„Czas Matek”, plenerowe widowisko Teatru Ósmego Dnia, zostało czterokrotnie zaprezentowane w styczniu na jednym z najważniejszych przeglądów teatralnych w Ameryce Południowej, Santiago a Mil w stolicy Chile. Na festiwalu od 1994 roku prezentowane są najlepsze spektakle teatrów dramatycznych, ulicznych, muzycznych oraz teatrów tańca z całego świata. Teatr Ósmego Dnia gościł na nim już drugi raz – w 2008 roku pokazał tam spektakl „Arka”. O pobycie w Chile opowiadają: Ewa Wójciak, Adam Borowski, Jacek Chmaj, Tadeusz Janiszewski i Marcin Kęszycki.
Ten festiwal jest imponującym wydarzeniem artystycznym, wypełniającym całe miasto i gromadzącym różnorodne gatunki teatralne. W tym roku mieliśmy wielki zaszczyt zaprezentować na nim „Czas Matek”.
Początkowo zaproponowano nam, by spektakl zaprezentować na stadionie, który w czasie dyktatury został zamieniony na obóz koncentracyjny, największe więzienie pod gołym niebem w Ameryce Południowej. Graliśmy jednak w innym miejscu, również niezwykłym, na dziedzińcu Muzeum Pamięci i Praw Człowieka, przed niedawno otwartym, nowoczesnym budynkiem, mieszczącym ekspozycję poświęconą niemal w całości przewrotowi Pinocheta i ofiarom dyktatury.
Wielką przyjemność dały nam żywe reakcje publiczności podczas spektaklu i po nim, gdy widzowie przychodzili się z nami spotkać, reakcje te niosły ogromny ładunek emocjonalny. To powoduje, że chce się do Ameryki Południowej wracać. Po przedstawieniach przychodziło wiele osób, które chciały podzielić się z nami przeżyciami, często nie zwracając uwagi, że nie rozumiemy hiszpańskiego. Ekspresją przekazywali jednak emocje i wrażenia.
Kiedy pokazywaliśmy „Arkę” przed Pałacem Prezydenckim, czyli na centralnym placu Santiago de Chile, na spektaklu pojawiły się nieprzebrane tłumy. Wśród tego morza ludzkiego zapadł mi w pamięć moment, kiedy w naszym spektaklu pojawiła się scena płonących okien – przemieszczały się w stronę Pałacu La Moneda, który w dniu przewrotu został zbombardowany przez Pinocheta, spalony i prawie całkowicie zniszczony. W „Czasie Matek” jest natomiast scena odliczania, wyświetlaliśmy rosnącą liczbę ofiar na wielkiej ścianie – ogromnej elewacji Muzeum Pamięci i Praw Człowieka.
Scenografia do przedstawienia, która zwykle podróżuje z nami w dwóch ciężarówkach i w dwóch niemałych przyczepach, przypłynęła do Chile w jednym kontenerze. To absolutne mistrzostwo świata Jacka Chmaja w dziedzinie pakowania i upychania. Wiele jednak elementów trzeba było odtworzyć na miejscu. Jak się to udało, jest już tylko tajemnicą Jacka, który z Adanem, naszym hiszpańskim kolegą, fachowcem od świateł, przez dwa poprzedzające festiwal tygodnie pracował z tamtejszymi ekipami technicznymi.
Zaprezentowanie „Czasu Matek” przed chilijską publicznością spełniło nasze marzenie. To przedstawienie opowiada o uniwersalnym doświadczeniu, ale szczególnie bliskim temu, co działo się w Chile w czasie dyktatury wojskowej. To właśnie tam kobiety-matki z portretami swoich synów pojawiły się na ulicach, domagając się prawdy o ich losie. Po jednym ze spektakli podszedł do nas pewien mężczyzna, być może mój rówieśnik i powiedział, że jego historia jest szczęśliwym zakończeniem naszego przedstawienia. Gdyby nie jego matka, która przez siedem lat szukała go po różnych więzieniach i obozach, to pewnie nie znalazłby się na festiwalu. Dla takich spotkań warto robić teatr.
Spotkanie z człowiekiem, który przedstawił się jako jeden z desaparesidos, było szczególnie wzruszające. Przychodziło do nas wiele osób, by porozmawiać o przedstawieniu, o jego temacie czy formie. Niektórzy widzowie byli z nami na wszystkich czterech pokazach „Czasu Matek”.
