Tegoroczna edycja Transatlantyku minęła pod znakiem upałów i spekulacji na temat obecności festiwalu w Poznaniu. Upał czasami utrudniał odbiór filmów w przestarzałym już Multikinie 51 oraz wyganiał uczestników spotkań, warsztatów i wydarzeń towarzyszących z placu Wolności, przemianowanego na dwa tygodnie na Łóżkotekę – działające od rana do późnych godzin nocnych centrum festiwalowe. Poznaniacy, jeszcze w lipcu żywo dyskutujący o zmianie stanowiska władz Poznania wobec wydarzeń masowych, jakby na chwilę zapomnieli o nieoficjalnej informacji o przenosinach festiwalu Jana A.P. Kaczmarka do Łodzi. Snute jednak od ponad miesiąca domysły o nowej przystani dla festiwalu do dzisiaj nie zostały wyjaśnione.
Szumnym początkom projektu Kaczmarka, który w 2010 roku zjawił się na konferencji prasowej w Urzędzie Miasta Poznania w asyście statuetki Oscara oraz ówczesnego wiceprezydenta Sławomira Hinca, towarzyszyło spore zainteresowanie, ale już wtedy także wiele obaw, dotyczących zwłaszcza wsparcia finansowego z budżetu miejskiego. „Festiwal idei”, na początku jeszcze bez nazwy, miał się stać jednym z argumentów w staraniach o Europejską Stolicę Kultury 2016. Od tego czasu sporo jednak się zmieniło: próby uzyskania dla Poznania ESK2016 skończyły się w przedbiegach totalną klapą, po niesławnym Sławomirze Hincu przyszli następni, a dalej – topnieć zaczęło wsparcie finansowe głównego donatora festiwalu. Dziś jednak Fundacja Transatlantyk (a właściwie Fundacja „Transatlantyk Festival”, zarejestrowana w tym roku w Łodzi) jest nadal jedną z instytucji otrzymujących od Poznania największe środki dotacyjne na kulturę. Nawet jeśli na ten rok Miasto Poznań przydzieliło na organizację dwutygodniowych wydarzeń jedynie połowę wnioskowanej dotacji, to mimo wszystko dla większości poznańskich instytucji kulturalnych i organizacji pozarządowych 1,6 miliona złotych jest kwotą, z której mogłyby realizować długofalowe projekty o zdecydowanie większym rezonansie lokalnym i, być może, wartościach artystycznych. Stąd niechęć środowiska kulturalnego wobec Transatlantyku – nawet przedstawiciele instytucji będących partnerami festiwalu wypowiadali się dość ostrożnie o ewentualnych przenosinach festiwalu do innego miasta.
Przyklejona Transatlantykowi łatka „festiwalu bankietów” organizowanych za pieniądze podatników niestety nie przyniosła mu popularności wśród poznaniaków… Miałam okazję uczestniczyć w kolacji podawanej w ramach Kina Kulinarnego, i muszę przyznać, że po Nowych Horyzontach, gdzie szczytem festiwalowego sznytu kulinarnego były bułka i kefir, czterodaniowa kolacja przy dużych okrągłych stołach, czyniących wszystkich równymi (a nawet równiejszymi), była cokolwiek dziwnym doznaniem estetycznym i towarzyskim. W ogóle cała ta „światowość”, te „gwiazdy Hollywoodu”, „pierwsze na świecie/w Polsce seanse” i „jedyne tego typu przedsięwzięcia” przynosiły nam odczucie, że Poznań, leżący niemal pośrodku między dwoma stolicami, na kilka, kilkanaście dni mógł się poczuć częścią lepszego, glokalnego świata. Zapracowani zazwyczaj poznaniacy mogli przyprowadzić swoje dzieci na plac Wolności, gdzie podawano im śniadanie do łóżka, a wieczorem odrabiać zaległości filmowe z ostatnich dwóch-trzech lat. I nawet bywalcy rozmaitych pijalni wódki i piwa w okolicach Starego Rynku mogli dla odmiany wypić to piwo na placu Wolności. Ci zaś, którzy w poprzednich latach nie znaleźli się w gronie szczęśliwców, w ciągu kwadransa rezerwujących bilety do kinowych łóżek, zawsze mogli zostać we własnym – ich producent bowiem szybko wypuścił do sprzedaży ten najbardziej chyba pożądany w naszym mieście mebel. To są dopiero „ludzie, sztuka, pieniądze”, jak zatytułował swój tekst o festiwalach Waldemar Kuligowski. To jest też prawdziwe oblicze „festiwalu idei”.
