Archiwum
22.08.2012

Transatlantyk: mariaż sztuk

Justyna Knieć
Film

Czy festiwal Jana A.P. Kaczmarka przybrał już ostateczną formę, czy może oryginalny wehikuł z festiwalowego plakatu Tomasza Opalińskiego czeka jeszcze długa droga?

Zaczęło się w czerwcu od wielkiego newsa: do Poznania być może przyjedzie John Malkovich! Potem, niesieni falą piłkarskich emocji, zapomnieliśmy o słowach dyrektora Międzynarodowego Festiwalu Filmu i Muzyki Transatlantyk i z upalnego odrętwienia zbudziły nas dopiero w połowie sierpnia dźwięki bębniarskiej orkiestry, obwieszczającej otwarcie festiwalu. Na osłodę nieobecności słynnego amerykańskiego aktora program wypełniono po same brzegi – warsztaty, panele dyskusyjne, konkurs dla kompozytorów, czytanie sztuki, klub festiwalowy. I oczywiście: około 30 filmowych seansów każdego festiwalowego dnia.

Spragnieni filmowych nowości mogli zobaczyć obrazy z największych europejskich festiwali. Z Włoch przyjechał zdobywca Grand Prix w Cannes, „Reality” Matteo Garrona. Nowe dzieło reżysera pamiętnej „Gomorry” – jakby w kontraście do poprzedniego, operującego szarościami filmu z ciężkimi muzycznymi brzmieniami Massive Attack – już na początku zaskakuje widza feerią barw włoskiego wesela w kiczowatej aranżacji złożonej ze sztucznych wodospadów i altanek. Goszczący na nim Luciano, sprzedawca ryb i ojciec trójki dzieci, odgrywa scenki kabaretowe ku uciesze licznej familii, atrakcja zaś wieczoru – przybycie bohatera włoskiej edycji „Big Brothera” – budzi w nim utajone pragnienie sławy i łatwego życia. Odtąd życie Luciana będzie podporządkowane tylko jednemu: zamieszkaniu w domu Wielkiego Brata. Choć w przerysowanych scenach telewizyjnego szaleństwa Luciana odczytać można ironiczny komentarz do manipulacji mediów, to jednak trudno powiedzieć, by jego historia poruszyła widzów w kraju, gdzie powstało już pięć edycji programu, jeszcze więcej jego klonów oraz publikacji na temat reality show, a ich uczestnicy stali się przyczynkiem do dawno zwietrzałych memów. Można by jeszcze potraktować „Reality” jako współczesną bajkę, ale nierówny ton filmu – wywołujący czasem niepostrzeżenie nieopanowane rozbawienie, a zaraz potem kłopotliwe zażenowanie – sprawia, że w zasadzie nie wiadomo, czy reżyser chciał, by nad jego bohaterem pochylić się z filozoficzną zadumą, czy zwyczajnie z niego się naigrawać.

Jako „niewątpliwa atrakcja” festiwalu był zapowiadany „Cezar musi umrzeć”. Być może atrakcyjność tego tytułu zapewnić miała najbardziej statuetka Złotego Niedźwiedzia, film bowiem braci Taviani o grupie więźniów przygotowujących inscenizację sztuki Williama Szekspira charakteryzuje stylistyczna poprawność z dopracowanymi czarno-białymi, nieruchomymi kadrami, ale należy żałować, że nie zostały pogłębione wątki przebywających w zakładzie o zaostrzonym rygorze aktorów-amatorów o bogatych życiorysach, które skrócone zostają zaprezentowane niczym wymienione w sztukach teatralnych osoby dramatu. Tym sposobem otrzymujemy kolejny nie wywołujący szczególnych emocji obraz o mierzeniu się aktora z tekstem teatralnym, w którym najciekawsze wydaje się tymczasowe zawieszenie praw rządzących twardą więzienną rzeczywistością na rzecz teatralnej umowności. W tych szczególnych momentach aktorzy przestają być aktorami, a odnosząc się do swych życiowych doświadczeń, stają się prawdziwymi osobami szekspirowskiego dramatu.

Dużo lepsze wrażenie pozostawiły dwa nagradzane obrazy z kobiecymi postaciami na pierwszym planie. W Sundance w tym roku Grand Jury Prize w konkursie fabularnym zdobył film „Violeta poszła do nieba” Andrésa Wooda. Choć mamy do czynienia z biografią chilijskiej pieśniarki Violety Parry – którą, wydawałoby się, należy zrobić po bożemu, jak na filmowy życiorys przystało – to jest to biografia mocno niekonwencjonalna. Poszatkowana, pełna dygresji i retrospekcji historia życia nietuzinkowej artystki wydaje się taka jak ona sama – pełna emocji, odwołująca się do najgłębszych pokładów jaźni, w której miłość miesza się z nienawiścią, a szaleństwo z geniuszem. Brak linearnego porządku fabularnego wcale nie przeszkadza, przypominając rodzaj filmowego strumienia świadomości, zwieńczonego wypełnionym niezwykłym śpiewem Violety finałem. Drugą filmową bohaterką zapadającą w pamięć jest tytułowa Barbara, lekarka z NRD-owskiej prowincji z filmu Christiana Petzolda. Kobieta, przymusowo przeniesiona ze szpitala w Berlinie po złożeniu wniosku o wizę do Niemiec Zachodnich, w małym miasteczku nad morzem planuje ucieczkę od ponurej socjalistycznej rzeczywistości. Poddawana ciągłym opresjom ze strony Stasi, żyjąca w atmosferze nieufności ze strony małomiasteczkowej społeczności, jest jednak w stanie okazywać odrobinę zainteresowania i troski swoim pacjentom. Mocną stroną filmu są zapewne precyzyjnie oddane realia początku lat 80. ubiegłego wieku, wyważone aktorstwo Niny Hoss, niespieszny rytm opowieści oraz dobra reżyseria Petzolda, która zapewniła mu Srebrnego Niedźwiedzia w Berlinie.

