Archiwum
22.02.2013

Portret osobny

Marek S. Bochniarz
Film

Steven Spielberg sięgnął „Lincolnem” po gatunek biografii, zazwyczaj pogardzany przez krytyków, lecz uwielbiany przez widownię. Jego portret ulubionego polityka Amerykanów ma wszystkie wady i zalety narodowego mitu. To pełna rozmachu, patriotycznych uniesień i społecznych poruszeń serca opowieść o tym, jak Pan Prezydent walczył o wolność czarnych Amerykanów. Wielką historię, politykę i moralne powinności równoważy intymność życia prywatnego Lincolna. W tle brzmią fałszywie ostatnie akordy wojny secesyjnej, uzupełnione scenami równie odpychającymi, co brutalnymi i widowiskowymi. Łatwo rozpoznać w nich autora „Szeregowca Ryana”. Na szczęście, brakuje wampirów.

Spielberg, świadom pamięci swych rodaków, którzy od dziecka i od początku edukacji poznają ważniejsze fakty z życia swego bohaterskiego prezydenta i śledzą jego losy na srebrnym ekranie, począwszy od kina niemego, unika reprodukcji wielokrotnie „zekranizowanych” faktów historycznych i biograficznej wylewności. Losy Lincolna rozpoczynają się więc in medias res: gdy jego bohater to zmęczony wieloletnim konfliktem „starzec”, a zwycięstwo w wojnie z konfederatami jest tylko kwestią czasu. Paradoksalnie, sukcesy militarne prezydent ocenia negatywnie – kończąc konflikt, odsuwają one zarazem możliwość pozytywnego przegłosowania w kongresie ustawy o wyzwoleniu niewolników, jego ukochanego dziecka. Lincoln musi zatem, grając nieczysto, wykorzystać ostatnie dni. Póki trwa wojna, a czarni żołnierze są potrzebni, istnieje dla prezydenta nadzieja, że zapisze się w historii USA tak, jak tego by sobie życzył.

Spielberg poruszając ponownie kwestię niewolnictwa, powraca do poetyki „Amistadu”, w którym główni bohaterowie, prawnicy, przez sporą część czasu ekranowego wygłaszali kwieciste mowy, walcząc słowem o ocalenie grupki czarnoskórych przed szubienicą. Z dużą stratą dla filmu, reżyserowi nie udało się wtedy nakłonić do występu Denzela Washingtona (ten, co zrozumiałe, nie chciał „wdziać kajdan”). Problemy obsadowe są również bolączką „Lincolna” – świata białych na czele z Danielem Day-Lewisem nie równoważą złożone postacie grane przez czarnych aktorów. Spielberg nie potrafi wydobyć ich głosu z cienia. Pomimo tego, że otwiera swój film rozmową ciemnoskórych żołnierzy – wyzwolonych niewolników z prezydentem, a co jakiś czas pojawiają się ciekawe postacie żeńskie (służąca prezydentowej pary, kochanka jednego z prawników Lincolna), Afroamerykanie są w „Lincolnie” pozbawieni psychologiczną głębi i charyzmy. Czując te spore braki, można w czasie seansu zatęsknić za „Chwałą”, opowiadającą o losach czarnego regimentu piechoty, w której Denzel Washington i Morgan Freeman intrygującymi kreacjami aktorskimi doskonale wyrównali laurkowe zapędy Edwarda Zwicka.

