Od premiery ostatniej, trzeciej części serii „Mad Max” minęły dwie dekady. W 1985 roku George Miller, ojciec cyklu, po raz ostatni pokazał światu wojownika-wariata, który zmaga się z przeciwnościami losu w postapokaliptycznym świecie uzależnionym od wysokooktanowej benzyny.
Dla większości fanów najważniejszą częścią trylogii był „Mad Max 2. Wojownik szos” z 1981 roku, w którym Mel Gibson w roli Maxa ratuje obleganą osadę, znowu dokonując rzeczy niemożliwych. Jego pojazdem jest gigantyczna ciężarówka, która ma uratować oblężonych i wywieźć ich razem z galonami benzyny z atakowanej twierdzy. Gdzieś w tle tej historyjki pojawia się postać białej Wojowniczki (Virginia Hey), która gości na ekranie zaledwie kilka razy i w końcu umiera. Po dwudziestu latach wreszcie ma godną następczynię…
W „Na drodze gniewu” Miller ponownie sięga po motyw uciekającej ciężarówki. Tym razem jest to cysterna, nazywana machiną. Pojazd wyjeżdża z górskiego miasta, którego obywatele nie mają dostępu do wody. Na czele tego „karnego” społeczeństwa stoi Wieczny Joe – totalitarny władca, który wśród swoich poddanych zaszczepił wizję świata umarłych, mitycznej Valhalli, gdzie każdy pragnie się dostać w ekstatycznym tańcu bohaterskiej śmierci. Machina opuszcza miasto w obstawie kilku innych pojazdów trepów – wojowników-poddanych. Za kierownicą siedzi milcząca cesarzowa Furioza.
Seria Millera o królu szos, który panuje na drogach zdegenerowanego, wywróconego do góry nogami świata, utrwalała stereotypowe wzorce stuprocentowo „męskich” bohaterów. W najnowszej części „Mad Maxa” świat tradycyjnego mizoginicznego superbohaterstwa staje na głowie. Furioza (Charlize Theron) rozsadza mit totalitarnego władcy Wiecznego Joe, ale przy okazji kreuje własną narrację, zmienia historię kilku obywatelek tamtego świata i w konsekwencji całego społeczeństwa. Max towarzyszy jej, ale nie pełni funkcji wentyla bezpieczeństwa, niezbędnika zmian i powodzenia. Furioza i Max (Tom Hardy) uzupełniają się nawzajem i jednocześnie nie zostają wtłoczeni w formułkę relacji melodramatycznej wojownik kontra wojowniczka. Nikt tu nikogo nie uwodzi, co nie znaczy, że nie ma miejsca na ironię i obśmiewanie wizualnych przyzwyczajeń postaci i samych widzów.
Furioza to dopiero początek. Wojowniczka, wystylizowana podobnie jak inne trepy z armii Wiecznego Joe, w bardzo krótkich włosach, z mechaniczną ręką i barwami wojennymi na twarzy przypomina na pierwszy rzut oka postać komiksowej/filmowej Tank Girl. Jeśli ktoś choć raz w życiu widział Lori Petty w roli dziewczyny z czołgu w filmie Rachel Talalay, nie będzie w stanie uwolnić się od tego obrazka. Furiozę można uznać za jej kolejne wcielenie, w szczególności mając w pamięci, że Tank Girl walczyła z wielką korporacją właśnie o dostęp do wody. Przy okazji historii superbohaterek trudno pominąć nawiązania również do postaci komiksowej Wonder Woman. Kiedy przypomni się film dokumentalny „Wonder Women! The Untold Story of American Superheriones” (reż. Kristy Guevara-Flanagan), nie ma wątpliwości, kim jest cesarzowa, jakie są jej korzenie i jak tę postać można wpisać w mainstream i politykę walki o równouprawnienie. Zresztą komiksowa, wczesna Wonder Woman pochodziła z krainy matriarchalnej, do której zawsze wracała i która miała być rajem na ziemi. Furioza opuszcza królestwo Wiecznego, żeby wrócić do mitycznej – kobiecej oazy, z której została uprowadzona jako dziecko. Przy okazji wspiera bunt żon dyktatora, które będąc wybranymi, zdecydowały się wzniecić rewolucję.
Ten matriarchalny aspekt w świecie wykreowanym przez Millera to nie tylko teoretyczny koncept. Na tle młodych wojowników pojawiają się leciwe pramatki, które nie tylko odgrywają rolę symboli strażniczek tradycji pokoju i ewolucji, ale przede wszystkim potrafią walczyć z bronią w ręku o przyszłość swoich następczyń. To pramatka namawia do buntu „hurysy” Wiecznego Joe, przygotowując je poprzez opowieści o matriarchalnej oazie. To dzięki niej i wsparciu Furiozy niebiańskie żony traktowane jak przedmioty, drogocenne bibeloty stają się pełnoprawnymi bohaterkami. Ich symbolicznym gestem odrzucenia przeszłości będzie pozbycie się pasów cnoty, które w okolicach waginy mają wbudowane sztuczne zęby – mit vagina dentata tak chętnie wykorzystywany do blokowania i kontrolowania kobiecej seksualności. W konsekwencji razem z nimi buntują się wszystkie kobiety i poddani w świecie Wiecznego Joe – od żon do karmicielek i umęczonych obywateli. Wyprawa Furiozy przypomina odrobinę misje Madame X z filmu Ulrike Ottinger „Madame X – Absolutna władczyni” (superbohaterki ze statku Orlando wykreowane przez Ottinger ujrzały światło dzienne dwa lata przed pierwszym „Mad Maxem”, w 1979 roku). W tym symbolicznym, buntowniczym rozgardiaszu pojawia się Max, który raczej milczy, ale bynajmniej nie staje się bierny. W sumie w trakcie wojny nie ma za bardzo czasu na rozmowy. Jego relacja z Furiozą nie przypomina wymiany ról i zajęcia „czyjegoś” miejsca. Kluczem do zwycięstwa staje się po prostu współpraca. Zysk nie ma tu żadnego znaczenia.
„Mad Max: Na drodze gniewu” to nowy początek – wybuchowa próba przepracowania własnych ikon i obrazów sprzed lat. Millerowi udało się przekroczyć przyzwyczajenia na poziomie maczoistowskich, superbohaterskich mitów. Dodatkowo trudno mu odmówić zgrabnych nawiązań do poprzednich części nie tylko na poziomie rekwizytów (tajemnicza pozytywka, tajemniczy sztylet), ale też poszczególnych wątków/postaci (Nuxa można swobodnie zestawić z Jedediah), co tylko rozgrzewa wiernych fanów. Najważniejsze jednak, że na poziomie stricte widowiskowym najnowszy „Mad Max” to potęga obrazu – trudne do opisania fajerwerki, efekty – niebywała, pulsująca i kompletnie szalona wizja. Cesarzowa Furioza rozpoczyna rewolucję na każdym możliwym poziomie. W konsekwencji to, co wydaje się niemożliwe, oglądamy na kinowym ekranie, a w kokpicie ciężarówki siedzi eksplodująca grupka współczesnych buntowników, którzy marzą o tym, żeby nareszcie wrócić do domu.
„Mad Max: Na drodze gniewu”
reż. George Miller
premiera: 22.05.2015