Archiwum
21.10.2013

29. Warszawski Festiwal Filmowy wygrała „Ida”. Jednocześnie film triumfował na 57. Londyńskim Festiwalu Filmowym. Taki werdykt międzynarodowego jury cieszy zarówno filmowych patriotów, jak ich tych, którzy nie maja bałwochwalczego stosunku do kina narodowego. Pawlikowski wykorzystuje historię polskiego społeczeństwa, nawiązuje do „trudnej” przeszłości, ale unika staromodnych historycznych manifestów.

„Ida”, podobnie jak „Róża” Wojciecha Smarzowskiego, która również tryumfowała na WFF (2011), to filmy, które z pełną odpowiedzialnością można zaliczyć do nurtu nowego kina historycznego. W obu przypadkach nie ma mowy o ortodoksyjnym symulowaniu wydarzeń historycznych, poszukiwaniu przedwiecznej prawdy o naszej zbiorowej przeszłości ani o zabawie w politykę historyczną.

Na zakończenie festiwalu wypada pisać jedynie o filmach dobrych i godnych polecenia. O filmowych nieporozumieniach lepiej zapomnieć. Część tytułów na pewno pojawi się na ekranach polskich kin. Jeśli chodzi o debiuty, na pewno warto wspomnieć o „Lekcjach harmonii” Emira Baigazina z Kazachstanu, który w Warszawie był pokazywany w sekcji Odkrycia. Tak jak pisałam w relacji z tegorocznego Berlinale, jest to jeden z najlepszych, najbardziej spełnionych, niepokornych debiutów ostatnich lat. Miejmy nadzieję, że będzie dystrybuowany w Polsce. À propos berlińskiego festiwalu, na pewno warto wspomnieć o „Prince Avalanche” Davida Gordona Greena (Srebrny Niedźwiedź). Dwójka „rozkosznych” robotników, którzy opiekują się znakami drogowymi. Wszystko dzieje się w latach 80., zaraz po wielkich pożarach lasów. Doskonały przykład bezpretensjonalnego amerykańskiego kina niezależnego.

I na koniec nostalgiczny Lukas Moodysson i jego „Jesteśmy najlepsi” (Pokazy Specjalne). Prawdopodobnie tytuł tego filmu powinien brzmieć po polsku „Jesteśmy najlepsze”, bo w końcu film opowiada o punkowym zespole składającym się z samych dziewczyn, ale widocznie tak zwany przekaz uniwersalny zdominował tłumaczy. Film Moodyssona to przede wszystkim powrót do szalonego dzieciństwa w zgodzie z anarchistycznymi ideałami, których bronią honorowo dwie, a potem trzy młodociane punkówy. I to dzięki nim ma się ochotę przypomnieć sobie co nieco z dalekiej, buntowniczej przeszłości.

W sekcji filmów dokumentalnych oprócz zwycięskiego „Dirty Wars” Richarda Rowleya warto pamiętać również o „Kill Team” Dana Kraussa w odniesieniu do tego, w jaki sposób amerykańska armia postępuje w sytuacji, kiedy na jaw wychodzi afera mordowania afgańskich cywili dla zabawy. Na dokładkę „Universal Language” Igala Hechta. Grupka kanadyjskich stand-uperów i stand-uperek pod wodzą Marka Breslina wyprawia się do Izraela i Palestyny, aby spotkać się z tamtejszą publicznością. Bywa niebezpiecznie, nieprzyjemnie, ordynarnie, ale bardzo zabawnie. Choć momentami film Hechta przypomina obraz z proizraelskiej kampanii.

Tegoroczny festiwal zamykał film Romana Polańskiego „Wenus w futrze”. Po canneńskim konkursie pokazywano go u nas na festiwalu w Gdyni. Wtedy zapowiadał go sam reżyser. Wczoraj na warszawskiej premierze pojawiła się aktorka Emmanuelle Seigner. Na gorąco można jedynie poprzeć te wszystkie kobiety-twórczynie, które na tegorocznym festiwalu w Cannes protestowały (jak co roku) w sprawie maskulinizacji festiwalu. Bardzo ostro zganił je sam Polański. Mówił coś o strachu przed całowaniem ręki i wręczaniem kwiatów. Ewidentnie dawał do zrozumienia, że źle się dzieje z powodu diabelskiego słowa na „f”. W swoim filmie stawia kropkę nad „i”. Z kobietami rozprawia się bezlitośnie, wciąż marząc o niedoścignionym, niestety raczej powszechnym ideale – „Wenus z lustrem” Tycjana.

Zobacz także:

alt