Krakowskie Reminiscencje Teatralne wbrew swojej nazwie, nie skupiają się na przeszłości ani nawet na tym, co „tu i teraz”. Przetwarzając bazowe hasło Awangardy Krakowskiej i Tadeusza Peipera: „3M Miasto, Masa, Maszyna organizatorzy festiwalu tworzą własną dewizę: „MIASTO JUTRA: Masa – Maszyna – Marzenie”. A marzenia mają to do siebie, że balansują na granicy naiwnych, dziecinnych wizji (złudzeń?) i realnych pomysłów, jak te pragnienia zrealizować. I z tymi dwoma, antagonistycznymi sytuacjami mieliśmy okazję skonfrontować się sami. Umożliwili nam to: Stelarc, australijski artysta, którego twórczość luźno związaną z bioartem i performansem mogliśmy poznać dzięki prezentacji „Meat, Metal & Code: Engineering Chimeras” oraz Jay Scheib, amerykański reżyser, który w Krakowie pojawił się ze swoim premierowym spektaklem „World of Wires”.
Zawiedzeni mogli być ci widzowie, którzy znając poprzednie dokonania Stelarca, szukali w jego wystąpieniu w Muzeum Inżynierii Miejskiej taniej podniety i „technoherezji”. Artysta nie zawieszał swojego ciała na łańcuchach, nie wkładał sobie do przewodu pokarmowego metalowej, „żołądkowej rzeźby” z kamerą, nie przywiózł nawet ze sobą żadnych mechanicznych przedłużeń swojego ciała – choćby „Trzeciej ręki”. Jedyną „technologiczną” aktywnością podczas wykładu była rozmowa z komputerowym programem, na żywo generującym odpowiedzi na zadane mu pytania. Ale zaawansowaną komunikację głosową możemy prowadzić już od dawna z telefonami, które na co dzień nosimy w kieszeni.
Sama fizjonomia artysty także nie wzbudzała większych emocji. Starszy, ubrany na czarno, nieco łysawy pan o miłym, ciepłym głosie – na ulicy nie zwróciłby najmniejszej uwagi. Jedynie mały szczegół mógł wzbudzić nasze zainteresowanie: jeden z rękawów swetra podwinięty tak, by na przedramieniu Stelarca siedzący bliżej widzowie mogli dostrzec wyhodowane poza jego organizmem i wszczepione mu pod skórę sztuczne ucho, element jednego z licznych projektów. Szczególne emocje pojawiają się dopiero, kiedy Stelarc zaczyna dowcipnie i inteligentnie opowiadać o swoich projektach, wizjach, poglądach, uzupełniając wypowiedzi o proste tablice i krótkie filmy prezentujące jego poprzednie dokonania. W głosie artysty wyczuwamy pasję i autentyczność performera, który większość życia poświęcił na szerzenie idei „body obsolete” – czyli przestarzałego ciała, które powinno (musi?) wejść w swoistą symbiozę z wytworami nowoczesnej techniki. I to jego poglądy – a nie ich techniczna strona realizacji – robią największe wrażenie. Chęć i dążenie do pokonywania ograniczeń ciała za pomocą dostępnej technologii stały się dla Stelarca życiową filozofią, którą chce nas zarażać.
Fascynacja tym mariażem przyczyniła się do kilku głośnych eksperymentów. Punktem wyjścia dla Stelarca niemal zawsze było własne ciało, a celem – stworzenie genetycznej chimery. Udowodniał, że ciało może nie być przypisane do jednego użytkownika i stać się interaktywne. Tak działo się, kiedy sterowano jego członkami za pomocą dotykowych paneli w różnych częściach świata, podczas gdy artysta leżał podpięty do maszyny nadzorującej jego ruchy. Pokazywał, że wyhodowane poza ciałem ucho może stać się „organem mobilnym”, z którego on sam nie korzysta. Umieszczony w nim czujnik dźwięku połączony z Internetem umożliwiał każdemu chętnemu użycie wewnętrznego organu w ciele Stelarca. I redefiniował w ten sposób Kartezjańskie pojmowanie ciała jako tworzące jedność some i psyche, zwracając się ku własnej teorii symborga – wielu ciał rozdzielonych wprawdzie fizycznie, ale połączonych ze sobą za pomocą nowoczesnych rozwiązań technologicznych.
