A gdybyś pewnego dnia trafił(a) do miejsca, w którym bije źródło i ujrzał(a) w nim zastygłego w niebieskim krysztale prosiaka, który leży tam od lat, cały niebieski, czy był(a)byś zdziwiony(-a)?
Gdyby taka scena pojawiła się w baśni lub prozie realizmu magicznego, wówczas zdziwienie zapewne nie byłoby potrzebne. Jednak w najnowszej powieści Ádáma Bodora, od początku grającej z czytelnikiem w grę osobliwego prawdopodobieństwa, można byłoby oczekiwać, że tak czytelnik, jak i oglądający zjawisko bohaterowie będą nieco zdumieni. Nic bardziej mylnego. Zastygły w krysztale niebieski prosiak, dwuletnia ciąża kobiety czy trójnoga Matka Militzenta, patronka Wierchowiny nikogo nie zaskakują. A przecież to nie jedyne przejawy niesamowitości w „Ptakach Wierchowiny”.
Czytelnicy poprzednich książek węgierskiego pisarza urodzonego w Rumunii, przede wszystkim „Okręgu Sinistra” i „Wizyty arcybiskupa”, z łatwością rozpoznają nastrój jego najnowszej prozy. Jabłońska Polana przypomina bowiem zarówno leśny okręg Sinistra, jak i Bogdańską Dolinę, której mieszkańcy oczekiwali przybycia arcybiskupa. O ile jednak w poprzednich powieściach Bodor koncentrował się na strukturach przemocy, oplatających niewidzialnym uciskiem mieszkańców małych miast (pokazując m.in. przemoc pozbawioną uprawomocniającej ją idei, uzasadniającą się wyłącznie poprzez samą siebie), o tyle w „Ptakach Wierchowiny” na pierwszy plan wysuwa się raczej egzystencjalna rezygnacja postaci, które funkcjonują w wykreowanym świecie w sposób nieuświadomiony. A przy tym są z nim tak mocno związane, że nie zamieniłyby swojego losu na żaden inny, jak w pewnym momencie deklaruje narrator, Adam (noszący to samo imię, co bohater „Okręgu Sinistry”), będący głosem wierchowińskiej społeczności. W odróżnieniu od swojego powieściowego poprzednika, Adam z „Ptaków…” nie przyjechał do opisywanego miejsca dobrowolnie. Jego los został wyznaczony przez brygadiera Anatola Korkodusa, który co pewien czas ściągał do siebie chłopców z domu poprawczego, by angażować ich do swojej brygady, pilnującej źródeł termalnych – jedynego źródła utrzymania wszystkich mieszkańców.
Adam precyzyjnie opowiada o mieszkańcach Jabłońskiej Polany, nielicznych, pojawiających się czasem przyjezdnych oraz o szczególnych właściwościach krajobrazu Wierchowiny. Wśród tych ostatnich uparcie powtarzają się dwie: dławiąca woń wód termalnych i nieobecność ptaków, które odleciały, jakby wyczuwając, że w tym miejscu nie ma już nadziei na życie. Od samego początku wszystko zmierza do rozpadu i ruiny, o czym Adam opowiada kolejnemu chłopcu, przybyłemu z rozkazu brygadiera Korkodusa, Danielowi. Wprowadzenie nowej postaci do wsi jest okazją do prezentacji miejsca, bowiem nowoprzybyły zwraca uwagę na to wszystko, co dla przyzwyczajonych mieszkańców stało się zupełnie normalne i pozbawione znaczenia. Takim osobliwym elementem pejzażu jest unoszący się wszędzie smród. To być może smród, który w „Okręgu Sinistry” unosił się nad upiornym prewentorium Izolda, gdzie zamykano chorych lub niepożądanych społecznie ludzi. Smród tego miejsca pochodził z powstałej nieopodal hałdy śmieci, tak wysokiej, że tamowała ruch wiatrów, co sprawiało, że powietrze Sinistry było gęste i ciemne. W Jabłońskiej Polanie także czuć odór, którego nie rozwiewa żaden wiatr. Powraca on w różnych momentach historii, jest zarówno elementem sztafażu nastrojotwórczego, jak i fundamentalną właściwością mieszkańców, bo „taka woń na długo wsiąka w ubranie, a nawet w skórę człowieka. Gdziekolwiek się ów człowiek zjawi, zostawi ślad […]”.
