Niby sezon ogórkowy w pełni, a dzieją się rzeczy przełomowe. Najważniejsze, że Chazan poleciał ze stołka. Tymczasem ja dokonałam odkrycia, które nikomu do niczego się nie przyda.
Przeczytałam mocną książkę o ustawie, która legalizuje przedmiotowe traktowanie ciał kobiet, zwłaszcza ubogich. O tym, jak bez szerszego sprzeciwu demokratyczne państwo kontroluje ich macice. Eksperci decydują o ich losie. Lekarze oszukują je, szantażują i straszą, by wymusić zgodę na przeprowadzenie odgórnie zadekretowanego planu. Ich arogancja związana jest z upaństwowieniem zawodu. Współpracują z kapłanami panującej religii. Działania lekarzy zagrażają zdrowiu i życiu kobiet, a poddawane tym praktykom pacjentki mają niską pozycję społeczną i niemal żadne środki instytucjonalne. Nie mogą się bronić. Powszechność i trwałość procederu wspiera oficjalnie wprowadzana nowomowa.
I tak już bardzo restrykcyjne prawo jeszcze naciąga się i łamie w kierunku zaostrzenia. Motywy są utylitarne, nacjonalistyczne i ekonomiczne – kobiecy brzuch podporządkowuje się długofalowemu interesowi wspólnoty narodowej, wysuwając argumenty demograficzne, etniczne i budżetowe. Wyższe racje, ubrane w piękne słowa, źle skrywają potępienie moralne i pogardę. Jest to rytuał mający na celu wzmocnienie wspólnoty w okresie szybkich przemian społeczno-politycznych.
Autor książki, mężczyzna, pisze z pasją i dobrze opanował retorykę zaangażowania. Demaskuje mechanizmy władzy, piętnuje bezwzględny paternalizm, rutynowe okrucieństwo i obłudę każącą przedkładać (jak powiedziałby Boy) urojone korzyści nad faktyczne krzywdy. Świadomie balansuje między imponującą panoramą a emocjonalnym szczegółem. Rzeczowy wywód zręcznie przyprawia ponurym sarkazmem.
Książka ukazała się w 2011 roku, wzbudziła niejakie poruszenie, ale sporu nie było. Kinga Dunin próbowała dyskutować i została skarcona przez Joannę Tokarską-Bakir. Wszyscy z aprobatą pokiwali głową. Czyżby trzy lata temu ukazała się i zyskała względny rozgłos książka poddająca gruntownej krytyce zakaz aborcji? I nie wywołała kolejnej bitwy wojny religijnej, której tak obawia się Dominika Wielowieyska? I ja to przegapiłam?
Nie. Ta książka, mimo że da się ją streścić jak wyżej, nie traktuje o szkodliwości ustawy antyaborcyjnej, a o czymś wręcz przeciwnym – o wymuszonych sterylizacjach. Nie o odmawianiu zakończenia ciąży, a o uniemożliwianiu jej powstania. Nie o winach katolicyzmu, a występkach ruchu eugenicznego. Nie dotyczy dzisiejszej Polski, a Szwecji z coraz bardziej odległych lat klasycznego Folkhemmet.
Jak można się domyślić, przeczytałam z opóźnieniem „Higienistów” Macieja Zaremby Bielawskiego.
Rzecz jest uderzająco aktualna, ale nie tak, jak sądzi autor, wieszcząc złowrogie skutki bliskiej ekspansji eugeniki sprywatyzowanej. Jest aktualna, bo idealnie zasłania stanowisko antyantyaborcyjne. Jakby tylko w tym celu została skrojona. Niektóre akapity mogłyby zostać żywcem (albo z niewielkimi zmianami) przejęte przez krytyków tępego paragrafu. Problem (krzywda kobiet), jego analiza i kontrargumentacja autora, emocje, ba, nawet sposób konstrukcji zdań są niemal identyczne. Tylko krytykowane zabiegi na macicach technicznie zgoła przeciwne. Dyskurs pokrywa się z dyskursem, zastępuje go i wymazuje. Robi to naprawdę niesamowite wrażenie.
Zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę różnice. W dyskursie obrońców praw reprodukcyjnych katolicyzm jest złowrogim przeciwnikiem, u Zaremby – bohaterem pozytywnym. Zwolennicy legalizacji aborcji podkreślają, że ideologia prolife’owa w istocie napędza wolny rynek (lekarze powołują się na sumienie, kiedy pracują na państwowej posadzie, a w prywatnym gabinecie zrobią wszystko, za co pacjentka zapłaci) – Zaremba widzi jedno ze źródeł zła w upaństwowieniu medycyny. Dziś w Polsce problem polega na tym, że państwo nie chce pomóc kobiecie – Zaremba w bardzo złym świetle stawia państwo opiekuńcze. Kobieca krzywda ciągnie się tak długo, bo triumfuje indywidualizm – Zaremba oskarża kolektywizm. Wolny wybór kobiety byłby interpretowany jako postęp – Zaremba docenia zacofanie międzywojennej Polski, uniemożliwiające wprowadzenie w życie ewentualnych ustaw sterylizacyjnych.
Prochoice’owcy przywołują historyczną kampanię przeciwko „piekłu kobiet” i cieszą się, że też mają swoją tradycję – Zaremba z wyraźną przykrością przyznaje, że najbardziej znani polscy sympatycy eugeniki, jak Boy, używali tego słowa w tak wielu znaczeniach, iż trudno im coś konkretnego zarzucić, ale i tak udaje mu się skojarzyć słynnego propagatora świadomego macierzyństwa z nazizmem.
O co tu chodzi? Czemu służyć ma osobliwa symetria przeciwieństw, przyleganie antonimów, oszukańcza bliskość? Zaremba najwyraźniej piętnuje nie tylko (wprost) eugeników, ale i (pośrednio) przeciwników ustawy antyaborcyjnej. Dlaczego więc kieruje gniew czytelnika pod historyczny, niewątpliwie zastępczy, adres? Dlaczego ukrywa drugi, może ważniejszy, obiekt krytyki? I to tak pilnie, że jego książkę szczerze rekomenduje Agnieszka Graff, jedna z głównych rzeczniczek skrycie zwalczanego przez Zarembę światopoglądu?
Wygląda to na próbę rozmiękczenia zwolenników prawa do aborcji. Trafienia do nich przez niepostrzeżone przechwycenie i zwrócenie przeciwko nim ich własnej strategii i wrażliwości. Próbę może i nie do końca nieudaną, ale też – po trzech latach da się to stwierdzić – raczej pozbawioną dalszego ciągu. „Higieniści” Zaremby to osobliwość, ciekawostka, margines. Zanikający strumyczek odłączony od głównego nurtu, którego bieg wyznacza obecnie sprawa Chazana. Ot, ponura rozrywka w nieogórkowym sezonie ogórkowym.