Zdarzają się płyty niewygodne w swej intymności. Płyty, w wypadku których świadomość ich kontekstu może wręcz wywoływać uczucie zakłopotania i wątpliwości, czy tylko słuchamy muzyki, czy już współuczestniczymy, jeśli nie w autoterapii, to przynajmniej w próbie przepracowania emocji skrajnie prywatnych. I choć z reguły jest tak, że jakakolwiek ocena artystycznej twórczości nastręcza różnorakich problemów, to w odniesieniu do tego rodzaju płyt problemy te ulegają spotęgowaniu. Na szczęście nierzadko muzyka na nich zawarta sama rozwiązuje ten kłopot, skutecznie czyniąc nieadekwatnym ewentualny krytycyzm. Takim przypadkiem jest na pewno „Carrie & Lowell”, tegoroczny – skromny, intymny i zachwycający – album Sufjana Stevensa.
Rzucając hasło: „Sufjan Stevens”, wkraczamy w mocno zagęszczoną przestrzeń bardzo różnych aktywności tego artysty. Nazwanie go osobistością amerykańskiej sceny niezależnej nie będzie nadużyciem, a jeśli już, to raczej niedoszacowaniem jego znaczenia w tym sensie, że wykracza ono tylko poza hermetyczny krąg amerykańskiego niezalu. Próbując uchwycić wyjątkowość Stevensa, wskazać można przynajmniej kilka jej źródeł lub przejawów. Oczywiście najważniejsza jest muzyka. Na pewno można powiedzieć o muzyce tego artysty, że nie jest ona w najmniejszym nawet stopniu skażona gatunkowym puryzmem. Już dwa pierwsze albumy: „A Sun Came” i „Enjoy Your Rabbit” atakowały (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) słuchaczy wielością inspiracji, brzmieniowych patentów i struktur kompozycyjnych, co z perspektywy czasu może sprawiać wrażenie, że obie płyty miały być krótkim przeglądem późniejszej, mozaikowej twórczości artysty czy też zapowiedzią jego frapującej frywolności w eksplorowaniu różnych muzycznych porządków. Na pierwszych płytach Stevensa jest niemalże wszystko: free jazz, nieco zwichrowana elektronika, ambient, noise, art-rock czy muzyka współczesna w swej repetytywnej inkarnacji. No i przede wszystkim te bardziej charakterystyczne dla muzyka elementy, czyli folk i rock – przetasowywane między sobą, budujące wzajemne napięcia i tworzące symbiotyczne relacje.
Cechą znamionującą spektakularność muzyki Stevensa jest też jego przywiązanie do imponujących instrumentacji, które wykorzystują niekiedy składy niemal orkiestrowe. Symfoniczny w całości „The BQE” czy istotne fragmenty większości albumów stanowią dowód, że muzyk upodobał sobie takie ucieczki od – jednak mocno ograniczającej – formuły rockowej w stronę orkiestrowego instrumentarium, które jednak nie jest dla niego bytem odseparowanym, lecz podlega typowemu dla Stevensa przeplataniu dźwiękowych poetyk. Nie jest więc zaskoczeniem, gdy potężne brzmienie orkiestry ustępuje nagle dźwiękom gitary albo gdy klasyczne frazy wkomponowane są w elektroniczne eksperymenty. Nie ma to oczywiście nic wspólnego z popularnymi próbami pasożytowania na poetyce symfonicznej, które cechuje wszystkie te przypadki, gdy artyści próbują odgrywać swoje „przeboje” w orkiestrowej instrumentacji. Tym bardziej nie ma u Stevensa nawet śladu po postrzeganiu klasycznego, orkiestrowego brzmienia jako bardziej szlachetnego czy prawomocnego niż zgrzyt rockowej gitary, syntetyczny podkład albo melodyjnie przygrywające banjo. I być może dlatego całość cechuje się naturalną spójnością, nic nie razi, nic nie odstaje i niczego nie trzeba przykrawać, by stawało się bardziej znośne dla ucha.
