Uwielbiał być adorowany przez publiczność i doskonale zdawał sobie sprawę, że nic mu w tym bardziej nie pomoże niż flirt z komunizmem. 6 grudnia minęło 60 lat od śmierci Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego.
Władysław Broniewski był socjalistą z przekonania i podobno potrafił dać w mordę, gdy obrażano Józefa Stalina. Jerzy Andrzejewski miał ambicję stać się pisarzem-moralistą. Julian Tuwim to najwybitniejszy wieszcz „nowego porządku”. A dlaczego w komunizmie zakochał się Gałczyński? Pierwsza myśl jest oczywista – dla poklasku i pieniędzy.
„Delta miał ciemną, cygańską cerę, był piegowaty, niewysoki, jego gębę, kiedy się śmiał, wykrzywiał sardoniczny grymas, włosy odgarniał w tył z wysokiego czoła. Jego głowa była nieproporcjonalnie duża w stosunku do tułowia, miał w sobie coś z karła i błazna, tak jak go malowali w scenach książęcych uczt dawni malarze. Zdradzał skłonność do ekscentrycznych ubrań, krawaty lubił wiązać na luźny, duży węzeł”.
Tak Czesław Miłosz scharakteryzował Gałczyńskiego w „Zniewolonym umyśle”. Anna Arno, biografistka poety, we wstępie do książki o autorze „Zaczarowanej dorożki” dodaje, że sam siebie nazywał szarlatanem i gdyby przyszło mu stworzyć autoportret, to spisałby najbardziej niewiarygodne historie. Jakie? Takie, jak miał w zwyczaju opowiadać za życia – że urodził się w Dublinie, jest synem zakrystiana i studiował w Moskwie oraz Teodozji… Im bardziej kolorowo, tym lepiej. A wszystko, żeby nikt nie próbował zmyć mu cyrkowego makijażu psotliwego błazna.
Przyszedł na świat 23 stycznia 1905. Wychował się w okolicach Kercelaku, największego przedwojennego targu w Warszawie, wśród bałaganu i tandety. Był typem romantyka, który bujał w obłokach i choć uczył się średnio, to nauczyciele raczej go lubili. Przez rówieśników nazywany był „dziwolągiem”, ponieważ lubił podkreślać swoją dojrzałość. „Ildefons nigdy nie był mały, od razu był dorosły”, opowiadał o poecie Jan Hoppe.
Jednak ta dojrzałość była pozorna. Może chciał się odciąć od rodzinnego domu i zacząć kawiarniane życie wśród sławnych poetów, ale na pewno nie oznaczało to powagi w zachowaniu. Gałczyński wpadał na coraz to nowe pomysły – chciał zostać aktorem i wróżbitą, łapał literackie sławy, aby czytać im swoje wiersze, coraz częściej siadał przy knajpianych stolikach w Kresach i Małej Ziemiańskiej, wymyślał żarty i nierzadko je realizował. „Nie wiem, ile jest w tym pozy artystowskiej, ile nonszalancji, ile potrzeby” – zastanawiała się Sabina Sebyłowa.
Nie zmieniło tego wojsko. Młody Gałczyński najpierw został wyrzucony ze Szkoły Podchorążych, ponieważ na komisji miał zacytować Haska, że „karabin to narzędzie szatana”, później– przeniesiony do Berezy Kartuskiej – symulował najróżniejsze choroby, aby tylko od wojska się wywinąć. Na przepustkach rozrabiał, budując swoją kawiarnianą legendę, za co trafiał do aresztu, z którego wyciągał go zaprzyjaźniony z władzą Julian Tuwim, zaś w jednostce w czasie nocnych alarmów budził się pierwszy nie ze względu na nadgorliwość, ale z obawy, że ktoś go okradnie. Ile w tym było pozy? Znów można tylko gdybać. Pewne natomiast było to, że jeśli wojsko nie zmieniło jego życiowej filozofii, to mogła zrobić to tylko jedna osoba.
Ślub z Natalią Awałow odbył się 1 czerwca 1930 roku. Dzień wyglądał jak wyjęty z twórczości Gałczyńskiego. Poeta kupił żonie bukiet irysów, a po ceremonii pojechali do wesołego miasteczka. Na pierwszy rzut oka było to przemyślane i romantyczne, ale młodych zwyczajnie nie było stać na przyjęcie weselne. Wkrótce Natalia odkryła również drugie oblicze męża. Wesołek i kawiarniany konferansjer zamieniał się w melancholika, który popadał w ciągi alkoholowe i miewał coraz częstsze ataki depresji. Nie zmieniły tego wyjazdy do Berlina i Wilna ani narodziny córki Kiry. Problemy finansowe, niechęć do podjęcia przez poetę etatu i kolejne przeprowadzki wystawiały rodzinę na kolejne próby trwałości związku. W tym chaosie międzywojennego kryzysu Gałczyński obiecywał ukochanej Natalii, że niedługo skończą się ich męki i utrzyma ich wyłącznie z poezji.
Polityczne zaangażowanie nie było obce poecie jeszcze w II Rzeczpospolitej. Szybko zaczął pisać do sanacyjnego „Cyrulika warszawskiego”, krytykując zarówno lewą, jak i prawą stronę sceny politycznej. Nie robił tego jednak z przekonania, ale raczej dla pieniędzy, bo niedługo potem zaczął publikować również w „Bluszczu” oraz antysemickim „Prosto z mostu”, w których coraz bardziej zbliżał się do skrajnej prawicy. Krytycy nie dostrzegali w tym jednak politycznego manifestu, ale raczej chęć zarobienia. „Pracuje, gdzie się da” – zauważył Artur Sandauer. Gałczyński był więc kimś, kogo można z perspektywy czasu nazwać nihilistą, choć w tym negowaniu wszystkich wartości niewątpliwie szukał zysku, by zapewnić dobre warunki sobie, jak i ukochanej żonie i córce.