Festiwal jest ogromnym przedsięwzięciem. Mieliśmy wspaniałego producenta, fantastycznego człowieka, artystę, z którym szybko się zaprzyjaźniliśmy. Bardzo nam pomógł, ponieważ na miejscu okazało się, że (jak to często bywa) nie wszystkie ustalenia związane z przygotowaniem spektaklu zostały zrealizowane. Rozrosły system zależności między kierownikami, podwładnymi, ekipami pracującymi na trzy zmiany i wrażenie braku komunikacji między nimi nie ułatwiały sprawy. Tam jednak nie wszystko musi być poukładane jak w Europie. Spotykaliśmy się za to z ogromnym zrozumieniem i życzliwością ze strony organizatorów i w efekcie wszystko się udało.
Przygotowanie scenografii było okazją do uczestniczenia w życiu mieszkańców Santiago. Byłem na kilku koncertach organizowanych przez młodych ludzi. Odbywały się one w godzinach późnowieczornych, czasem o północy, kiedy miasto budzi się do życia, w znaczącym miejscu, w siedzibie Fundacji Victora Hary. Zespoły składały się z wielu osób i sekcji instrumentalnych oraz grup śpiewających. Tworzyli muzykę rewolucyjną, z politycznymi tekstami, dotyczącą problemów ich pokolenia… To wywołało żywiołową reakcję publiczności, która włączała się w koncerty, tworząc wspólną muzyczną manifestację. W sali tej fundacji odbywają się również spotkania grup młodych ludzi, które grają muzykę etniczną, muzykę Indian Mapuche, tańczą cueca, tradycyjny taniec kobiety i mężczyzny, a każde z nich trzyma w ręku białą chusteczkę. W Muzeum Pamięci i Praw Człowieka było z kolei nagranie z uroczystości odbywającej się po oddaniu władzy przez Pinocheta i zaprzysiężeniu nowo wybranego prezydenta. Na tym nagraniu samotna kobieta, Indianka, tańczyła taniec z chusteczką bez mężczyzny…
Tłumy ludzi na spektaklach są na tym festiwalu tradycją i świadczą o dynamicznym rozwoju społeczeństwa. Jest to charakterystyczne dla wszystkich naszych wizyt na kontynencie południowo-amerykańskim. Widzowie oglądają spektakle z dużym skupieniem, szacunkiem i radością. Uczestniczenie w sztuce sprawia im przyjemność. To jest niesamowite przeżycie też dla nas, bo uświadamia nam, że jesteśmy jednak z ciasnego lądu i bardzo mało wiemy o tamtym świecie, który często wydaje się bogatszy i pełniejszy.
Te wyjazdy zawsze wiążą się też z ważnymi spotkaniami. Tym razem było podobnie, zaczęło się od spotkania dla mnie szczególnie interesującego. Dla nas historia junt wojskowych, które opanowały część Ameryki Łacińskiej, była doświadczeniem pokoleniowym. Mieliśmy wielu znajomych, którzy w latach 70. musieli stamtąd uciec i przez lata opowiadali nam koszmarne historie o represjach, których doświadczyli. Spotkałam Baltasara Garzona, sędziego, który oskarżył Pinocheta, dokonując tym samym czynu na miarę wielkiego odkrycia dla ludzkości, ponieważ wydawało się, że Pinochetowi, jak wielu dyktatorom, ujdzie to na sucho. Garzon odwiedził Muzeum, przed którym graliśmy. Byłam tym spotkaniem niesłychanie podekscytowana i z przyjemnością uścisnęłam mu rękę i podziękowałam za to, co zrobił.
Na spektaklu był również dyrektor Muzeum oraz przedstawiciele różnych organizacji zrzeszających desaparesidos lub kobiety, które poszukują swoich zaginionych bliskich. Ci ludzie odczytywali bardzo głęboko nasze przedstawienie.
Prowadziliśmy tam również z Tadeuszem warsztaty i okazało się, że uczestnicy są nie tylko świetnymi odbiorcami, ale też znakomitymi praktykami teatru. W Chile są różnorodne szkoły aktorskie, więc oni są wyuczeni w wielu technikach, mają wytrenowane ciała, dobrze się z nimi pracuje. Są zawsze bardzo zaangażowani emocjonalnie. To było ciekawe i owocne doświadczenie.
