wpisywanie się” wychodziło artyście nad wyraz dobrze. Z czasem jednak komponent elektroniczny, czy wręcz taneczny, zaczął przeważać, a przełomem była tutaj płyta „Pink” z 2012 roku. Fakt ten był zresztą jak najbardziej spójny z innymi aktywnościami Hebdena na gruncie DJ-skim i remikserskim, jakże podobnymi do tych, które podejmował i podejmuje także Jamie Smith.

Kilka tygodni temu Four Tet wydał swój ósmy album, „Morning/Evening”, intrygujący już od momentu, w którym uświadamiamy sobie, że jego tytuł zawiera w sobie jednocześnie tytuły dwóch – około dwudziestominutowych – kompozycji składających się tę płytę. „Morning” rozpoczyna się niemal jak bezpośrednie nawiązanie do „Gosh” otwierającego album Jamiego XX – prosty, intensywny rytm zaczyna po chwili obrastać innymi dźwiękami. Podczas gdy u Smitha mieliśmy jednak splot klubowego bangera z nakręcającą się spiralą dyskomfortu dla uszu odbiorcy, tak u Hebdena gwałtowność zostaje przełamana przypływem ambientalnych plam, a całości dopełnia hinduska wokaliza. Zapętlony śpiew to partia wokalna w wykonaniu Laty Mangeshkar, której głos (jako tak zwany playback singer) pojawiał się w niezliczonej ilości filmów kręconych w Bollywood. Kieran Hebden (mający korzenie indyjskie) wyszperał ten fragment z odziedziczonej po swoim dziadku kolekcji płyt z muzyką popularną z Indii i to wokół niego zbudował główny motyw kompozycji. Zabieg to o tyle ryzykowny, że podobnie jak w przypadku majstrowania przez Jamiego XX przy muzyce karaibskiej, mamy tu do czynienia z estetyką skonwencjonalizowaną, wręcz samotrywializującą się. Four Tet bowiem operuje na materiale, który w samych Indiach rozbrzmiewa wszędzie. Łatwo więc o niezabawny pastisz lub brutalne wycięcie chwytliwego motywu i jeszcze brutalniejsze jego wkomponowanie w utwór, który równie dobrze można byłoby „wypełnić” każdym innym samplem o egzotycznym zabarwieniu. Hebden przyjmuje jednak zupełnie inną strategię. Najpierw przez dobrych kilka minut zapętla („w stanie nienaruszonym”) cytowaną wokalną frazę, by po kilku próbach jej transformowania wycofać się i przenieść – nadspodziewanie płynnie – estetykę kompozycji na grunt, który niewiele ma już wspólnego z muzyką hinduską. Przywołuje on bowiem jednoznaczne skojarzenia z eksperymentami, które w Niemczech w latach 70. i 80., konstytuowały ówczesną muzykę elektroniczną tego kraju. Rzeczywiście, w takim nawiązaniu Four Tet nie jest szczególnie oryginalny, bo są to inspiracje aż nadto czytelne dla wielu przedstawicieli poszukującej elektroniki ostatnich dwóch dekad, u Hebdena niewątpliwą wartością jest jednak powiązanie tej estetyki z poetyką jakże odległą czasowo, geograficznie i kulturowo.

Drugi utwór („Evening”) to w pewnym sensie alternate take pierwszej kompozycji, ale – bez obaw – to raczej reinterpretacja pierwotnego pomysłu, a nie mniej udany „odrzut”. Podobnie jak „Poranek”, także i „Wieczór” zaczyna się bardzo dynamicznie, ale w tym ostatnim Hebden znacznie szybciej porzuca wyrazisty rytm, by swawolić na całego przede wszystkim w zapętleniach śpiewu Mangeshkar oraz – sprawiających wrażenie improwizowanych – partiach poszarpanych elektronicznych „skapnięć”. Na koniec powraca mocny i surowy (wręcz prymitywny) beat, który – wyciszając się długo – sprawia wrażenie, jakbyśmy pozostawiali za sobą dudniący rytmem klub. To jeszcze wieczór czy już poranek? Tytuły kompozycji pozwalają na interpretacyjne harce, są bowiem semantycznie bardzo pojemne, ale Four Tet sugeruje, że może raczej wymienne, bo w obu kompozycjach znajdujemy właściwie te same emocje i nastroje, lecz w innych proporcjach i chronologii.

Najnowszy album Hebdena ma bardzo wyraźny etniczny „sznyt”, choć właściwe zbudowany jest on na jednym samplu. Jest to płyta znacznie skromniejsza niż „In Colour” Jamiego XX, gdzie różnorodność jest tak uderzająca i wręcz natarczywa, że gdyby nie zmysł producencki artysty, to mielibyśmy do czynienia z dźwiękową pstrokacizną. To, co obie płyty łączy – poza tym, że są świetne, choć może nie bardzo zaskakujące – to interesujący sposób trawestacji wyrazistych muzycznych konwencji. U Jamiego Smitha jest to jeden z wielu pomysłów na płycie, nie jej motyw przewodni. U Kierana Hebdena – clou albumu. W obu przypadkach – pomysł wart uważnego nasłuchu.

Jamie XX, „In Colour”, Young Turks, 2015
Four Tet, „Morning/Evening”, Text Records, 2015