Archiwum
23.01.2015

Droga krwi – droga wspólnoty

Andrzej Górny
Teatr

W świątecznym numerze tygodnika „Polityka” w artykule „Pogubione słowa” Ewa Wilk pisze o takich, które dzisiaj: „[…] tak szybko tracą wartość, gubią swoje pierwotne znaczenie. Umierają”. Zalicza do nich słowo „braterstwo” wyjęte z owej szczególnej jedni, jaką stały się trzy fundamentalne słowa rewolucji francuskiej: „Wolność. Równość. Braterstwo”. Zarysowały one dla Europy horyzont istniejący do dziś, mimo dramatycznych, a niekiedy nawet tragicznych losów, jakie udziałem większości krajów Starego Kontynentu.

Trudno nie się zgodzić, że tendencja, o jakiej pisze Wilk, jest faktem. Mamy jednak ostatnio sygnał czegoś przeciwnego za sprawą trzech teatrów – z Francji, Niemiec i Polski – z których każdy we wspólnym spektaklu wraca do jednego z tych trzech słów. Powstał spektakl bardzo wyjątkowy, powiem więcej – wstrząsający. Punktem wyjścia jest tu sztuka Georga Büchnera z 1835 roku, a sam spektakl budowany jest w oparciu o dzisiejszą świadomość bolesnego dziedzictwa – grubo ponad 200 lat trwającej historii współczesnej Europy. Widzimy, że wspomniane teatry z niezwykłą szczerością i nieukrywanym, dobitnym wyzwaniem mocują się z doświadczeniami rewolucji, kiedy wprowadzanie wzniosłych ideałów w życie od początku było podważane i przeradzało się w ich przeciwieństwo. Mocny, nieprzeparty ton wyznania całego spektaklu jest na miarę przezwyciężanej okrutnej prawdy, jaką historia dla nas zapisała. Dzięki temu spektakl potęguje w widzach wrażenie, że – mimo wszystko – niezbywalna jest prawda tych haseł przyjętych na sztandary rewolucji, że nadal są one integralnie z nami związane, nadal nie przestały być nadzieją. Myślę, że to najważniejsze, co możemy wynieść z tego spektaklu.

Z historycznej jedni patronującej współczesnej Europie Théâtre Action (reżyser Jürgen Genuit) bierze na warsztat problem wolności. Od tego trzeba zacząć, jeśli chcemy objąć swoim rozumieniem także kolejne zasady, którymi ma się rządzić społeczność ludzka. W części francuskiej poznajemy Dantona w momencie, kiedy traci rozpęd rewolucyjny, który wyniósł go uprzednio na szczyty popularności i uczynił jedną z najważniejszych postaci rewolucji. On po prostu utracił wiarę, że rewolucja ma jeszcze sens. Zrozumiał, że podstawowe dobro rewolucji – wolność – otwiera człowieka na wszelkie pragnienia i namiętności, które mogą w nim dojść do głosu, na różne imperatywy, z których ten czy inny w nim zwycięża – i mogą stać się nawet zaprzeczeniem tego, w imię czego rewolucja się zaczęła. To wielkie doświadczenie z walki o wolność pierwszych lat rewolucji poraża Dantona wiedzą, jaką zdobył o człowieku i o sobie w szczególności. Wiedza ta ukazuje jemu jedynemu nieoczekiwane, i niezrozumiałe jeszcze w pełni oblicze wolności. Jego przyjaciele i zwolennicy nie widzą w pełni tragicznego w istocie dramatu rewolucji, myślą przede wszystkim o swoim losie. A my widzimy Dantona – człowieka wewnętrznie sparaliżowanego, który po prostu zrozumiał, że wolność otwiera człowieka nie tylko na to, co potrzebne, aby Rewolucja mogła spełnić pokładane w niej nadzieje, lecz także na pragnienia i namiętności zwyczajnie ludzkie, pospolite. Choć jest wolność upragnionym wyzwoleniem dla każdego z nich, staje się także wielką, niezwykle dobrze maskującą się pułapką. Dlatego Danton nie konkuruje z Robespierre’m o jedynowładztwo w rewolucji , nie chce wyłaniającej się z niej dyktatury. Czas skończyć z obalaniem, burzeniem – celem powinna być według Dantona republika, czyli rządy prawa, a nie dyktat jednostki. To niweczy jego impet do walki z Robespierre’m, można powiedzieć, że Danton sam siebie skazuje. Uważa on, że poniósł klęskę, jego rola rewolucjonisty się skończyła, a więc i jego życie, bo tak się one ze sobą stopiły w jedno.

