Seidl aż nadto dosłownie pokazuje, że żarliwa duchowość wynika z niedostatków w sferze seksualnej.
Krzysztof Kieślowski powiedział kiedyś, że nie lubi filmów Petera Greenawaya, bo są antyhumanistyczne, bije z nich pogarda dla człowieka. Z Ulrichem Seidlem jest podobnie. Jego stosunek do rodzaju ludzkiego również nie jest ciepły, choć on sam twierdzi, że jest po prostu realistyczny. Oznacza to dla niego nic innego jak werystyczne udowadnianie, że „ludzie są obrzydliwi” – jak mówi się w scenie kończącej jego „Upały”. Austriacki reżyser konsekwentnie pokazuje ohydę, obłudę, obłęd, będące udziałem człowieka i określające jego kondycję. Oczywiście nie po to, by się tą brzydotą rozkoszować (no, może odrobinę), ale przede wszystkim aby się jej przeciwstawić poprzez zdjęcie z rzeczywistości odium przezroczystości.
U Seidla właściwie każdy wymiar egzystencji sprowadzony zostaje do wymiany dóbr i usług. Kto ma szansę nadużyć kodeksu handlowego, na pewno to zrobi, choć bez przyjemności, bo dla niej w filmach Seidla miejsca brak. Dobitnie pokazał to chociażby w „Imporcie/Eksporcie” czy „Raju: miłości”, którego kontynuacją jest „Raj: wiara”. Filmy te, razem z „Rajem: nadzieją”, który premierę miał na tegorocznym Berlinale, składają się na trylogię trzech chrześcijańskich cnót. Czy raczej trylogię braku, bo Seidl każdorazowo udowadnia niedostatek tych walorów u swoich rodaków, ale przecież nie tylko u nich.
W pierwszej części tryptyku matka wyjeżdżająca do Kenii na wakacje albo raczej – jak się później okaże – na płatne seksualne podboje, zostawia córkę pod opieką cioci Anny Marii. „Wiara” stanowi portret tej ostatniej, symbolizującej tradycyjną Austrię, spod której władzy bohaterka „Miłości” chce się (na dwa tygodnie) wyzwolić. Portret ten, jak to u Seidla bywa, jest bezlitosny. Cioteczka, kreująca się na świecką świętą, jest w swoim gorliwym katolicyzmie wręcz perwersyjna, niemal opętana. Próbuje ewangelizować rodaków za pomocą figurki Maryi, z którą paraduje po mieście, pukając do drzwi nieznajomych. Jakie emocje może to budzić? Cóż, nie wszyscy chcą się otworzyć na jej miłość. Nie każdy obdarzony jest „łaską wiary”.
Seidl serwuje nam serię obrazów, które bardziej, niż opisują, zwyczajnie wyszydzają tytułową wiarę. Anna Maria upokarzana przez niewiernych. Anna Maria umartwiająca ciało bacikiem z sex shopu. Anna Maria całująca (namiętnie) portret Chrystusa… Sublimacje popędów bywają różne – w „Zwierzęcej miłości” Seidl pokazywał niekochanych i niekochających ludzi, którzy cedowali wszystkie ciepłe uczucia na domowych pupili, zastępujących im kontakt z drugim człowiekiem. Tu reżyser aż nadto dosłownie pokazuje, że właśnie z niedostatków w sferze seksualnej wynika żarliwa duchowość bohaterki. Ucieka w religie, bo mąż-muzułmanin przykuty został do wózka inwalidzkiego, symbolizującego impotencję. Wprowadzając postać wyznawcy Allaha, Seidl zrównuje niejako wszystkie religie i tworzy kąśliwą karykaturę na wiarę jako taką. Obawiam się jednak, że na próżno. Przyklasną mu ci, dla których religia to „opium dla mas”, podczas gdy dla wierzących film może być zwyczajnie obraźliwy (a może się mylę? może i biczujący się w imię swoich bogów, potrafią się z siebie śmiać?).
Podczas seansu przypomniało mi się uczucie towarzyszące podczas lekcji religii w szkole podstawowej, kiedy katechetka, w trosce by ktoś nie zrobił tego wcześniej, próbowała uświadamiać nas seksualnie (sic!). Jedyną obroną przed prostacką indoktrynacją, z której sączyła się pogarda dla ciała i zwyczajne bzdury, było dla nas ośmieszenie samej katechetki. Zresztą samo w sobie było to równie prostackie. Zdaje się, że Seidl – sam wychowany w źle wspominanej, patriarchalnej i katolickiej rodzinie – używa tutaj podobnej strategii. Pozostawia to jednak pewien niesmak, bo dokładając religii, stosuje – dość dosłownie – chwyty poniżej pasa.
„Raj: wiara”
reżyseria: Ulrich Seidl
premiera: 5.04.2013
Zobacz także recenzje pozostałych części trylogii Ulricha Seidla: