„Gra” – trzeci pełnometrażowy obraz Rubena Östlunda – po pokazach w ramach Letniej Akademii Filmowej w Zwierzyńcu i poznańskiego Transatlantyku nareszcie trafia do kin. Jego wyboista droga na srebrny ekran dobrze opisuje los nowych filmów szwedzkich, które – dokonawszy ucieczki ze Sztokholmu i macek marazmu – zostały skazane na wędrówkę po zagranicznych festiwalach, by dopiero potem zostać zaprezentowane przez twórców swoim rodakom. Zwłaszcza „Gra” potrzebuje tego „kapitału kulturowego” w postaci przychylnych głosów krytyki. Jej bezkompromisowy twórca wypowiada się na temat rasizmu i klasowości w taki sposób, że wielu oburzonych i zdezorientowanych widzów, wyrażając swój dyskomfort, oskarża go o uprzedzenia rasowe.
Historia zaczyna się niezbyt widowiskowo i dość banalnie: dwóch grzecznych szwedzkich chłopców spaceruje ze swoim azjatyckim kolegą po centrum handlowym. Nagle zostają osaczeni przez grupkę Murzynów, oskarżających jednego z nich (tego o najbardziej aryjskim typie urody, blondwłosego i błękitnookiego) o kradzież telefonu marki z jabłuszkiem. Napastnicy domagają się, by chłopak poszedł z nimi do okradzionej ofiary, żeby udowodnić swoją niewinność. Jeśli zarzut jest niesłuszny, wszystko skończy się dobrze. Chłopiec, ukształtowany na kulturalnego młodego obywatela, ulega presji grupy. To przecież tylko formalność – telefonu nie ukradł. Tak zaczyna się tytułowa gra.
Pisząc streszczenie, sam czuję się jak rasista. Usprawiedliwia mnie jednak fakt, że Östlund przy realizacji filmu inspirował się prawdziwymi zdarzeniami. Jego „Gra” odzwierciedla mechanizm działania grupki złodziei. Czy można autorowi coś zarzucić? O rzeczywistości – jaka jest – każdy dowie się ze środków masowego przekazu, tak cenionego przez Östlunda materiału do filmowej obróbki. Cóż z tego, że tym razem potwierdzą się uprzedzenia Szwedów na temat imigrantów. Banalność „Gry” skrywa jednak w sobie dawkę trucizny. Grupa młodocianych złodziei nie przeprowadziłaby z sukcesem kilkunastu napadów, gdyby nie wykorzystała rasizmu szwedzkiego społeczeństwa mieszczańskiego, które oprócz niesprawiedliwego traktowania kobiet (o tym poinformowała nas już szeroko trylogia „Millennium” Stiega Larssona), nie chce przyznać pełni praw imigrantom. W „Grze” grupkę katów od ofiar odróżnia w istocie tylko kolor skóry, gdyż wszyscy biegle władają językiem szwedzkim i noszą drogie, markowe ubrania. Wydaje się wręcz, że niżej w hierarchii stoją rodowici Szwedzi i ich azjatycki przyjaciel, duszący się w gorsecie konwencji, zmuszających do uległego poddania się „intruzom” w granicach powszechnie cenionej w Skandynawii grzeczności. Na korzyść czarnoskórych chłopców przemawia także siła ich grupy. W „Grze” powraca echo poprzedniego obrazu Östlunda „Mimowolnie”, w którym autor ukazywał mechanizmy zachowania się ludzi w grupie, wywierających na jednostce presję, zmuszającą czasami do absurdalnych wręcz zachowań.
Dwuznaczność ludzkich charakterów może wywołać spore zakłopotanie i utrudnia ocenę bohaterów. Czy zajęcie przez widza określonego stanowiska jest w ogóle możliwe i konieczne? W szwedzkim filmie zachowaniom ludzi zostały przywrócone ambiwalencja i enigmatyczność. Nie wiadomo, kogo w „Grze” obstawić, a kto jest czarnym koniem tej historii, przez co należy pochwalić jej intrygujący finał. Film Östlunda prowokuje również nieprzejrzystym i osobnym stylem. Reżyser wielokrotnie przyznawał się do inspiracji obrazami Roya Anderssona. Można je dostrzec w niezwykle długich ujęciach, używaniu statycznej kamery i niechęci do korzystania ze zbliżeń, co wraz z nieuporządkowaną narracją, złożoną z pozornie bezładnie następujących po sobie zdarzeń wywołuje w widzu poczucie, że ogląda film dokumentalny. Östlund w swoim nowym filmie społecznym, ponownie portretując zachowania grupy, wciąż pozostaje wierny swojej wypowiedzi z okresu pracy nad „Mimowolnie”: „Przedstawiając jedną z postaci, nacechowałbym jej uczucia jakimiś opiniami, a zdjęciom nadał aspekt oceny. Dla zachowania napięcia w obrazie potrzebna jest w nim przestrzeń na niepewność”.
Napięcie również kumuluje się w „Grze”, jakby wbrew (a może właśnie dzięki) użytej, specyficznej technice filmowej. Zdolność Östlunda do radzenia sobie z trudnymi warunkami pracy filmowca ujawniła się w młodości, kiedy reżyser przez 4 lata realizował filmy narciarskie. Jak wspominał w wywiadzie: „Musiałem wiedzieć, gdzie mam stać i to musiało funkcjonować z tego właśnie miejsca”. Oglądając „Grę”, trudno oprzeć się wrażeniu, że reżyser, niczym Werner Herzog realizujący dokument o skoczku „Wielka ekstaza snycerza Steinera”, zdecydował się podjąć z widzem karkołomny i niebezpieczny skok ze zbyt długiego rozbiegu, by wylądować z głośnym hukiem daleko za linią mety, nie dbając o asekurację i bezpieczeństwo swego pasażera.
Östlund wypowiadając się w „Grze” na temat rasizmu, autorytarnych zachowań grupy i hipokryzji ksenofobicznego społeczeństwa, głoszącego publicznie tolerancję, prowokuje w takim samym stopniu jak Duńczyk Anders Morgenthaler. Ten drugi w animowanej „Księżniczce” bada wpływ pornografii zarówno na życie jej twórców, jak i odbiorców, także tych najmłodszych. Obaj artyści z równą odwagą podejmują w swych surowych, minimalistycznych obrazach trudne tematy w niejednoznaczny sposób, prowokując widownię do refleksji, rozwijającej się jeszcze długo po seansie. Warto przyjąć wyzwanie rzucone przez „Grę”, która nie zawiera gotowej odpowiedzi na postawione w niej pytania czy naiwnych, prostych rozwiązań skomplikowanych problemów i na pewno nie pozostawia obojętnym.