To chyba Mariusz Szczygieł zdradził, że w slangu reporterskim jednym z barwniejszych określeń na jałowość tematu jest stwierdzenie, „mi przy nim nie staje”. Przy „Prawdziwej historii króla skandali” też nic nie staje – ani serce, ani krew w żyłach, ani jeszcze inne rzeczy. Osobliwe, zwłaszcza że nagie, apetyczne niewiasty wręcz wylewają się z ekranu przez cały czas trwania projekcji.
Paula Raymonda nazywano przed laty brytyjskim Larrym Flyntem. Schemat działań obu panów był podobny: najpierw hurtowe otwieranie klubów erotycznych, później zaś stopniowe przenosiny na rynek mediowy i oburzanie pruderyjnej części społeczeństwa mniej lub bardziej zawoalowanym fiki-miki na kartach swoich gazet. U Raymonda był to tytuł „Men Only”, będący kontynuacją ukazującego się od lat 30. sprośno-satyrycznego kieszonkowego magazynu. Anglik wiedział, czym rozpalić czytelników. Zaczął od erotycznych opowiadań, przy których „50 twarzy Greya” odbiera się jak podstawówkowe świntuszenie. A trzeba wiedzieć, że były to lata 70. – już wyzwolone, jeszcze nieprzygotowane na zmasowany atak lekkiej pornografii. Raymond i jego pisemko zaspokoiło apetyty wyspiarzy żądnych perwersji, lecz wciąż zakutych w cenzuralny kaganiec Jej Królewskiej Mości. Dzięki fenomenalnej sprzedaży „Men Only” Paul Raymond awansował na jednego z największych krezusów Wielkiej Brytanii. A przy tym był królem i współwłaścicielem połowy londyńskiego Soho oraz biznesmenem z ludzką twarzą i jeszcze bardziej ludzkimi potrzebami. Podczas seansu filmu wydaje się, że Raymond zamontował sobie lustro na suficie sypialni tylko po to, by co jakiś czas przypominać sobie, z kim w danym momencie spółkuje.
I taki to ancymon stał się bohaterem najnowszego filmu Michaela Winterbottoma, bodaj najpłodniejszego twórcy z Wielkiej Brytanii (tylko w tym roku do kin trafiły jego trzy obrazy). Tak, w tym przypadku ilość też przerosła w jakość. Biografia Raymonda jest pocztówkowa, pełna zastanawiających dziur. Gdzie podział się bodaj najciekawszy życiowy epizod króla Soho, czasy, w których jako nastoletni szczyl nielegalnie handlował nylonami i benzyną? Jakim cudem ubogi liverpoolczyk stał się Midasem z West Endu? Tego nie dowiemy się u Winterbottoma, który kamerę kieruje głównie na piersi. Małe, duże, falujące, soczyste. Gdzieś za nimi, niczym magik, chowa się sam Raymond, którego zawodowe sukcesy równoważył szereg klęsk w życiu prywatnym, nieudane małżeństwa, śmierć córki… Grający go Steve Coogan orze jak może, by wydobyć z swojego bohatera coś więcej niż zblazowanego multimilionera. Ale i on wpada na miny zastawione przez zaskakująco nieporadnego Winterbottoma. Reżyser kompletnie nie może się zdecydować, czy kręcić cekinowy obrazek z gorących lat 70., czy bardziej skupić się na upadającym moralnie Raymondzie, więc skręca finalnie w stronę ohydnie telewizyjnego melodramatu z obowiązkowym szlochem i pogrzebem w tle. To nie jest król skandali, jakiego oczekiwaliśmy. To nie jest król skandali, jakiego oczekiwałby pewnie on sam.
„Mamy koszmarne recenzje w prasie? Nie może być lepszej reklamy!” – cieszy się w filmie Paul Raymond na wieść o tym, że jeden z wystawianych przezeń erotycznych musicali został nazwany najgorszym spektaklem ćwierćwiecza. Stary lis porno zawsze wiedział, że nieważne, jak mówią, ważne, że mówią. Może dlatego o jego filmowej biografii jest podejrzanie cicho?
„Prawdziwa historia króla skandali”
reż. Michael Winterbottom
premiera: 31.05.2013