Tym, co jednak w największym stopniu definiuje Stevensa jako wyjątkową postać amerykańskiej (światowej?) muzyki niezależnej, jest kontekst, jaki kreuje on dla swoich kolejnych płyt, czyniąc z nich wydarzenia nie tylko muzyczne. Najbardziej spektakularny pomysł Stevensa to „Fifty States Project”, w ramach którego artysta miał nagrać albumy dedykowane kolejno wszystkim stanom USA. No właśnie, miał. Ostatecznie skończyło się na dwóch płytach: „Michigan” (rodzinny stan Stevensa) oraz „Illinois” (z addendą w postaci albumu „The Avalanche”) oraz konstatacji muzyka, że od początku całe przedsięwzięcie było żartem. Właściwie to pewnie można się było tego domyślić już na samym początku, zadając pytanie o realność pomysłu, niemniej w przypadku Stevensa praktyczna niewykonalność nie musiałaby być problemem. Wśród innych intrygujących przedsięwzięć, potwierdzających znaczenie koncepcyjnego wymiaru jego twórczości, warto wspomnieć jeszcze: płytę poświęconą nowojorskiej drodze ekspresowej łączącej Brooklyn i Queens („The BQE” – kompozycja stanowiąca muzyczną ilustrację widowiska poświęconego rzeczonej arterii komunikacyjnej), album inspirowany chińskim zodiakiem („Enjoy Your Rabbit”) czy serię corocznych płyt okolicznościowych nagrywanych przez Stevensa na czas Bożego Narodzenia.
Jeśli do tego wszystkiego dodamy prowadzenie przez Stevensa (wespół ze swym ojczymem) oficyny wydawniczej Asthmatic Kitty oraz wiele artystycznych kolaboracji, w które muzyk dotychczas się angażował, to obraz artysty jako faktycznej osobistości amerykańskiej muzyki niezależnej raczej nie będzie przesadzony.
Wzbogaceniem powyższego obrazu Sufjana Stevensa jako artysty tak chętnie operującego spektakularnością – muzyczną, wizualną, koncepcyjną – jest Stevens muzycznie wyciszony i poetycko intymny. Właściwie na każdej płycie (z wyjątkiem instrumentalnych: „Enjoy Your Rabbit” i „The BQE”) znaleźć możemy swoisty „kącik” lub kilka takowych, gdzie punktem wyjścia jest prosta kompozycja, a stosowaną przez muzyka metodą – minimalistyczna aranżacja. Rezultatem są być może najpiękniejsze utwory Stevensa, w których uderzająca prostota nie jest ucieczką czy formą artystycznej asekuracji, lecz ścieżką otwierającą przestrzeń dla czujnego i bardzo wynagradzającego odbioru. W tych skromnych kompozycjach artysta najczęściej sięga po najbliższe mu instrumenty (gitara, banjo), niejednokrotnie zresztą ograniczając się właśnie tylko do nich. To właśnie w tych najprostszych i delikatnych piosenkach szczególnego znaczenia nabiera głos Stevensa, który – tak bardzo charakterystyczny, a ktoś pewnie powiedziałby, że wręcz nieco płaczliwy – bardzo często operuje na swoistym wyciszeniu czy wręcz szepcie, a jednocześnie zdaje się balansować na granicy kruchości i sprawiać wrażenie, jakby za chwilę miał się w tej kruchości złamać. Nie sposób nie zauważyć, że – raczej mało reprezentacyjna i wirtuozerska – wokalistyka jednak idealnie wpisuje się w towarzyszącą jej muzykę.
Jeśli muzyka zostaje utkana w proste struktury i operuje oszczędnością brzmieniową, zupełnie nowego znaczenia nabiera tekst, którego rola staje się, jeśli nie pierwszoplanowa, to przynajmniej równie ważna jak muzyka. U Stevensa liryka zresztą zawsze odgrywa bardzo istotną rolę i – podobnie jak muzyka – jest tym obszarem, w którym artyście udało się stworzyć środowisko bardzo osobiste, własne i specyficzne. To, na co często zwraca się uwagę w przypadku poetyckiej twórczości Stevensa, to wielość religijnych odniesień czy wręcz bezpośrednich nawiązań do Biblii. Sam artysta niechętnie – i chyba należy tej niechęci przyklasnąć – komentuje to tematyzowanie religii i choć przyznał się kilka lat temu do bycia chrześcijaninem, to raczej wydaje się, że akurat w biblijnym wymiarze swej poezji zbliża się do Boba Dylana, dla którego biblijne nawiązania stanowią po prostu pracę z tekstem kultury, daleko im jednak do osobistych deklaracji religijnych.