Francuska część spektaklu to przede wszystkim teatr dialogu, a więc dramat jednostki. Istotne jest tu wyraziste aktorstwo indywidualnej postaci. Kiedy dochodzi do ostatecznej konfrontacji obu wielkich przeciwników, wiadomo, że wygrać musi ten, który wierzy w siłę sprawczą rewolucji, że to remedium na wszystko – a nie ten, który zrozumiał, że ich postaci są jedynie jednym z wielu ogniw w długim procesie społecznego dziania, jakim jest rewolucja, a nie kimś ponad. Moc głębokiego przekonania, mającego siłę utajonej, ogromnej emocji, przydaje racji Robespierre’a rangę przeznaczenia i pozwala mu zapomnieć o tym, że przeciwnikiem jest po prostu człowiek, właściwie rewolucjonista-brat, któremu jak innym przeznaczone są rożne doświadczenia życia. Obaj aktorzy przydali swym postaciom bardzo przekonywujący, sugestywny wizerunek. A po ich rozmowie Robespierre staje blisko przed widzami, świadomy swej absolutnej racji i tym samym przewagi, jakby zwycięstwo samo miało mu wejść w ręce. Tak naprawdę jest w ich sytuacji, choć stoi jak zawsze powściągliwy, skupiony, wyciszony – swoista emanacja czającej się gdzieś w dalekim tle grozy, która wychyli się z jego wyciszenia lada moment i uderzy nieodwołalnie.

Niezwykła jest część druga spektaklu o ogromnej temperaturze emocjonalnej, której trudno się nie poddać, kiedy z wielkiej triady rewolucyjnych haseł zespół teatru BüchnerBühne (reżyser Christian Suhr) poddaje swemu bezkompromisowemu rozpamiętywaniu problem równości. Bo dla artystów z tego teatru prawo do niej mają wszyscy, to oczywiste, ale są też zarazem zobowiązani do odpowiedzialności w każdym miejscu i w każdym czasie. Pada przecież zdanie: „Cios, który was zabija, zabija nas”. Jeśli domagamy się równości, trudno uchylać się przed pamiętaniem, kiedy i gdzie nie respektowaliśmy tego zobowiązania płynącego z głębi naszego człowieczeństwa, a zrównującego nas wszystkich w każdym czasie, a więc także w przeszłości. Człowiek czuje się tutaj uderzony bólem świadomości, która w przeszłości, z jaką jest organicznie związana, nie może niczego cofnąć, zmienić w imię wspólnego ludzkiego losu i wspólnej krwi. W tej części nie dialog czy monolog są formą podstawową, ale totalnie pojmowane, szczere aż do granic swej emocji wyznanie przeszłości. Bo wina bierze początek z podobieństwa człowieka do lalki, w tym wypadku symbolu posłuszeństwa, naśladownictwa, kiedy z braku dostatecznej ludzkiej podmiotowości hasło równości może także stać się pułapką dla człowieka, czyniąc go podatnym na różne szalone i okrutne zamysły. Świadomość winy, choć niezawinionej, prowadzi do poczucia bezsilności wobec przeszłości, bo niczego zmienić już nie można. Jedyne, co pozwala jej się przeciwstawić i ją przezwyciężyć, to otwartość i gorliwość w pamiętaniu o przeszłości. To bezwzględne oddanie się prawdzie, w jej rozpamiętywaniu, przywraca wiarę we własne człowieczeństwo. Przyznam, że prawda tej części spektaklu, oddanie się teatru tej prawdzie, tak dogłębne, ścina człowieka z nóg.

Opowieść o Dantonie ma w tej drugiej części odniesienie do współczesności. Oto Danton, nawiązując do swej mało chwalebnej roli w 1792 roku, nie może sobie wybaczyć, że będąc członkiem Konwentu i rządu, nie przeciwstawił się wrześniowej masakrze ludzi i dlatego przywołuje bezsilnie: „Wrzesień, wrzesień…”. Trudno, żeby nam ten miesiąc nie przypominał innego września, kiedy zaczynała się druga wojna światowa. Zespół niemiecki, konsekwentnie oddany swemu przeżywaniu i nie mając ograniczeń w otwieraniu się na prawdę historii, wskazuje ją wręcz palcem (pojawia się nawet wielkie zdjęcie Adolfa Hitlera). Tylko takie bezkompromisowe otwarcie się na przeszłość przekreśla poczucie bezsilności wobec zła, choć tak już zamkniętego w przeszłości. Trudno nie kierować wtedy naszych myśli ku obecnej wspólnocie europejskiej, jawiącej się nam jako swoisty cud radykalnej przemiany, jakiej uległy społeczeństwa. Nie do przecenienia jest fakt, że to właśnie część niemiecka spektaklu tak mocno akcentuje niezwykłość procesu tworzenia się wspólnoty wbrew przeszkodom złej pamięci.