W „Lincolnie” ciężar odpowiedzialności spadł z łoskotem na odtwórcę roli prezydenta, któremu udało się jednak utrzymać wysoki poziom, wyznaczony przez Henry’ego Fondę w filmie Johna Forda „Młodość Lincolna” z 1939 roku. Podobnie jak jego poprzednik, Day-Lewis stara się uniknąć patosu i skupić się na oddaniu złożonego charakteru swej postaci. Dzięki jego staraniom nawet najgorsze kwestie ze scenariusza brzmią o wiele lepiej, nawet gdy towarzyszą im potoki frazesów postaci drugoplanowych, nagryzmolone przez Tony’ego Kushnera („Monachium”). Słynne dykteryjki Lincolna aktor wypowiada z dużą dozą swobody, która ogrzewa świat idealnych zdjęć Janusza Kamińskiego, kontrapunktując perfekcyjną inscenizację ciepłem bohatera, z uroczym zawstydzeniem starającego się ukryć przed własnym mitem. Lincoln Spielberga opowiadając z rozbawieniem o początkach elekcji, gdy amerykańska arystokracja polityczna żywiła wobec niego – prostego prawnika– pogardę, równocześnie precyzyjnie montuje zaplecze dla przegłosowania swojego projektu w kongresie. Przypomina ponadto widowni o dwóch obliczach bohatera z „Młodości Lincolna”, postaci o szlachetnej prostocie, która jest skłonna do lirycznych wzruszeń, odważnych gestów czynionych bez lęku o śmieszność, lecz potrafi także wykazać się wirtuozerią jako prawnik przeprowadzający do ostatniej chwili w ukryciu swoją złożoną grę, by porazić w finale wszystkich tych, którzy wieszczyli mu przegraną w procesie. „Lincoln” powtarza ten amerykański mit – prostego człowieka, który znikąd wędruje na szczyt władzy, kierując się po drodze wrodzonym talentem i instynktem walki. Dzięki pochodzeniu nie zapomina o losie biednych i wzgardzonych – ci zawsze mogą liczyć na salomonową mądrość Abrahama.

Trud legislacyjny, prywatny wizerunek męża stanu, dręczonego konfliktem z żoną i starszym synem stają się w „Lincolnie”, wbrew presji wielkiej historii, tematami wiodącymi. Zamiast ponownie dręczyć widownię tym, co ta musiała już obejrzeć, Spielberg wchodzi za kulisy i z tej perspektywy obserwuje XIX-wieczną Amerykę, dręczoną wojną domową, której pozostaje wierny do końca. Szczególnie oryginalne jest ukazanie zamachu na prezydenta. David W. Griffith w „Narodzinach narodu” oferował teatralność godną groteskowej rekonstrukcji śmierci rewolwerowca z „Zabójstwa Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda” Andrew Dominika. Gdy Griffith ponownie odtwarzał tę scenę w swoim jedynym dźwiękowym filmie, „Abrahamie Lincolnie”, robił to już subtelniej – w stylu, który bardziej odpowiadałby widowni Spielberga. Autor „Szczęk” stara się jednak uniknąć kolejnej, jeszcze lepszej rekonstrukcji, decydując się na subiektywny punkt widzenia. Przemilczenia i „opuszczone sceny” powodują, że biopic Spielberga nawet dla historyków może się okazać interesujący przez skłonność twórcy do eksponowania epizodów i mniej znanych detali. Równie zaskoczony może być każdy, kto spodziewa się bezustannego ziewania po ponad dwugodzinnej biografii męża stanu, skupiającej się na zawiłej rozgrywce legislacyjnej.

Ograniczanie, zawężanie i zmiany perspektywy w obrazie powodują, że „Lincoln” jest tak samo osobliwym i oryginalnym spojrzeniem na historię powszechną jak „Monachium”. Ta decyzja jest być może w równej mierze efektem świadomości bogatej tradycji kinematograficznych portretów amerykańskiego prezydenta, co wyzwaniem, które rzuciła swobodna wariacja na temat losów Lincolna w horrorze „Abraham Lincoln: Łowca wampirów”. Dążenia Spielberga i Daniela Day-Lewisa do tego, by uciec od podręcznikowej sztampy, nasycić doskonałość inscenizacji niezdarnością człowieka, a pełne patosu słowa zderzyć z tym, co prywatne i jednostkowe, powodują, że „Lincoln” to dojrzały film biograficzny i oryginalne dzieło.

„Lincoln”
reż. Steven Spielberg
premiera: 1.02.2013

alt