Wszystko wskazywało, że ten stan rzeczy zmieni się po wojnie, którą poeta-żołnierz spędził w radzieckich i niemieckich obozach. Przed marcem 1946 roku, kiedy to Gałczyński zjawił się w Gdyni, zjechał pół Europy, zakochiwał się nieprzytomnie i zdążył spłodzić syna. Co więcej, w powojennej Polsce rozeszła się wieść o śmierci poety, którego żegnał na łamach „Tygodnika Powszechnego” redaktor naczelny Jerzy Turowicz. Niewątpliwie emigracja kusiła Gałczyńskiego, zwłaszcza że do pozostania poza Polską namawiał go między innymi Jerzy Giedroyc. Ostatecznie jednak wrócił do córki i żony, która wybaczyła mu powojenną włóczęgę.
Po powrocie zamieszkał z innymi pisarzami przy ulicy Krupniczej w Krakowie. Przyjęto go dobrze, więc z miejsca zaczął publikować. Jak to Gałczyński – jednocześnie do kilku periodyków, choć oczywiście ideologia nie była dla niego istotna. Jak przed wojną, liczyły się jedynie pieniądze, aby utrzymać siebie i rodzinę. Targował coraz wyższe stawki i piął się w hierarchii „Przekroju”. Z czasem zaczął marzyć o większej publiczności, o widowni, którą byłby cały naród – zapewniły mu ją niejako teatrzyk „Zielona Gęś”, seria „Listy z fiołkiem” oraz kabaret „Siedem kotów”.
Z czasem pojawiły się głosy oskarżające poetę o koniunkturalizm. „Ktokolwiek spodziewał się po Gałczyńskim właściwości dębu, musiał się zawieść: nie był on dębem, był trzciną” – mówił Sandauer. Z jednej strony, nazywano go „poetą dla wszystkich”, z drugiej –„poetą niezrozumiałym”. W komunistycznej Polsce coraz częściej mówiono, że jego humor jest nieczytelny dla zwykłego obywatela i pisany wyłącznie z myślą o arystokracji. Pewnie dlatego Gałczyński lubił powtarzać, że urodził się za późno i najlepiej czułby się jako poeta dworski. Łaknął większej publiczności, a to łączyło się ze sprzedaniem duszy.
Jeszcze przed wojną portretował siebie z dużą dozą dystansu: „Najprzód gwiazdy i róże / potem stołek w cenzurze / sprzedajny pisarz!”. I ten wizerunek doskonale pasuje do postawy poety w czasie PRL-u. A wiadomo, że w stalinizmie nie był on postacią nadającą się na nowego wieszcza. Bohemistyczny styl życia, wymyślne ubrania, absurdalny humor, poruszanie się po Krakowie dorożką czy tworzona przez niego liryczność w kraju szarego realizmu nie składały się na portret poety, o jakim marzyła władza. To wszystko i wiele więcej partia mogła wybaczyć, gdy tylko Gałczyński po sfałszowanych wyborach w 1947 roku zaczął głosić pochwałę proletariatu, jednocześnie szydząc z inteligencji.
Krótko mówiąc, poeta podpisał cyrograf. Skończył z mieszczańskimi peanami i zaczął eksploatować socrealistyczne toposy, pisać o braterstwie i krytykować imperializm. W jednym z wywiadów kpiącym głosem opowiadał: „Wczorajszy Polak to zbakierowany melonik, wyścigi i wódka. Dzisiejszy Polak to entuzjazm, cierpliwość, zespołowość, a przede wszystkim wola”. Pisał na potęgę, ale wiersze przesycone gloryfikacją komunizmu. Na wyjazdach w Moskwie i Pradze chwalił „nową literaturę” wielbiącą robotników i chłopów.
Jakby Gałczyński nie lawirował, musiał zdawać sobie sprawę z nieciekawej sytuacji. Cenzura zaciskała pętlę wokół „Przekroju”, zaś pisarze musieli nie tylko przysięgać wierność Partii, ale i spowiadać się ze swojej przeszłości. Robili to Tadeusz Borowski, Jerzy Andrzejewski, jak również autor „Zaczarowanej dorożki”, choć jednocześnie starał się ratować resztki godności. Atakowano go ze wszystkich stron, bo też był łatwym obiektem oskarżeń, jako bumelant i bywalec knajp tworzący jakieś nieznośne liryki. Im bardziej ataki się nasilały, tym on goręcej zachwalał socjalizm, Armię Czerwoną i generalissimusa, tuż przed własną śmiercią poświęcając mu tren „Umarł Stalin”.
Ataki na swoją osobę znosił ciężko, choć publicznie o tym nie mówił. Chował się na wsi i konsekwentnie realizował kolejne zlecenia dla między innymi „Trybuny Ludu”. Aleksander Wat twierdził, że Gałczyński pisał o komunizmie z autentycznym przekonaniem. Ale może wszystko pisał z przekonania? Zarówno niezrozumiały przez nową władzę i odrzucony poemat „Niobe”, jak również paszkwil na Czesława Miłosza pod tytułem „Poemat dla zdrajcy”. Tego można się dziś tylko domyślać. Wiadomo jednak, że w przeciwieństwie do innych poetów nie było mu dane zostać krytykiem stalinizmu i wyspowiadać się po raz wtóry. Zmarł 6 grudnia 1953 roku. Na pogrzeb przybyło wielu jego przyjaciół. Nie pochowano go jednak w Alei Zasłużonych.
Korzystałem z książki Anny Arno, „Niebezpieczny poeta Konstanty Ildefons Gałczyński”, Znak, Kraków 2013.