Kusi. Kusi, by wyżyć się na „Morfinie”. Niemiłosiernie. To ten czas, kiedy po wszystkich pochwałach, zachwytach, wywiadach i (rzecz jasna) Paszporcie „Polityki”, chcesz dumnie wyjść przed tłum i, jak przystało na zawodowego malkontenta, krzyknąć triumfalne: „Bzdura!”. Chcesz usiąść przed komputerem, stworzyć nowy plik tekstowy i jasno, czarno na białym napisać, dlaczego wszyscy się mylą (bo mylą na pewno), po czym spokojnie postawić kropkę, dokończyć kubek kawy, uśmiechnąć się do siebie samego i zachwycić własną bystrością i przenikliwością. Problem w tym, że za bardzo nie wiesz, jak to zrobić. A kusi już od początku lektury tej ponad pięćsetstronicowej powieści. Myślisz, że na pewno gdzieś się noga temu Twardochowi powinęła i w tym drobiazgowym opisie Warszawy pierwszych dni okupacji na pewno poległ, a jak nie poległ, to chociaż się wywrócił. I co? Dajesz sobie spokój, bo błędów nie znajdujesz, a rytm ma to wszystko całkiem zgrabny i czyta się dobrze. Czy o to tutaj chodzi? O drobiazgowość, narrację, przyjemność czytania? O idealne oddanie topografii Warszawy 1939 roku? Jeśli tak miałoby być, to książka ta w ogóle nie byłaby warta uwagi. Byłaby to książka wydmuszka, ładnie opakowana historia o niczym.
Szczepan Twardoch w swojej szóstej powieści wpisuje się w próby przyjrzenia się sprawie polskości czy, dokładniej, tożsamości narodowej zanurzonej w najbardziej traumatycznym wydarzeniu minionego stulecia. Oczywiście nie jest w tym odosobniony. W ostatnich latach mieliśmy przynajmniej trzy ważne utwory dotykające tego problemu, czyli powieści „Wąż w kaplicy” Tomasza Piątka, „Widma” Łukasza Orbitowskiego oraz „Ziemię Nod” Radosława Kobierskiego. Jedna niepodobna do drugiej, choć każda z nich rozprawia się z tymi samymi problemami. Zarówno Piątek próbujący pokazać bezsens bycia „Chrystusem Narodów”, jak i Kobierski w ukazaniu „zniknięcia” wspólnoty tarnowskich Żydów czy w końcu Orbitowski, który tworząc alternatywną wizję historii (bez wybuchu powstania warszawskiego), snuje wizje na temat PRL-owskiego życia Krzysztofa Baczyńskiego i pokolenia Kolumbów – oni wszyscy przypatrywali się uważnie kształtowaniu (czy może hartowaniu) rodzimej tożsamości. Jak jest u Twardocha? Na pierwszy rzut oka zupełnie inaczej, choć bez wątpienia wiele łączy „Morfinę” z wymienionymi dziełami.
O czym jest więc ta powieść? Na pewno nie o narkotyku. Chociaż może trochę, tak samo jak trochę jest o alkoholu i trochę o kobietach, czyli świecie Konstantego Willemanna, trzydziestoletniego syna Niemca i spolszczonej Ślązaczki. Męża, ojca, dziwkarza i bywalca warszawskich salonów, którego dni upływają na kawiarnianych rozmowach z Jarosławem Iwaszkiewiczem i rysowaniu aktów pięknych kobiet. Oprócz tego jest Willemann oficerem polskiego wojska, bohaterem (czego nie omieszka podkreślać) kampanii wrześniowej. Teraz zaś żyje w okupowanej Warszawie. I tu historia się rozpoczyna. Albo trwa. Trwa, bo pierwsze dni okupacji wcale nie wywróciły życia tego dżentelmena do góry nogami. Wręcz przeciwnie, bo co prawda nie może nosić przy sobie broni (zostałby za to zabity na miejscu), a i mundur oficerski spoczywa gdzieś na dnie szafy, to poza tym jak za dawnych lat: stoliki, kobiety, gustowna kamienica. Szowinista traktujący kobiety jak rzeczy, który za nic ma współczucie i pokorę, to standardowy przykład wygodnickiego Polaka, który, jeśli już coś zrobi dla innych, to tylko dla zaspokojenia własnej próżności („W mieszkaniu ciepło, bo jeszcze w sierpniu załatwiłem. […] Ciepło, bo załatwiłem, żeby było ciepło, ja załatwiłem”). I tutaj pojawia się pierwszy z przynajmniej dwóch problemów powieści: dekonstrukcja mitu romantycznego Polaka poświęcającego życie za wolność innych.
