Kino indyjskie, w przeciwieństwie do wykwalifikowanych informatyków i lekarzy, jest trudnym produktem eksportowym kraju nad Gangesem. Znane głównie z bollywoodzkich masala movies, zbyt długich i zupełnie niezrozumiałych dla przeciętnego widza, w Polsce było darzone zaledwie kilkuletnią, acz frenetyczną fascynacją. Obecnie ze strony międzynarodowej widowni spotyka je raczej chłodna obojętność. Wyłączajac środowisko fanatyków, film indyjski musi być wręcz nie-indyjski w swoim charakterze, aby zainteresować zachodnich odbiorców czy zachęcić programerów festiwali. To zatem, co najciekawsze we współczesnej kinematografii Indii, i tak wychodzi najczęściej spod ręki twórców z diaspory.
Ritesh Batra podobnie jak Shekhar Kapur, Mira Nair czy Deepa Mehta, wykorzystuje język zachodniego kina, by poruszać tematy, których unikają przebywający w kraju filmowcy, ograniczani przez cenzurę i obezwładniani siłą konwencji i kiczu. W swoim pełnometrażowym debiucie „Smak curry” Batra stworzył przewrotną opowieść o braku miłości. To, że plasuje się on poza czołowym nurtem kinematografii indyjskiej, zrozumie każdy, kto bliżej poznał wyciskacze łez z Bolly- czy Tollywoodu.
Początek historii zdradza powinowactwa z melodramatyczną komedią pomyłek. Zamknięty w sobie wdowiec Saajan Fernandes (Irfan Khan, obsadzany w zachodnich i indyjskich koprodukcjach, m.in. w „Slumdogu. Milionerze z ulicy” i „Życiu Pi”) otrzymuje przez przypadek lunch, który zaniedbywana, piękna Ila przygotowała dla swego obojętnego małżonka. Choć młoda kobieta kieruje się banalną radą sąsiadki: przez żołądek do serca, nie udaje się jej odbudować pasji w związku. Wyrywa jednak z otępienia starszego urzędnika, któremu niewiele czasu zostało do emerytury. Ila wysyła kolejny posiłek do Saajana, opatrując go krótkim listem. W ten sposób para przypadkowych osób nawiązuje znajomość i rozpoczyna się właściwa, epistolarna treść filmu.
„Smak curry” jest współczesną wariacją na temat Abelarda i Heloizy, staromodną opowieścią, w której starszy pan przesyła zbiór sentencji młodej kobiecie, przyjmując pozycję mentora, jednak jego słowa i propozycje są bezużyteczne. Bohaterowie nie dzielą się w listach wyrazami miłości, lecz opisują poczucie jej braku, mechanicznie odgrywając przypisane im role w swej pustej, pozbawionej uczuć egzystencji. Saajan może tylko wspominać z żalem swą małżonkę, którą ignorował tak jak mąż Ilę. Ta ostatnia musi się pogodzić, że jedyną miłością, jaka czeka ją w życiu, jest uczucie do córki.
Więzi małżeńskie funkcjonują w „Smaku curry” bardziej jako element społecznej umowy niż miłosna relacja. Uczucie jest w filmie Batry równie absurdalne i nieuchwytne, jak w najnowszym dziele Spike’a Jonze’a „Ona”. U Amerykanina główny bohater, żyjący w niedalekiej przyszłości pracownik korporacji, zakochuje się w systemie operacyjnym – sztucznej inteligencji o imieniu Samantha, rodzaju emocjonalnej protezy dla podobnych jemu samotników. Theodore również tworzy listy, lecz pisze je za innych, wczuwając się w cudze emocje, aby produkować osobiste, czułe wyznania, na które osoby zainteresowane nie mają czasu. To dość zabawne, że dwa tak odległe pod względem stylu czy charakteru obrazy podejmują ten sam problem – i oba miały swoje premiery w Dzień Zakochanych, stanowiąc rodzaj doskonałego młota na romantyzm. W tym roku Walentynki w kinie bolały.
Równorzędnym bohaterem obrazu Batry jest metropolia Mumbaju. Miasto, pokazane w filmie od mniej oficjalnej, spektakularnej strony, przypomina miłośnikom ambitnego kina indyjskiego o „Salaam Bombay!” Miry Nair, w którym pokazane zostały slumsy z końca lat 80., widziane oczami dzieci ulicy. W „Smaku curry” obserwujemy Mumbaj z perspektywy dabbawala – dostarczycieli obiadów. Scieżki, którymi poruszają się oni z przesyłkami, pokazują miasto, jakiego nie mają raczej szansy zobaczyć wielbiciele ruchomych obrazków z Bollywoodu, fabrykującego piękne, acz nierealne opowieści o nieistniejących Indiach z marzeń.
W chaosie miasta, jego deprymującym hałasie doskonale odnajduje się drugoplanowy bohater „Smaku curry” – młody, energiczny Shaikh, przyuczany w ciężkich bólach przez drobiazgowego Saajana do nudnej i metodycznej pracy w biurze. Optymizm tej postaci, jej wrażliwość i otwartość na bombajski mikrokosmos równoważy gorycz filmu Batry – jest jak tajny kulinarny składnik, którego nie znajdzie się w żadnej książce z indyjskimi przepisami. Świat Shaikha – współczesne Indie, z całym bogactwem swego piękna i brzydoty – niespodziewanie okazuje się mocnym elementem „Smaku curry”.
Obraz Ritesha Batry – obok „Jadoo” Amita Gupty – znalazł się w ofercie polskich festiwali (Nowe Horyzonty, Transatlantyk), zapewniając tę publiczność, która zdążyła już zapewne zapomnieć o Bollywoodzie, o żywotności indyjskiej diaspory artystycznej. Większość twórców z tego kręgu, debiutujących w poprzednich dekadach, zajmowała się odkrywaniem wstydliwych tajemnic z przeszłości swego kraju. Młodych debiutantów odróżnia od mistrzów brak zaangażowania politycznego. Gupta i Batra rezygnują z szerokiego spojrzenia na historię i wybierają autentyzm subiektywnych doświadczeń. Ich food filmy dzieli jednak rodzaj przyjętej perspektywy. W „Jadoo” reżyser-emigrant przetwarza losy swej rodziny, która wyemigrowała z kraju i zamieszkała na Wyspach Brytyjskich, gdzie zajęła się biznesem gastronomicznym. Bardziej kameralny „Smak curry” jest subtelnym portretem rodzinnego miasta i zachwyci tych, którzy chcieliby poznać – jak trzej bracia z „Pociągu do Darjeeling” Wesa Andersona – życie codzienne w Indiach.
„Smak curry”
reż. Ritesh Batra
premiera: 14.02.2013