Obejrzałam też ważny dla mnie film. W Chile jest pustynia Atakama, gdzie się obserwuje gwiazdy. Niebo widoczne jest niezwykle dobrze, dlatego znajdują się tam słynne i ogromne obserwatoria. Zarówno nowoczesne, jak i bardzo stare, bo są tam od zawsze. Z drugiej strony, jest grupa kobiet, które chodzą z łopatkami i przeszukują tę pustynię, centymetr po centymetrze, bo na niej znajdowały się też obozy koncentracyjne, po których zostało wiele masowych grobów. Szukają szczątków ofiar, by je pochować. To się czasem udaje.
Po kilkudziesięciu spektaklach, które zagraliśmy w Kolumbii, Wenezueli, Brazylii, Argentynie, Meksyku i Chile, zauważam, że spektakle uliczne cechują się tam ogromną żywiołowością, emocjonalnością odbioru i poczuciem wspólnego święta. A na tym nam zawsze najbardziej zależy, po to budujemy przedstawienia plenerowe, by były momentem spotkania z publicznością nieprzygotowaną teatralnie. Zawsze najbardziej podoba mi się tam to, co się dzieje przed spektaklem, kiedy ludzie ściągają na plac. Czasem już kilka godzin wcześniej nadchodzą całymi grupami, rodzinami, rozkładają koce, jedzenie, a dookoła placu zaczynają się instalować różne małe interesy gastronomiczne. Czasami na spektaklach pojawia się kilka tysięcy osób, które bardzo bezpośrednio reagują w trakcie przedstawień, jakby chcieli nas dotknąć, być razem z nami. Tam bardzo się sprawdza ten rodzaj teatru, jaki proponujemy.
Ważne jest też oczywiście to, co się dzieje wokół. Moja podróż do Santiago de Chile była trochę inna niż do Brazylii, Kolumbii czy Meksyku. Byliśmy tam wcześniej, więc tym razem starałem się po prostu dokładniej poznać miasto. Nie byłem przygotowany na fascynującą podróż czy wycieczkę, ale chciałem zgłębić sprawy, które znałem z książek, z historii Chile. Chciałem stanąć w miejscach, o których wiedziałem, że były miejscami tortur i zniknięć ludzi. Czasem były to prywatne mieszkania, używane kiedyś przez służby bezpieczeństwa. Krążyłem między nimi. Byłem między innymi na jednym z największych cmentarzy w Ameryce Południowej, na którym są pomniki prezydentów, mauzolea osób zasłużonych, a gdy przejdziesz kilka kilometrów, zupełnie na jego końcu, znajdziesz groby nierozpoznane, symboliczne pola zardzewiałych krzyży. To miejsce nazywa się Campo 29. Robi niesamowite wrażenie. Na końcu, przy ścianie granicznej cmentarza są groby najbiedniejszych, wbudowane w ścianę skrzyneczki z nazwiskami. Tam jest pochowany Victor Jara.
Krążyłem też po księgarniach, niektóre, jak Le Monde Diplomatique, ukryte były w głębi jakiegoś podwórza. Szukałem książek i filmów, przywiozłem między innymi film „Mosito”– o kelnerze, który obsługiwał katów i był przy każdej torturze w Cuartel Simón Bolivar. Nie został zgładzony, służył wielu rodzinom jako świadek podczas procesów. Kupiłem również film „El edificio de los Chilenos” – o losie dzieci, które w latach 70. wyemigrowały z rodzicami do Europy. Rodzice związani z radykalną organizacją zbrojną MIR, wracali później do Chile, by walczyć w podziemiu. Dzieci w tym czasie żyły w pewnego rodzaju domu dziecka. To ciekawy film o ich doświadczeniach, o tym, jak potem próbowali porozumieć się ze swoimi rodzicami. Inny film, który mnie zainteresował to „Colonia Dignidad”. Opowiada o tajnym obozie, który obsługiwany był między innymi przez byłych esesmanów i szkolił służby bezpieczeństwa, wojskowych, a potem stał się jednym z obozów dla prześladowanych i desaparesidos.
To było dla mnie najważniejsze: by wykorzystać maksymalnie czas na wędrówki po mieście i takie właśnie poszukiwania. Mniej czasu poświęcałem temu, co się dzieje w teatrach.
Fot. Przemysław Graf.