Pytanie powinno więc brzmieć: dlaczego Konstanty nie zamierza tak postępować i co mogłoby sprawić, żeby zaczął o Polsce myśleć (i za nią walczyć)? To bowiem, że kraj ojczysty ma w głębokim poważaniu, jest sprawą oczywistą. Niby walczył w kampanii wrześniowej, niby mówi, że „Warszawę zgwałcono”, niby ma dość okupacji, ale raczej ze względu na deficyt przyjemności, który coraz bardziej odczuwa. Oczywiście chciałby kraju wolnego, wolnej stolicy i życia jak sprzed wojny, ale daleko mu do rzucania się z gołymi rękami na niemieckie czołgi, czego oczekiwałaby od niego Polska. To całkowite przeciwieństwo Kolumbów, którzy zamiast widzieć bezsens swoich poświęceń, dopatrywali się w nich oczywistych i, rzecz jasna, romantycznych postaw polskiego patrioty. Willemann patriotą nie jest, a na pewno nie w ujęciu romantyczno-powstaniowym i nawet od charakterystycznego stroju konspiratora woli dobrze skrojony garnitur. Postawa ta może wynikać z pewności siebie (mógłby w każdej chwili zostać Niemcem) i kłopotów z tożsamością (Ślązak, Niemiec, Polak, warszawiak?). Niepewność ta pozostaje w bohaterze do końca. Mimo że w drugiej części pada: „Nie, już nie. Żadnych narkotyków, żadnych kochanek. Teraz liczy się tylko Polska”. Mimo że w drugiej części zostaje… Niemcem.
Zostaje Niemcem, ale Niemcem farbowanym, szpiegiem, konspiratorem. Dlaczego? W zasadzie niewiadomo. Być może w ten sposób Willemann chce się zmierzyć z własną przeszłością (symboliczne zastąpienie ojca, którego miejsce przejmuje), zostać jednak patriotą albo zwyczajnie pasuje to do jego wizerunku bycia postacią niejednoznaczną i interesującą (kiedy życie w kawiarniach umiera, ten sposób zaistnienia wydaje mu się najciekawszy). Najpewniej wszystkie odpowiedzi mogą okazać się trafne, bo i każda do Willemanna pasuje. Twardoch w ten sposób nie tylko polemizuje z Tomaszem Piątkiem i jego „Wężem w kaplicy”, pokazując, że motywacja motywacją, ale w końcu każdy odkryje swój obowiązek poświęcenia się dla kraju, ale także, co ciekawsze, składa hołd Mickiewiczowskiemu „Konradowi Wallenrodowi” (inicjały bohatera KW to przypadek?). Sugestie, że tak jest, padają w książce zresztą bezpośrednio, choć bez wątpienia chodzi tu o sam kryzys narodowościowy, aniżeli konflikt miłosny, który mimo że ważny, kompletnie nie da się przyłożyć do romantycznego poematu. I tu, według mnie, pojawia się już pytanie zasadnicze – czy to wszystko właściwie do czegoś prowadzi? Tutaj powstrzymam się od odpowiedzi, ale odnoszę wrażenie, że w całej tej misternej konstrukcji zagubiła się gdzieś postać samego bohatera, przygniotła go ta narracja, upadł pod misternie skonstruowanym rysem psychologicznym, zagubił się w narastających wątpliwościach. Chyba że wszystko to również zostało perfekcyjnie przez Twardocha przemyślane, a co za tym idzie, właśnie tak miałem po lekturze na Willemanna zareagować.
Pod względem konstrukcji „Morfina” jest powieścią klasyczną. Nie sili się Twardoch na rewolucyjne narracje, czasem uśmiechnie się do Gombrowicza, innym razem Białoszewskiego, innym razem ustrzegnie się wyświechtanych frazeologizmów – miast „trzymać język za zębami”, pisze: „wędzidło między twoimi zębami trzyma się pewnie”. Ciekawi mnie również, skąd wzięło się porównanie do głośnej powieści „Łaskawe” Jonathana Littella (polska odpowiedź), skoro różni je niemal wszystko oprócz II wojny światowej w tle. We francuskiej powieści bohater był oficerem Rzeszy, przy okazji homoseksualistą, który w ogóle nie widział sensu w toczącym się konflikcie, ale znając swoje miejsce, wykonywał wiernie rozkazy Hitlera. Konflikty Maksa Aue polegały więc na czymś zupełnie innym (raczej własnej seksualności niż narodowości jak u Willemanna). Niemniej polecam tę wciągającą, choć momentami przegadaną powieść, wcześniej zaś warto zajrzeć do wspomnianych utworów: Piątka, Kobierskiego i Orbitowskiego.
Szczepan Twardoch, „Morfina”
Wydawnictwo Literackie
Kraków 2012