Dużo jest jednak w tekstach Stevensa intymności, pierwiastki osobiste zdają się konstytuować znaczną część jego poezji. Najpełniejszym wyrazem tego fragmentu twórczości muzyka jest płyta „Seven Swans”, na której wspaniale połączył muzyczny minimalizm i wyciszenie z bardzo intymną refleksyjnością i emocjonalnością (choć to także na tej płycie znajdziemy szereg religijnych odniesień). I tak jak wcześniej mowa była o „kącikach”, w których Stevens realizuje „siebie wyciszonego” i „siebie intymnego”, to rzeczony album w całości został stworzony w takiej właśnie poetyce. Co ciekawe, został on przez muzyka nagrany dokładnie pomiędzy płytami z cyklu „Fifty States Project”, tekstowo – wielowątkowymi, a muzycznie – iskrzącymi się różnorodnością.
„Carrie & Lowell”, najnowszy album Stevensa, to niejako połączenie dwóch, nakreślonych wcześniej punktów ciężkości twórczości tego artysty. Z jednej strony, jest to chyba najbardziej minimalistyczno-chałupnicza w warstwie muzycznej oraz jednorodna brzmieniowo płyta Stevensa. Dominują gitara, banjo, czasem fortepian czy – ledwie przemykająca – elektronika. Większość nagrań powstała w domowym studiu muzyka, część nagrywał on telefonem komórkowym w hotelowych pokojach. W rezultacie otrzymujemy niekiedy nagrania tak bardzo przesycone estetyką lo-fi, że naprawdę trudno uwierzyć, iż stoi za nimi ten sam człowiek, który pięć lat temu, na „The Age Of Adz” budował skomplikowane kompozycje orkiestrowe czy precyzyjnie programował wielowarstwowe syntetyczne podkłady. Muzyka na „Carrie & Lowell” jest tego wszystkiego pozbawiona. I co się dzieje? Każdy kolejny utwór jawi się jako kompozycyjny majstersztyk, właściwie nie sposób wskazać tutaj najlepszych utworów. To raczej w całości przedziwne – szumiące, szeptane i pozornie nieatrakcyjne – „Greatest Hits”.
Z drugiej strony, to bardzo mocno koncepcyjna płyta, ale koncept, na którym bazuje artysta, nie ma w sobie nic ze spektakularności „The Fifty States Project” czy „The BQE”. Dotyka bezsprzecznie najbardziej prywatnych emocji – album w przeważającej mierze poświęcony jest matce artysty, która zmarła w 2012 roku. Łączyła go z nią relacja bardzo trudna, a jednocześnie strasznie „poszarpana”, co w praktyce oznacza, że przez większą część dzieciństwa matka nie była w życiu Stevensa obecna. Stało się tak zarówno wskutek rozwodu rodziców, jak i nawracających zaburzeń psychicznych matki oraz jej problemów z narkotykami i alkoholem. W takiej sytuacji warstwa tekstowa najpewniej musi podążać w kierunku depresyjnym. I choć niekiedy poezja Stevensa rzeczywiście przeszywa słuchacza w sposób mało komfortowy, to jednak w dużej mierze teksty artysty skupione są na mikrowspomnieniach, tych pamięciowych drobiazgach z krótkiego wspólnego czasu. Dlatego też cały album nie jest w swej wymowie jednoznacznie żałobny, a bardziej kontemplacyjny, momentami zaś wręcz otwarcie pogodny. Pojawia się na nim także – jako drugi z dwojga tytułowych bohaterów – Lowell Brams. To ojczym Stevensa, przez pewien czas mąż jego matki, a dziś – jak stwierdza sam artysta – najprawdopodobniej najbliższy jego krewny, z którym jednak żadne więzy krwi go nie wiążą.
Cóż jeszcze o płycie „Carrie & Lowell” można powiedzieć? Zapewne niejedno. A może co należałoby i warto? Otóż wydaje się, że to jeden z tych momentów, w których często stosowana klisza funkcjonująca pod postacią: „Najlepiej po prostu posłuchać” (będąca niekiedy lekiem na brak pisarskiej weny muzycznych krytyków) tutaj rzeczywiście znajduje uzasadnienie. Sufjan Stevens tak bardzo się przed nami otwiera na tej płycie, że pójście o krok dalej – którym byłaby nie tylko ocena, ale momentami nawet interpretacja – to o krok za dużo. Sam artysta w rozmowie z serwisem Pitchfork powiedział o płycie „Carrie & Lowell”: „To nie jest mój projekt artystyczny. To jest moje życie”. Postawmy więc tutaj recenzencką kropkę, wsłuchując się w tę osobistą opowieść, którą zechciano się z nami podzielić.
Sufjan Stevens, „Carrie & Lowell”
Asthmatic Kitty
2015