Problem bowiem w tym, że poruszając się w oceanie łóżek i talerzy, warsztatów kulinarnych dla dzieci i masterclass dla młodych filmowców, dyskusji o parzeniu kawy i chaosie naszego świata, od początku trudno było znaleźć coś odkrywczego i świeżego w ideach proponowanych podczas corocznych rejsów Transatlantyku. Brak umocowania w tkance kulturalnej i historycznej miasta – jakie mają choćby znajdujący się w lekkim impasie Malta Festival albo borykający się z problemami finansowymi Tzadik Festival – brak współpracy z innymi niż miejskie instytucjami kulturalnymi, społecznymi czy uciekanie od kwestii naprawdę trudnych, ale i palących (co realizował nieistniejący już No Women No Art) w stronę podpartej chrześcijańskim duchem metafizyki (sekcja Transatlantyk Sacrum) – to niestety słabe strony tego festiwalu (nie wspominając już o wciąż utykającej organizacji i niepoważnych praktykach 10 biletów na seans dla dziennikarzy przy salach kinowych zapełnionych ledwie do połowy – bo są to kwestie, na które organizatorzy nadal tylko rozkładają bezradnie ręce). I nawet jeśli wśród tych mocnych elementów festiwalu wymienić można szerzenie tematyki ekologicznej, fantastyczny pomysł kina objazdowego (rozszerzony w tym roku na całą Wielkopolskę) oraz mocny wizerunek brandingowy (wykreowany zapewne za niemałe pieniądze) – to na pozostałe 50 tygodni Transatlantyk i jego zespół właściwie znika z życia kulturalnego Poznania.
Trudno powiedzieć, czy impreza Kaczmarka promuje wizerunek Poznania jako miasta z bogatą ofertą kulturalną, skoro spora większość mediów ogólnopolskich od czasu pierwszego, promowanego osobą laureata Oscara festiwalu konsekwentnie pomijała kolejne edycje. Łatwiej stwierdzić, czy Transatlantyk należy do czołówki festiwalowej w Polsce choćby na tle tylko rok starszego, ale też bardzo wyrazistego programowo American Film Festival albo imprezy o podobnych ambicjach i kosmopolitycznym charakterze, jaką jest Camerimage, po którym poznańska impreza miałaby wypełnić lukę w Łodzi. Jeśli od kilku lat słyszymy o marce festiwalu, o pozyskiwaniu sponsorów, o budowaniu relacji między sztuką i biznesem, a jednocześnie płyniemy Transatlantykiem wciąż w tych samych do znudzenia dekoracjach, dlaczego Jan A.P. Kaczmarek czuje się pokrzywdzony małym wsparciem budżetu miejskiego i wojewódzkiego? Przecież, jak mówił (nieco hurraoptymistycznie) na konferencji prasowej wicedyrektor miejskiego wydziału kultury, Marcin Kostaszuk: „trzeba rozmawiać, trzeba spotkań”. W tym wypadku poznańscy donatorzy imprezy nie zostali jednak potraktowani poważnie jako partner do rozmowy, skoro o negocjacjach Kaczmarka z łódzkimi urzędnikami dowiedzieli się (oczywiście nieoficjalnie) od nich samych.
I mówiąc szczerze, nie zazdroszczę Łodzi nowego festiwalu. Tym bardziej nie zazdroszczę środowisku kulturalnemu tego miasta. My już to przerabialiśmy.
fot. Karol Wysmyk