Stelarc pod koniec wykładu swoje myśli kieruje jednak ku przyszłości, w świat „postbiologiczny” – ukazując wartościowy dla społeczeństwa wpływ traktowania ciała jako technologicznego inkubatora. I robi to bardzo konkretnie. Nanotechnologia ma nam umożliwić coraz intymniejsze i prostsze, niewymagające szczególnej ingerencji w ciało, odczytywanie informacji z jego wnętrza, co będzie miało niebagatelny wpływ na walkę z nowotworami. Rozwój biotechnologii umożliwi drukowanie organiczne, nie tuszem, lecz samymi żywymi komórkami, by produkować organy bez obecności dawcy. Wreszcie ogólny rozwój zdecydowanie wydłuży okres życia człowieka, które już teraz kończy się często nie śmiercią biologiczną samą w sobie, lecz odłączeniem od podtrzymujących (dających?) życie maszyn. Przyszłość to zatem transhumanizm, to człowiek w wersji 2.0 (H+), przezwyciężający swoje dotychczasowe ograniczenia i jednocześnie radykalnie zmieniający swoją naturę dzięki pozytywnemu wpływowi technologii.
Jeżeli ktoś po wizycie na projekcji Australijczyka snuł sobie naiwną wizję świetlanej, pięknej przyszłości i zameldował się dwa dni później w teatrze Łaźnia Nowa na spektaklu „World of Wires”, musiał błyskawicznie, boleśnie i głośno uderzyć o ziemię.
Jay Scheib również jest zainteresowany stałym przecinaniem się płaszczyzn ludzkiej i mechanicznej, także w tym bardzo praktycznym sensie – prezentowany spektakl powstał w kooperacji z Massachusetts Institute of Technology i konsultowany był z osobami bezpośrednio związanymi na co dzień z testowaniem i wdrażaniem nowych technologii. Powołując do życia swój spektakl, inspirował się filmem Wernera Fassbinddera „Welt am Dracht” (ten z kolei czerpał z powieści „Simulacron-3” Daniela F. Galouye). U podstaw jego przemyśleń tkwi także hipoteza profesora Nicka Bostroma. Ta nie jest zbyt optymistyczna, zakłada bowiem, że nasza egzystencja to jedynie komputerowa symulacja. I to właśnie wokół niej, reprezentowanej w spektaklu przez komputer „Symulakron-3 – Totalny Symulator Rzeczywistości”, skupia swoje myśli reżyser.
Na skupienie obecnych na widowni (nielicznych!) widzów również musiał liczyć. Bez tego bardzo ciężko się zorientować w wydarzeniach na scenie, bowiem cały czas toczy się walka z naszym utartym odbieraniem rzeczywistości, gra z ustalonymi schematami i z tym, czego spodziewa się umysł widza. Sięgając do filmowego subgatunku mindfucks Scheib nie ma dla nas żadnej litości – rzuca natłokiem treści, z którym sami musimy sobie jakoś poradzić. Nie przypadkowo wspominam o tym kinowym zapożyczeniu, bo właściwie cały spektakl wydaje się wykonany właśnie w konwencji filmu science fiction o bardzo szybkiej, widowiskowej akcji, pełnej fabularnych zwrotów. A ten ostatni z nich absolutnie zmienia postrzeganie poprzednich wydarzeń i zgodnie z zapowiedzią, dosłownie „rozpieprza nam umysł”. „Filmową” formułę widać także wśród wykorzystanych w spektaklu środków technicznych –od stałej obecności operatora kamery i bezpośredniego przekazywania tego obrazu na widoczne nam ekrany (co tworzy dodatkową rzeczywistość „medialną”), przez sztuczną krew rozlewaną na naszych oczach na zranione ciała (małe „oczko” do widza, dekonstrujące teatralną czwartą ścianę), huk licznych strzałów, sztuczny dym rozprzestrzeniający się na scenie, aż po – i od tego powinienem zacząć – wartką akcję i sposób jej przedstawiania, z zaburzeniem porządku czasowego włącznie i kanonicznymi, filmowymi scenami (jak obrabowanie sejfu czy reanimacja umierającego pacjenta).
