Archiwum
04.04.2014

Eros Maturus

Marek S. Bochniarz
Film

„Tylko to bowiem, co zakazane, zaprząta uwagę, tylko to, co zabronione, rozpala pragnienia. Im mniej widzą oczy i słyszą uszy, tym silniej pracuje wyobraźnia”.
Stefan Zweig, „Świat wczorajszy”

Wes Anderson w „Grand Budapest Hotel” pieczołowicie odtwarza porządki panujące w monarchii austrowęgierskiej. W tym trudnym zadaniu wspiera go proza austriackiego literata Stefana Zweiga. Dziwi, jak wiele łączy teksańskiego reżysera i wiedeńskiego pisarza. Obaj, docenieni przez rzesze wiernych fanów, byli przez długi czas zaliczani przez krytyków i zazdrosnych kolegów po fachu do grona drugorzędnych rzemieślników. Dlaczego zatem wyrobnik Anderson dostał za „Grand Budapest…” Srebrnego Niedźwiedzia na Berlinale?

Poetyka filmów amerykańskiego reżysera należy do jednej z najbardziej trwałych i rozpoznawalnych we współczesnym kinie: w takim stopniu, w jakim styl jego recenzentów charakteryzuje godna podziwu konsekwencja. Za każdym razem zachwycają się wspaniałymi bohaterami, którzy to – niestety! – zostali umieszczeni w sztucznym i przestylizowanym świecie skończonego estety, za jakiego mają Andersona. Dlaczego zatem reżyser nie pozwala rozkwitnąć swoim postaciom, co i rusz utrudniając rozwój ich fascynujących charakterów przez szerokokątne kadry, rozkawałkowanie narracji na staromodne rozdziały, dziwaczne poczucie humoru czy te okropne, symetryczne kompozycje, będące – jak wszyscy powinniśmy wiedzieć – oznaką naiwności?

Jedyną właściwą odpowiedzią w moim przekonaniu byłaby, paradoksalnie, właśnie dbałość o bohaterów i zainteresowanie człowiekiem. Anderson bowiem, podobnie jak Zweig, zna siłę gorsetów konwencji. Z im większą siłą zostaną nam one narzucone, tym bardziej będą działać wbrew pierwotnym intencjom, z myślą o których zostały stworzone. Austriacki pisarz w „Świecie wczorajszym” objaśnia fenomen XIX-wiecznej obsesji na punkcie seksualności, objawiającej się w ówczesnej, dziwacznej modzie, zakrywającej szczelnie ciało i podkreślającej podziały na męskie i żeńskie, stwierdzając: „Na skutek tego nienaturalnego różnicowania płci w obyczajach wzmagało się między tymi dwoma biegunami napięcie wewnętrzne: erotyzm. Poprzez stosowanie więc tej antypsychologicznej metody ukrywania i przemilczania społeczeństwo ówczesne osiągnęło efekt odwrotny, niż zamierzało”.
Doszukując się bezustannie nieobyczajności we wszystkich przejawach życia, w literaturze, sztuce, modzie, ludzie ci, dążąc do eliminowania wszelkich „podniet”, byli właściwie zmuszeni do bezustannego zajmowania się „nieobyczajnością”.

W tytułowym przybytku Andersona za zachowanie świata pozorów odpowiada konsjerż Pan Gustav H. Odegrany na „przegiętego dżentelmena” przez wyczulonego na teatralne maniery Ralpha Fiennesa, oddaje się w Grand Budapest Hotel z równym zapałem swojej oficjalnej pracy portiera, co kopulacji z najbogatszymi i najstarszymi paniami bawiącymi w gościach. Jak zresztą stwierdza z rozbrajającą szczerością – sypia ze wszystkimi swoimi przyjaciółmi, a ludzie starsi mają więcej smaku niż młodzi. Gdy po wyjeździe z górskiego przybytku nagle umiera bajecznie bogata Madame D., w spadku pozostawiając konsjerżowi obraz zatytułowany „Chłopiec z jabłkiem”, Pan Gustav H. musi się zmierzyć z wpływową familią na czele z Dmitrim, demonicznym synem denatki (pierwsza w pełni szatańska rola Adriena Brody’ego).

Intrygę kryminalną Anderson traktuje z gracją i swobodą, wprowadzając przez kuchenne zaplecze hotelu sporo dodatkowych, acz ważkich tematów: rasizm (przyjaciel Gustava, boy hotelowy o znamiennym imieniu Zero, pochodzi z Afryki i jest stałym obiektem agresji ze strony żołnierzy), wspomniany rozdźwięk pomiędzy zajmowaną pozycją i kostiumem a zachowaniem i skłonnościami czy wojna i faszyzm. Echa pacyfistycznej prozy Zweiga są szczególnie widoczne w szyderczym potraktowaniu przez reżysera wojska i wojskowych, przypominających w swych mundurach  bardziej chłopców bawiących się zabawkami dorosłych niż prawdziwych mężczyzn.

Świat „Grand Budapest Hotel” jest złożony z wielkich, kosztownych domków dla lalek. W tych kunsztownych wnętrzach Anderson umieścił postaci swej sztuki. Ci, którzy zarzucą mu po raz kolejny sztuczność ograniczającą rozwój postaci, powinni jednak znać podwójną naturę, cechującą filmową nienaturalność. Gdy Todd Haynes chciał objaśnić, co Rainera Wernera Fassbindera w „Strach zżerać duszę” i jego samego w „Daleko od nieba” popchnęło w stronę klasycznych, hollywoodzkich melodramatów Douglasa Sirka, nie podawał wcale nienaturalności cechującej obrazy jego wielkiego poprzednika, lecz… kruchość bohaterów, ich podatność na zranienie. Zainteresowanie naturą człowieka, którego reprezentuje aktor w aż nazbyt pięknych dekoracjach, oświetlony sztucznym światłem, wygłaszający wcześniej napisane przez kogoś słowa, to jedna z największych zagadek kina.

Sztuka filmowa, której prawidła Wes Anderson zna w większym stopniu niż jego krytycy, pozwala „Grand Budapest Hotel” funkcjonować nie tylko jako wdzięczne kino pełne uroczych bibelotów, ale i intrygujący portret świata wczorajszego według Stefana Zweiga. Być może pewna maniera i sztuczność są w kinie Andersona konieczne, aby zadziałało ono z tym większą, podstępną siłą.

„Grand Budapest Hotel”
reż. Wes Anderson
premiera: 28.03.2014

alt