Smród Jabłońskiej Polany jest traktowany jako determinanta losu jej mieszkańców, kiedy wnika w skórę, na trwale łączy ich z miejscem, czyni ich zupełnie poddanymi swoim regułom. „Nocami te opary wsączają nam się w mózg, okupują nasze sny, o świcie budzimy się więc ze wspomnieniem wizji. Ale przywykliśmy do tego, nie zamienilibyśmy naszego losu na żaden inny”. W ten sugestywny sposób Bodor całkowicie uzależnia losy swoich bohaterów od miejsca, w którym żyją. Bo przecież poza nim nie istnieją, nie wyjeżdżają z niego, bo nawet rozkład jazdy pociągów został tu zlikwidowany. Ta dojmująca rezygnacja z jakiejkolwiek formy oporu jest więc jedynym sposobem uchwycenia tego świata w momencie rozpadu, a rozpad właśnie jest tym, co umożliwia wszystkim bohaterom istnienie. Jabłońska Polana to przestrzeń, która anihiluje wszelkie opozycje, dlatego każda niesamowitość jest w niej doskonale oswojona i przyjmowana jako element rzeczywistości, której statusu nie sposób kwestionować. Jej mieszkańcy akceptują ze spokojem każde zdarzenie, nie zastanawiając się nad jego przyczynami, ani konsekwencjami. Nie wiedzą nic o powodach swoich przesądów, jak choćby w przypadku wiary w śmiercionośną potęgę litery N – nie wiedzą, ale i nie chcą się dowiedzieć. Również każdy przejaw obcości zostaje przez nich momentalnie wchłonięty wbrew oczekiwaniom czytelnika, który mógłby się spodziewać, że w takim świecie figura obcego będzie działała rozstrajająco i rozmontuje choć na chwilę jego przerażającą spójność. Jednak do niczego takiego nie dochodzi, bowiem smród i rozpad paradoksalnie mają tu właściwości konserwujące. To nie jest opowieść o zanikaniu przestrzeni, lecz o jej upartym trwaniu w stanie rozciągniętej w czasie agonii.
Z pewnością łatwo byłoby zaklasyfikować „Ptaki Wierchowiny” jako metafizyczną opowieść o fatalizmie ludzkiego losu. Ale to pozorna łatwość. Tu nikt nie zastanawia się nad przyczynami takiej egzystencji, nie obwinia za nią żadnej wyższej instancji. Węgierski pisarz sugeruje raczej, że wszystko jest kwestią smrodu, a zatem materialności, bo pochodzący z wód termalnych zapach jest tym, co daje życie, ale jest to życie od razu naznaczone zgnilizną i rozpadem. I to chyba najciekawszy element tej prozy (pełnej ponurej ironii, przepojonej absurdem i – niekiedy – pogodną rezygnacją) – pokazuje ona świat, w którym zniesione zostały wszystkie opozycje; realność jest od początku podszyta niesamowitością, życie – zanikiem, a obcość tożsamością. To rzeczywistość kompletna, wchłaniająca w siebie wszystko; rzeczywistość, w której nie są potrzebne żadne wyjaśnienia. I takie nigdy się nie pojawią, bo nawet jeśli narrator myśli czasem, że mogliby przybyć z zewnątrz jacyś ludzie, którzy powiedzą, po co to wszystko, to przecież nic takiego nie nastąpi, bo nikt w Wierchowinie nie byłby tego ciekaw. Świat w rozpadzie jest możliwy właśnie dlatego, że nikt nie chce się z nim mierzyć, że wnikający w skórę smród jest potrzebny do przetrwania, a ruina jest tu podstawową właściwością krajobrazowo-egzystencjalną, ponieważ sama też pochodzi przecież spoza opozycji natury i kultury. A w tak zarysowanej przestrzeni, w której to, co ludzkie, przenika się z naturalnymi uwarunkowaniami tej przestrzeni, ruina zdaje się tą jakością, która umożliwia wieczne trwanie rozpadu. A rozpad wydaje się w „Ptakach Wierchowiny” jedyną formą życia.
Ádám Bodor, „Ptaki Wierchowiny”
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2014