Tak jak w dobrym thrillerze, tok wydarzeń początkowo wydaje się stosunkowo niemrawy. Przez kilkanaście minut na ścianie z białych bloków, niejako zastępującej kotarę, obserwujemy przechadzających się za nią to tu, to tam ludzi. Cicha, elektroniczna muzyka rozleniwia, tylko chwilami budząc lekki niepokój. Z czasem jednak ten biały mur pęknie w spektakularny sposób, a my poznamy historię bohaterów pracujących dla pewnego laboratorium przyszłości. Nie wchodząc w szczegóły samej fabuły i nie zdradzając jej zakończenia (odsyłam do książki/ spektaklu), zaznaczam że, każdy z nas jest w stanie wyłowić strzępki z masy serwowanych informacji: zespół uzdolnionych ludzi, badania nad symulakrum w dobrej wierze, szansa wielkiego postępu. Muzyka. Kontrolująca wszystko korporacja, wielkie pieniądze, cięcie kosztów, polityka, seks. Huk. Wypadek, kontrola nad ludźmi, morderstwo, próba ucieczki, morderstwo, transfer osobowości, morderstwo. Śpiew ptaków. Pocałunek. Koniec.
Czy „World of Wires” to spektakl odkrywczy w warstwie tematycznej? Absolutnie nie, szczególnie, że fabularnie czerpie całymi garściami z filmu Fassbinddera. Ale sposób opowiedzenia tej nieco wtórnej już dzisiaj historii („Matrix”, „Truman Show”… po części nawet komputerowe „The Sims”. ) i przeniesienia jej na deski teatru sprawia, że całość pozostawia po sobie tak znakomite wrażenie. W warstwie technicznej to spektakl niemal bezbłędny, dopięty na ostatni guzik, dzięki czemu – pomimo wykorzystania multum środków i chwytów – nadal nie staje się chaotyczny i przesadzony. Miałem wprawdzie wrażenie, że chwilami ilość treści oddziałującej na wszystkie moje zmysły osiąga masę krytyczną. Dzięki temu zabiegowi stajemy jednak wobec tego samego problemu co bohaterowie spektaklu – nie wiemy, jak odróżnić fikcję od tego, co realne, gubimy się w tej pokręconej, niepewnej rzeczywistości. Zresztą trudno „winić” za to sam spektakl, prędzej moją po ludzku ograniczoną zdolność przyswajania. Może zatem czas na jakiś mały implancik?
=
Dwie formy, dwóch „reżyserów”, dwie wizje przyszłości. Jedna, wspólna problematyka – mariaż ludzi z technologią. Za możliwość wysłuchania prezentacji Stelarca i uczestnictwa w spektaklu Jay’a Scheiba jestem wdzięczny organizatorom Reminiscencji. Oba te wydarzenia koegzystują ze sobą, wzajemnie się dopełniając, pobudzając myśli i prowokując do dyskusji. A właśnie o koniecznej refleksji nad „jutrem” traktuje cały festiwal. Już i zaraz, bo czasu jest niewiele – w przeciwieństwie do mnogości pytań o przyszłą, ludzką kondycję. I braku odpowiedzi na nie.
Do przełknięcia pozostaje jednak gorzka pigułka: pytanie, dlaczego wydarzeniom towarzyszyły w połowie puste widownie. „W połowie pełne” nie przechodzi mi jakoś przez usta.
W tym, konkretnym przypadku, wolę wyjątkowo odpowiedzi nie znać.
fot. Igor Skafar