Skoro nie zachwyciły w tym roku na Transatlantyku tytuły nagradzane na największych festiwalach, należało obrać na kompasie inny azymut poszukiwań filmowych zaskoczeń. A te ukazywały się, przechodząc przez ekrany poznańskich kin niby mimochodem, jednym tylko seansem, przy zapełnionej w jednej czwartej widowni. Interesujące obrazy pojawiły się w sekcji pod mało fortunną nazwą „Oscar 2012 – nominacje nieanglojęzyczne”, tak jak na przykład „Pan Lazhar” Philippe’a Falardeau, który w przestrzeni kanadyjskiej szkoły – jakby na przekór realiom niedomagającego systemu kształcenia – daje nam uniwersalną lekcję życia. Z Kanady organizatorzy festiwalu zaprosili także film „Na swojskiej ziemi”, który z „Panem Lazharem” łączy nie tylko kraj, ale także nazwisko Stéphane’a Lafleura, reżysera pierwszego i montażysty drugiego z wymienionych filmów. Lafleur, znany być może widzom z pokazywanego swego czasu na Nowych Horyzontach „Continental, film bez broni”, z niezmiennym, błyskotliwym poczuciem humoru bierze na celownik postacie zadręczających się melancholików oraz życiowych nieudaczników, którzy czegokolwiek się dotkną, zamieniają to w nieuchronny kataklizm. Nie inaczej dzieje się z bohaterami „Na swojskiej ziemi”, Benoit i Maryse. Oddalające się od siebie rodzeństwo ma jednak szansę na ponowne porozumienie za sprawą niezwykłego przybycia Mężczyzny z Przyszłości, wieszczącego nieszczęśliwą nowinę.

Tylko jednym pokazem na Transatlantyku mogły się pochwalić brazylijskie „Opowieści, które żyją tylko w pamięci” Julii Murat, bywalec wielu filmowych festiwali. Utrzymana w niespiesznym tempie, na poły mityczna opowieść o mieszkańcach osady, których śmierć się nie ima, pozwala odsunąć na bok bolączki współczesności i chłonąć piękno twarzy staruszków czy nawet kurzu unoszonego podmuchem powietrza w upalnym słońcu. Jest to też zaskakująca w naszych czasach pochwała starości i doświadczenia, niosąca nawet wizję życia w duchu slow. Specyficzna atmosfera panuje także w „Magicznej dolinie”. Już otwierające film ujęcie setek martwych ryb unoszących się na powierzchni wody zapowiada duszny klimat filmu debiutanta Jaffe’a Zinna, którego nie rozwieją nawet ogromne połacie pól Idaho. Postępując za bohaterami: dwójką chłopców bawiących się nad rzeką, zamkniętym w sobie nastolatkiem, borykającym z się z codziennymi problemami małżeństwem czy starszym policjantem myślami błądzącym po polach – z rosnącym niepokojem obserwujemy ich życie na kilka godzin po tragedii, której niemal wszyscy nie są świadomi, a która odciśnie się na ich życiu. Dzięki podglądaniu postaci w momentach ich słabości – kradzieży, kłamstwa, agresji – „Magiczna dolina” posiada także wydźwięk etyczny, którego skrajnym (choć niewidocznym na ekranie) dowodem jest czyn najgorszy ze wszystkich: odebranie życia innej osobie. W połączeniu z walorami wizualnymi czyni to film Zinna wyjątkowo udanym dziełem, wyróżniającym się na tle innych, nagradzanych festiwalowymi statuetkami.

Gdyby porównać Transatlantyk ze starszym festiwalowym rodzeństwem: Nowymi Horyzontami, Warszawskim Festiwalem Filmowym czy nawet niewiele starszym Off Plus Camera, poznańska impreza wciąż cierpi na brak wyrazistości. I nie przekonują tu statystyki, mówiące o sprzedaży ponad 40 tysięcy biletów. Formuła festiwalu jest niestety zbyt szeroka, a uczestnik – w ciągu kilku sierpniowych dni przebierający w ponad setce filmów – prędko zapomina, że Transatlantyk to także muzyka, teatr oraz kulinaria. Wprzęgnięcie w branding festiwalu designu również wróży mariaż z kolejną ze sztuk – bo nowa idea kina plenerowego pod baldachimem, w którym widzom po prostu wypadało bywać (a większości lokalnych mediów – śnić sen o nowym obliczu kina Bałtyk), spotkała się z niezwykle żywym przyjęciem. Ta mnogość muz, które krążyły w ostatnich dniach nad Wartą, sprawia, że oryginalny wehikuł z plakatu Tomasza Opasińskiego – krzyżówka parowozu, myśliwca Spitfire i statku pasażerskiego – wciąż ma problem z zawinięciem do portu.

Międzynarodowy Festiwal Filmu i Muzyki Transatlantyk
Poznań, 15–22.08.2012

Fot. „Magiczna dolina”, reż. Jaffe Zinn

alt