Teatr Biuro Podróży w kolejnej części spektaklu (reżyser Paweł Szkotak) pyta o trzeci człon jedni rewolucyjnej – o braterstwo. Powiedzmy od razu, że to wyjątkowo delikatna, wrażliwa, niekiedy wręcz ulotna strona ludzkiej duchowości. Jeśli odwołując do braterstwa, pragnie się z niego czerpać siłę do wspólnego działania czy życia, tym trudniejsze wydaje się to w godzinach bezwzględnej próby, kiedy rewolucja wkraczała w kolejną fazę, stając się dyktaturą. Wszystko potoczyło się wówczas tak jak przewidywał Danton. Kończyły się batalie słownych argumentów, które by ważyły w spotkaniach i rozmowach rewolucjonistów. Już nie wspólnota, przeniknięta duchem braterstwa i manifestowana, ma pełny wpływ na podejmowane decyzje. Teraz cisza, milczenie – stają się istotną częścią spektaklu, pozostając w znaczącym kontraście do poprzednich części. Zaczynają dużo znaczyć w sytuacjach, w jakich bohaterowie rewolucji się znaleźli. Braterstwo przestało być hasłem na sztandary, hasłem, którym głośno świętuje się racje poświadczające oddanie wspólnej sprawie. Znakiem braterstwa staje się czasem zwykła kartka papieru z narysowaną podobizną, powieszona na ścianie, by poświadczyć bliskie więzi, ludzki związek warty więcej niż słowa różnorakich wyznań, oświadczeń czy głośnych deklaracji. Braterstwo zaczyna służyć prześladowanym czy już skazanym rewolucjonistom, nagle zupełnie inaczej – po prostu by przetrwać w godności w czasie ostatecznej próby: zbliżającej się śmierci. Braterstwo schodziło wtedy głęboko niejako na inny poziom ludzkiego wnętrza, do absolutnego ukrycia – tam się zasadzało, tam barykadowało w swej niezwykłej, nieuchwytnej mocy, to znaczy w poczuciu nagle odkrywanej – pośród braci rewolucyjnej czy najbliższych im osób – własnej samotności, kiedy nic innego człowiekowi nie pozostało, jak stać się bratem samego siebie.

W części przygotowanej przez polskich aktorów sens tego, co się działo, wykracza niejako poza słowa bohaterów. Dopiero różne inne elementy, takie jak rekwizyty, fragmenty scenografii razem z aktorem składają się – obok akcji scenicznej, wypowiadanych słów czy milczenia bohaterów – na bardziej czytelny dla widza i celnie uderzający sens metaforyczny. To dzięki temu chwile ciszy i milczenia nabrzmiewają znaczeniami, zyskują istotny ciężar, ekspresję, której trudno niekiedy zakreślić dokładne granice.

Nie ma już w tej części postaci Robespierre’a, towarzysza rewolucjonisty, który swoim autorytetem wiedzie prym w Komitecie Ocalenia Publicznego, gdzie zyskał głos decydujący – to już naprawdę ktoś inny, obcy swoim niedawnym towarzyszom i sobie też. Oto wnoszone przez innych członków Komitetu popiersie Robespierre’a – znak absolutnego dostojeństwa. I jest to ktoś wyobcowany już ostatecznie ze swej dotychczasowej roli, po prostu Dyktator, któremu należy się jedno – wierność. Camille Desmoulins jeszcze nie rozumie, co się z Robespierre’m stało, kiedy opowiada Dantonowi w więzieniu, że przecież jeszcze wczoraj rozmawiał z nim normalnie i nic nie zapowiadało, że oskarżony o zdradę stanu, zostanie aresztowany. Władza wymusza potrzebny jej i natychmiast obowiązujący porządek. Wydawałoby się, że braterstwo rewolucjonistów, ludzi jednej wielkiej historycznej sprawy, zanika, odchodzi w niebyt. Bo gilotyna, jak mówi Danton, wymusza bezwzględnie swoje. Ale w ciszy i milczeniu ta wisząca jeszcze gilotyna czy potem już spadająca wymusza także inne, zupełnie nieoczekiwane przestrzenie braterstwa rewolucjonistów, którzy stają sie już tylko ludźmi skazanymi na śmierć. To braterstwo rośnie dyskretnie w ostatnich chwilach, zanim usłyszymy świst spadającej gilotyny, ono reguluje wzajemne relacje trójki skazanych. Ich żony chcą sprostać braterstwu mężów. Julia skacze, znika lekko, jakby nic się nie stało – nie ma jej, jeżeli nie ma jego. A Lucylla, żona Camilla, czeka, kiedy wszystko, co się rusza, znieruchomieje, i ziemia przystanie, będzie w bezruchu jak jej martwy mąż. Braterstwo jest nie do pokonania, jeśli człowiek temu wyzwaniu wychodzi naprzeciw – bez względu na to, czy to kobieta, czy mężczyzna.

„Wolność. Równość. Braterstwo. Wspomnienie o Europie”
na podstawie „Śmierci Dantona” Georga Buchnera
Théâtre Action (Francja), BüchnerBühne (Niemcy), Teatr Biuro Podróży (Polska)
premiera: 17.10.2013

alt