Inscenizacja najnowszej powieści Doroty Masłowskiej to surrealistyczne widowisko muzyczno-teatralne. Pod rozrywkową fasadą kryje się drugie dno: spomiędzy popowych piosenek, wizji upiornych syren i tańca aktorki w bikini wyziera egzystencjalny niepokój. Takie połączenie dawało szansę na sukces. Jednak brak wyraźnego węzła dramaturgicznego sprawia, że ciąg atrakcyjnych scenek nuży monotonią.
Trzygodzinny spektakl „Kochanie, zabiłam nasze koty” prezentuje życie w światowej metropolii przez pryzmat współczesnej popkultury. Forma łącząca teatr dramatyczny, taniec i śpiew po raz drugi (po „Imperium”) staje się znakiem reżyserskiej obecności w poznańskim Teatrze Nowym Ceziego Studniaka – aktora Teatru Muzycznego Capitol we Wrocławiu i nowego dyrektora Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Głównymi bohaterkami jego nowej poznańskiej produkcji są trzy kobiety około trzydziestki, reprezentujące trzy różne typy wrażliwości i trzy odmienne sposoby radzenia sobie z samotnością. Farah, Joanne i Go Lores próbują wypełnić dość typową dla naszych czasów, egzystencjalną pustkę. Najbardziej zrównoważona, refleksyjna i skłonna do podążania za głosem rozsądku wydaje się Farah. Marta Szumieł kreuje postać kobiety częściowo nieobecnej, która świadomie unika ryzyka, pozostając poza głównym nurtem życia. To jej punkt widzenia wyznacza całościową perspektywę spektaklu i jej opinię wyraża tekst jednej z piosenek śpiewanych przez chór syren: „Najgorszy jest piątek. Strzeżcie się piątku”. Przebywanie wśród ludzi i impulsywne działania są przeciw jej naturze. Jednak dla zrodzonego przez przypadkowe spotkanie marzenia o przyjaźni i bliskości gotowa jest poświęcić wiele. Tymczasem obsesyjnie dba o zdrowy tryb życia oraz powtarza hasła i pytania podsuwane przez magazyn „Yogalife”.
Zdystansowanie do świata sprawia, że na tle innych, bardziej wyrazistych postaci Fa wydaje się bezbarwna i nijaka. Jej najważniejsze marzenie sprowadza się do podtrzymania relacji z Joanne. Tę szczebiotliwą i spontaniczną, choć nie zawsze beztroską dziewczynę różni od Fa niemal wszystko. Występująca gościnnie na scenie Nowego Karolina Głąb kreuje obraz osoby, która nie ogranicza konsumpcji, korzystając z rozrywek i przyjemności oferowanych jej przez życie. Stworzona przez młodą aktorkę sceniczna wizja Jo przypomina medialne obrazy rozbłyskujących i gasnących gwiazdek kultury popularnej. Jej przeciwieństwem jest Go Lores (przyznająca się do bardziej swojsko brzmiącego imienia Gosha), buntownicza emigrantka z Polski („to taki kraj w byłej Jugosławii”). Anna Mierzwa – obsadzona w nietypowej dla siebie roli i grająca tak, że w pierwszej chwili trudno ją poznać – kreuje postać niespełnionej, anarchizującej i pozornie bezkompromisowej artystki. W pierwszym swoim wyjściu, niesiona impulsem niezgody na rzeczywistość, goli włosy, odtąd rozświetlając przestrzeń bladą łysiną.
Prócz trzech głównych postaci kobiecych na scenie pojawia się także trzech mężczyzn. Andrzej Niemyt gra Huna, opisanego w programie jako „Hungarysta, ale i Najeźdźca” zapewne dlatego, że pozbawia Fa towarzystwa Jo. To wąsaty macho, który swoim usztywnionym ramieniem zawsze gotów jest objąć zbliżającą się kobietę. W ciemności kinowej widowni zmienia się w konsumenta popcornu i dziewczęcych wdzięków. Jego przeciwieństwem jest cedzący słowa użytkownik środków farmakologicznych. Chemiczna terapia pozbawiła go spontaniczności i naturalności, ale także i on – jak wszyscy tutaj – pragnie kontaktu z innym człowiekiem. Mechanicznie zachowująca się postać o szeroko otwartych oczach przypomina cyborga, co nie pozwala na pełne wykorzystanie aktorskiego talentu Michała Kocurka. Wreszcie Łukasz Chrzuszcz, kojarzony przede wszystkim z ról w poznańskim Teatrze Polskim, który wciela się w kilka różnych postaci drugoplanowych. Czasem wysuwa się przed szereg, by błyskotliwie i ironicznie komentować sceniczne zdarzenia. Jako gwiazda estrady, wyczerpany kelner czy ekologiczny aktywista przyciąga uwagę i bawi publiczność. Po kolejnym ciosie, który otrzymuje od życia Fa, pojawia się on w oldschoolowym garniturze i z wielką muchą pod szyją, intonując wesołą piosenkę: „Otwórz się na bogactwo istnienia, ciesz się każdą chwilą”.
