O tym, że muzyka disco polo była w Polsce lat 90. prawdziwym socjologicznym fenomenem, opowiedziała już 20 lat temu Maria Zmarz-Koczanowicz w dokumencie „Bara Bara”. Natomiast Maciej Bochniak przypomniał w „Miliardzie szczęśliwych ludzi”, że ten pogardzany przez wielu gatunek muzyki, uważany za szczyt kiczu, nigdy tak naprawdę nie stracił na popularności i to nie tylko w naszym kraju. W swoim fabularnym debiucie, zatytułowanym po prostu „Disco Polo”, Bochniak powrócił do tego tematu, ale nie potraktował go z taką powagą jak w dokumencie. Zrezygnował również z realizmu, który cechował tematycznie podobny film Roberta Glińskiego „Kochaj i rób co chcesz”. W obrazie Bochniaka próżno szukać realiów lat 90., niewiele znalazło się tu informacji o narodzinach polskiego show biznesu. Reżyser nie analizuje też przyczyn sukcesu muzyki, która zdobyła serca milionów Polaków, a szczęśliwym wybrańcom pozwoliła zbudować małe fortuny. Bochniakowi zależało na czymś innym, chciał pokazać ducha polskiego narodu u progu transformacji ustrojowej. Disco polo to nie gatunek muzyczny, lecz stan umysłu.
Polska w jego filmie wygląda jak prerie Dzikiego Zachodu. Zamiast polskich ulic zalanych plastikową tandetą naprędce importowaną z Ameryki czy bazarów zastawionych „szczękami”, widzimy kalifornijskie bezdroża, kolorowe westernowe miasteczka i czerwone skały płaskowyżów. Polacy natomiast nie czują się zagubieni w nowej, kapitalistycznej rzeczywistości. Wręcz przeciwnie, wydają się rwać się do pieniędzy i pogoni za sukcesem. Tomek, zwykły chłopak z prowincji, wie, że nastał niezwykły czas, w którym w jedną chwilę można się zamienić z pucybuta w milionera, a najkrótsza droga wiedzie przez branżę muzyczną. Szybko organizuje zespół, dzięki sprytowi trafia do telewizji, a z niej jest już tylko krok do wielkiej kariery. Niewiele więc w filmie historycznej prawdy, za to sporo narodowych fantazji na temat zachodniego dobrobytu i szybkiego sukcesu.
„Disco Polo” to już drugi film po „Yumie” Piotra Mularukam, który korzystając ze sztafażu westernu, opowiada o „dzikich” latach 90. Skąd się bierze atrakcyjność tej analogii? Poza tym, że rzeczywistość wczesnej fazy transformacji, podobnie jak miasteczek Dzikiego Zachodu, obywała się bez sztywnych prawnych regulacji, to w centrum społecznego imaginarium znajdowała się działająca w pojedynkę jednostka, ktoś na kształt self made mana, potrafiącego zadbać o własny interes – protagonista wolnorynkowej opowieści, snutej przez balcerowiczowskich speców od „terapii szokowej”. Tomek u Bochniaka ma więcej z kowboja niż polskiego prowincjusza wychowanego na kolejarskiej bocznicy. Celnie strzela do wrogów kolejnymi muzycznymi hitami, podbija serce ukochanej i sprawnie przepędza zbirów, a przy okazji dorabia się fortuny. Jego losy miały być emanacją marzeń Polaków, śniących na początku lat 90. amerykański sen, który poznawali z filmów wypożyczanych na kasetach VHS. Okazuje się, że wciąż nie wybudziliśmy się z tego głębokiego uśpienia. Zaproponowana przez Bochniaka narracja nadal pozostaje atrakcyjna, tak jak kapitalistyczne miraże zapewniające, że wszystko jest w naszych rękach i możemy osiągnąć sukces, jeśli tylko bardzo mocno będziemy tego pragnąć. Dlatego wizja świata zawarta w „Disco Polo” więcej mówi o tym, co nadal myślimy o polskiej transformacji, niż cokolwiek o stanie ducha Polaków po 1989 roku.
