Archiwum
28.02.2014

Kiedy widzę znicze, to kwiczę

Maria Magdalena Beszterda
Teatr

26 i 27 lutego, na Scenie Pod Minogą w Poznaniu żądni niszowych oblicz kultury mogli się zapoznać z najnowszą sztuką Lecha Raczaka: „Spisek smoleński”. Tematyka po czterech latach mocno już zgrana, mocno ryzykowna, wszak trudno wystawić spektakl bardziej dramatyczny od konferencji organizowanych całkiem na serio przez posła Macierewicza. Ale widz idzie, widz ufa kulturze niszowej. Nawet jeśli jest to kultura w mieście Poznań, mieście Cegielskiego, Marcinkowskiego, pracy organicznej, kolebki pozytywistycznej idei i Targów Poznańskich.

Najpierw grają znicze, stawiane na stole z kelnerskiej tacy, wyraźnie wskazują na powagę tematu. Następnie grupa aktorów gra odpowiednio: złych Rosjan, co piją i przeklinają, bogobojnych Polaków, Wałęsę – bo TW „Bolek”. Zostaje nam zaserwowana (skoro już o kelnerskiej tacy mowa) mitologia smoleńska w wersji hard porno, Mickiewiczowskie „Dziady” przepisane niechlujnie i na brudno, apokryf smoleński (TW „Bolek” dostaje „srebrniki” za działalność prorosyjską) zmiksowany na dodatek z „Antygoną” i Szekspirem.

Aktorzy grają jednopłaszczyznowo, z zaangażowaniem rodem z szkolnej akademii, dużo krzyków i łopatologicznej gestykulacji („tak, drogi widzu, teraz cierpię, a teraz zwariowałam” – mówi gestykulacja). Wrażenie szkolnej akademii wzmacnia przaśny urok prowizorycznej sceny, który szybko znika z racji „efektów specjalnych” (znacząca rola fizyki i polewania kostek lodu substancją, która robi dym, czyli mgłę – że wiecie, Smoleńsk i mgła).

Jak w amerykańskim filmie klasy C, otrzymujemy potężną dawkę patosu, szczyptę humoru (wynikająca raczej z mieszczańskiej ekscytacji przekleństwami padającymi ze sceny), trochę rymu – trochę dymu, no i nade wszystko stereotypy, które ścielą się gęsto. Nie ma wątpliwości: Smoleńsk to drugi Katyń, na pokładzie była bomba, a ci, którzy przeżyli katastrofę, byli dobijani przez rosyjskich wysłanników. Z pudełek zapałek układa się tu mały cmentarz, śpiewa się tu o ginięciu za Ojczyznę, biją werble, leci transmisja z kabiny pilotów.

A wiosna była piękna tego roku, pojawiają się więc sentymentalne chwyty w rodzaju monologu na temat rodzących się pączków na gałęziach („dla każdego człowieka jest w kosmosie jego własna gwiazda” – aż dziw, chciałoby się powiedzieć, że to nie cytat z proroka ery New Age, Coelho).

Ze straganu pod hasłem „mierne, ale wierne” padają i inne frazesy. Oto słyszymy rozmowę braci Kaczyńskich (ten w samolocie melduje wykonanie zadania) albo troskliwe uwagi żony wyprawiającej męża polityka w lot na niepewną ziemię wrażych ugrupowań. Po katastrofie dzwonią daremnie telefony (jakie to świeże i nowe, zdaje się, że już w adaptacji „Disneylandu” Dygata i dużo trafniej wykorzystane). A zatem popkulturowa mieszanka w stanie czystym, w wersji instant kultura, że nic, jeno zalać wrzątkiem i zamieszać.

Widzowie się nie śmiali, raczej nie dowierzali. Tymczasem okazało się, że to właściwie miała być satyra. Satyra bez dystansu, ironia bez dystansu nie są w stanie rozbroić absurdu. Nie było żadnych półtonów, rozwarstwienia granych postaci. Zagrano karykaturę w skali jeden do jednego, co – jak wiadomo – przeczy istocie karykatury.
Sam temat Smoleńska jest karkołomnym tworzywem na sztukę. Za parę lat straci on aktualność, za parę lat zapomnimy o niuansach. Będzie to równie współczesne jak polityczne dramaty Michała Bałuta.

Spytano mnie na wstępie, czy jestem z „grupy studenckiej” zaproszonej na spektakl. I to przeraża: bełkot opowiadany młodym ludziom jako historia Polski. Bo nie było widać, że jest to satyra. Bo nie było nam do śmiechu, gdy aktorzy wykrzykiwali na jednym wydechu: „liberały, unici, gestapo, eutanaziści, zdeprawańcy, którzy ulegają podszeptom masońskim z Watykanu”. Sentymentalne kombatanctwo zostało pokazane bez przypisów, zabrakło puszczenia oka do widza, ckliwa mitomania była zbyt gorliwie broniona przez odtwórców (wyznawców?) głównych ról.

Jest to widomy znak czegoś groźniejszego niż kiepski spektakl. Jest to znak, że jako miasto mamy problem z kulturą spoza mainstreamu. W Warszawie nie ma centralizacji kultury. Warszawa to archipelag wysp. W Poznaniu niebaczny widz, Baumanowski turysta (tyle że kulturalny), gdy zboczy z głównego traktu, wpada w bagno po uszy. Nie ma szans na urokliwe, idiomatyczne bezdroża. Drgnęło coś na scenie muzycznej (kapitalny zespół Lola Lynch), drga od lat w literaturze (głównie dzięki wydawnictwu WBPiCAK i współpracy poznańskiej polonistyki z CK Zamek). W teatrze dzieje się nierówno.

Wreszcie… obśmiewanie Rosji w pubie, gdzieś z dala od Krymu, na którym gromadzą się właśnie rosyjskie wojska, w świetle wypadków na Majdanie jest po prostu ignorancją i arogancją tych, którzy obok tonącego okrętu siedzą w szczęśliwej szalupie.

Lech Raczak, „Spisek smoleński”
reżyseria: Lech Raczak
muzyka: Paweł Paluch
kostiumy: Ewa Tetlak
Poznań, Scena Pod Minogą
premiera: 26.02.2014

Fot. Wojciech Wołyński