Muzyczna forma spektaklu łączy się ze sprawnie wykorzystanym przez realizatorów wizualnym potencjałem marzeń na jawie i koszmarów sennych, które w książce Masłowskiej nierozerwalnie splatają się z realistyczną płaszczyzną prezentacji. Scenografia Michała Hrisulidisa i kostiumy Mateusza Stępniaka podkreślają charakterystyczne cechy naszych czasów: dyktaturę mody i wszechobecność śmieci – zarówno w sensie dosłownym, jak i metaforycznym. Ekran telewizora, na którym przez cały spektakl pojawia się obraz jakiegoś programu, po paru sekundach zastępowanego przez inny, sugeruje, że jednym z powodów kryzysu doświadczanego przez Fa jest szum informacyjny. Wobec nadmiaru możliwości, które nic nie wnoszą, figurę zappingu rozciągnąć można na całe życie. Praktyka przeskakiwania po kanałach wpływać może także na powierzchowność relacji międzyludzkich. I tak wracamy do tematu samotności w czasach nowoczesnych technologii, które tworzą tylko pozory bliskich relacji. Jednak – mimo tej klamry – błędem byłoby poszukiwanie głębszego sensu w tym przedstawieniu, które zgodnie z deklaracjami autorów miało być o niczym. Styl i jakość wrażeń estetycznych są tu ważniejsze od treści, co stanowi źródło odczuwanego przeze mnie niedosytu.
Widzom spektaklu Studniaka w pamięci pozostaną – wykorzystujące popowe brzmienia, choć niejednokrotnie przyprawione szczyptą mroku – melodie autorstwa Krzysztofa „Wiki” Nowikowa i pojedyncze obrazy: kelner ukryty w kartonie po plazmowym telewizorze, wiecznie uśmiechnięta para posrebrzanych ludzi czy zbliżenie Huna i Go w kinie. Przede wszystkim zaś – chór. Antonina Choroszy, Bożena Borkowska-Kropielnicka, Edyta Łukaszewska i Agnieszka Różańska występują jako cztery syreny z zanieczyszczonego oceanu, których ciała ulegają postępującemu rozkładowi. Ze szklanego akwarium umieszczonego ponad płaszczyzną sceny komentują i dopowiadają akcję świetnymi piosenkami i dialogami. Jednak nawet ich widowiskowy wjazd na front sceny nie jest w stanie wynagrodzić wrażenia monotonii i nieistotności scenicznej prezentacji. W spektaklu mówi się stereotypowe banały, jakby jego tekst – co zgadza się z powieściowym pomysłem Masłowskiej – został zapożyczony z kolorowych magazynów lifestylowych.
„Kochanie, zabiłam nasze koty” – podobnie jak książka, którą był inspirowany – to portret „Generacji Nic” w perspektywie globalnej. Niejasne są w nim motywacje bohaterów, brakuje wyraźnej fabuły, a tekst operuje pustosłowiem, powtarzając oklepane frazesy. Wygląda to tak, jakby na scenie spotkały się postacie z „Bridget Jones”, „Monty Pythona” i „Pulp Fiction”. Spektakl, ukazujący nas samych w zwierciadle popkultury, nie jest wobec niej bezkrytyczny. Wbrew temu i mimo fantastycznych obrazów czy wpadających w ucho melodii, przedstawienie, podobnie jak jego powieściowy pierwowzór, przypomina posiłek z fast foodu – gotowy do natychmiastowego spożycia i całkiem smaczny, ale sycący tylko na chwilę i tak samo krótko pozostający w pamięci.
Dorota Masłowska, „Kochanie, zabiłam nasze koty”
reżyseria: Cezi Studniak
adaptacja: Michał Pabian
scenografia: Michał Hrisulidis
muzyka: Krzysztof „Wiki” Nowikow
Teatr Nowy w Poznaniu
premiera: 21.11.2014