Rzeczywistość „Disco Polo” utkana jest z popularnych jak muzyka chodnikowa oczekiwań wobec kapitalistycznej i demokratycznej III RP. Jest to kraj, w którym byli komuniści zostają zamknięci w więzieniach, wysoko postawieni decydenci zawsze stają po stronie prawa i sprawiedliwości, a „wszyscy Polacy to jedna rodzina”, koniecznie pod znakiem krzyża, wesoło migającego nad sceną, na której występują bohaterowie. Te społeczne, konserwatywne pragnienia łączą się z umiłowaniem łatwej muzyki i kiczowatego gustu.
„Disco Polo” wręcz tonie w kiczu – wszystko w nim kolorowo świeci i mieni się cekinami. Bohaterowie komunikują się tekstami rodem z nieszczególnie ambitnych piosenek, aktorzy grają z przesadną emfazą. Akcja gna do przodu w oszałamiającym tempie, nie zważając na wymogi elementarnej logiki, a w fabule roi się od niekonsekwencji, banalnych puent i stereotypowych bohaterów. Te wszystkie „ułomności” pojawiają się oczywiście celowo, upodabniając film do discopolowego hitu rodem z polsatowskiego „Disco Relaxu”. Ironia stała się dla twórców narzędziem, by świadomie bawić się złym gustem, co udało się znakomicie. Przy tym film jest wręcz wzorcową realizacją wymogów kina postmodernistycznego, podwójnie kodującego przekaz i garściami czerpiącego z innych dzieł. Podczas seansu świetnie będą się bawić zarówno ci, którzy udali się na niego tylko po to, by jeszcze raz usłyszeć największe discopolowe przeboje, jak i widzowie nieco bardziej wymagający, czerpiący kinofilską przyjemność z odnajdowania dziesiątków filmowych cytatów. Diapazon nawiązań jest tu naprawdę imponujący, od tych najbardziej oczywistych (scena na dziobie z „Titanica”), po bardziej wyrafinowane (na przykład tańczące robotnice, przypominające bohaterki „Tańcząc w ciemnościach”).
Bochniak co rusz puszcza do widzów oko, by podkreślić, że to farsa, gra, śmiesznostka, mająca wyśmiać discopolową konwencję. Choć od mrużenia oka mogła mu spuchnąć powieka, to można odnieść wrażenie, że zarówno reżyser, jak i aktorzy świetnie odnaleźli się w tej estetyce. Można jednak mieć do twórców żal, że nie zawsze szanują inteligencję swoich widzów, nachalnie podtykając pod nos konkretne filmowe cytaty. Zabrakło nieco subtelności, najwidoczniej za bardzo zapatrzyli się oni w discopolową formę, której obce są jakiekolwiek niuanse.
Największą siłą disco polo był prosty, ale strukturyzujący całość rytm, który miał wprawić ciało słuchacza w taneczny ruch. To właśnie rytmika sprawiała, że idiotyczne testy przestawały na parkiecie przeszkadzać, a naiwna melodia – obrażać wyrafinowane ucho. Jego odpowiednikiem w filmie jest potoczysta narracja, która powinna trzymać pieczę nad opowiadaną historią. Niestety twórcom „Disco Polo” zdarza się spalić nawet najśmieszniejsze żarty, a akcja filmu nieprzyjemnie się zacina, zamiast płynąć wraz z taneczną muzyką. Przez to „Disco Polo” wydaje się dziełem niewprawnego jeszcze debiutanta, który miał problemy z zapanowaniem nad filmową materią.
Filmowy świat „Disco Polo” stara się przypodobać wszystkim: zarówno kolorowo pulsuje, ciesząc oko, jak i prowokuje do myślenia. Obraz Bochniaka zbyt często zbliża się do poziomu discopolowego hitu, którego estetyką pragnął się jedynie ironicznie bawić. Dystansując się wobec kiczowatego świata ludzi show biznesu, reżyser jednocześnie demaskuje marzenia o tanim dobrobycie początków transformacji. „Disco Polo” pozostaje mimo to przykładem, że przywołana estetyka nadal ma się świetnie i może być znakomitym wehikułem narodowych fantazji na temat polskiej rzeczywistości.
„Disco Polo”
reż. Maciej Bochniak
premiera: 27.02.2015