Archiwum
06.06.2013

Listy miłosne

Jakub Małecki
Gry

Karcianki to specyficzny rodzaj gier. Prostota zasad i lekkość rozgrywki sprzyjają wciąganiu nowych osób w to piękne hobby. Kto wie jednak, czy największą ich zaletą nie jest kompaktowość. Małe, poręczne pudełka nadają się idealnie do zabrania w podróż. Przeważnie na grę składa się kilkadziesiąt kart, które z powodzeniem wprawiają w ruch jej mechanizmy. Czy możliwe jest jednak, by sprawnie działająca karcianka miała ich zaledwie szesnaście? Ciężko to sobie wyobrazić, dopóki nie zagra się w „Love Letter”.

Graczom przyjdzie się wcielić w zalotników konkurujących o względy księżniczki. Z uwagi na jej wysoką pozycję wszelkie miłostki arystokratki utrzymywane są w wielkiej tajemnicy. By zabiegać o jej serce, trzeba się więc wykazać nie lada sprytem. Stary, sprawdzony sposób, by okazać dyskretnie swe uwielbienie, to przekazanie miłosnego listu. Jak jednak tego dokonać, gdy przy wybrance dzień i noc kręcą się dworzanie? Najprościej będzie wkraść się w ich łaski. Im bliższa jej osoba, tym lepiej.

W czerwonym woreczku znajdziemy szesnaście kart osobistości dworu. Wśród nich napotkamy straż przyboczną, baronów, służki czy samego króla. Gra toczy się w serii rozdań, a każde kończy się uzyskaniem przez jednego ze śmiałków „żetonu uczucia”. Talię należy każdorazowo potasować, losową kartę odrzucić bez podglądania, a graczom rozdać po jednej. Rundę zawsze rozpoczyna osoba, która wygrała poprzednią. Pierwszą czynnością, jaką wykonujemy, jest dobranie karty z góry stosu. Następnie decydujemy, którą z dwóch aktualnie posiadanych kart zagrać. Następnie wykładamy ją przed siebie i przeprowadzamy związaną z nią akcję. Co ważne, wszystkie zagrywane karty pozostają na stole do końca rundy, tak by każdy mógł mieć wgląd w to, co zostało już wyłożone. Runda trwa do momentu, aż wszyscy przeciwnicy zostaną wyeliminowani lub gdy wyczerpie się stos kart. W tym drugim przypadku osoby pozostałe w grze porównują siłę swoich postaci, a list miłosny dostarcza ta, która ma największe znaczenie na dworze, symbolizowane przez cyfrę na karcie. Zabawa toczy się do momentu dostarczenia przez jednego z amantów 7/5/4 listów w potyczce 2/3/4 osobowej.

Znamy już mechanikę gry, czas poznać jej aktorów. Typów dworzan jest zaledwie osiem, gdyż niektóre karty postaci występują w kilku kopiach. Jest ich tak niewiele, że przytoczymy je wszystkie. Najliczniejszą reprezentację posiadają strażnicy (siła: 1, ilość: 5). W momencie ich zagrania zobligowani jesteśmy do wytypowania gracza i próby odgadnięcia posiadanej przez niego postaci (nie można wskazać samej straży). Celny strzał powoduje wyeliminowanie oponenta. Na początku rundy trudno o dobre typy, będziemy mieli jednak więcej informacji. Tym bardziej że kolejnym kartonikiem jest kapłan (2, 2), dzięki któremu możemy podejrzeć, jaką kartę jedna z osób ma aktualnie na ręce. Następnie mamy barona (3, 2), pozwalającego na porównanie naszej drugiej karty z przeciwnikiem. Posiadający niższą wartość odpada. Służka (4, 2) daje nam ochronę przed akcjami innych graczy, aż do naszego następnego ruchu. Ostatnią kartą występującą dwukrotnie (5, 2) jest Książę, który każe wybranemu graczowi odrzucić kartę i dobrać następną. Jest to o tyle zdradzieckie, że jednym z pojedynczych kartoników jest sama Księżniczka (8, 1). Stoi ona co prawda w hierarchii najwyżej, ale jej odrzucenie powoduje automatyczne odpadnięcie z rozgrywki. Oprócz tego mamy jeszcze Króla (6, 1), pozwalającego na wymianę kart z przeciwnikiem i Hrabinę (7, 1), którą jesteśmy zmuszeni zagrać, jeśli drugą naszą kartą jest Król lub Książę. Daje to spore pole do blefu, bo przeciwnicy nigdy nie będą pewni, czy zagrywamy ją, bo musimy, czy tylko próbujemy zmylić trop. Jak widać, dworzanie wchodzą ze sobą w przeróżne interakcje, co daje nam sporą możliwość do mieszania szyków przeciwnikom.

„Love letter” to gra, która z miejsca podbiła moje serce. Gdziekolwiek nie została zabrana, wzbudzała powszechny zachwyt. Aż żal, że rozgrywka nie jest możliwa na większą ilość osób, bo chętnych było zawsze w nadmiarze. Teoretycznie gra przeznaczona jest dla 2–4 osób, jednak w najmniej licznym wariancie nie daje pełnej frajdy. Do gry nie potrzeba zbyt wiele miejsca, cieszy, że karty są dużo większe od standardowego rozmiaru. Łatwiej dzięki temu śledzić, co znajduje się już na stole. Rozgrywka jest bardzo szybka, co prawda gracze po kolei z niej odpadają, ale oczekiwanie na powrót do zabawy to kwestia 1–2 minut, spędzonych zresztą na pilnym śledzeniu, co dzieje się przy stole. Podczas gry często dochodzi do zabawnych sytuacji, na przykład gdy przez gapiostwo zagra się kartę, którą zupełnie podkłada się przeciwnikom.

Czasem zdarza się, że wybory są oczywiste, z rzadka, że co byśmy nie zagrali, i tak będzie źle. Przy tak niezobowiązującej rozgrywce jest to jednak mankament do przełknięcia. Nieczęsto udaje się komuś wygrać z dużą przewagą. Jeśli któraś z osób zanadto odskoczy w punktacji, w kolejnych rundach inni zaczną polowanie właśnie od niej. Nie zawsze się ono powiedzie, ale przeważnie losy potyczki ważą się do samego końca.  Na polskim rynku gier dostępna jest niestety tylko wersja angielska, choć tekst na kartach jest prosty, a do czytania doprawdy niewiele. Po jednej, góra dwóch partiach zwraca się już uwagę tylko na ilustrację i wartości siły postaci. Przestaje się także zaglądać do kart pomocy, z których wyczytać można, ile kart konkretnych dworzan znajduje się w talii, a wiedza ta ma kluczowe znaczenie przy większości zagrań. Myślę, że kwestią czasu jest, kiedy „Love Letter” zostanie wydane po polsku, bo tytuł ten zyskuje sobie w naszym kraju coraz większe grono fanów. Naprawdę warto mieć go w swojej kolekcji.

„Love Letter”
autor: Sesji Kanai
grafika: Andrew Hepwoth, Jeff Immelman, Noboru Sugiura
AEG Games

alt