Pierwszego dnia, po obejrzeniu jednego z trzech filmów otwarcia T-mobile Nowych Horyzontów – „Miłości” Michaela Hanekego – uznałem, że festiwal powinien się już skończyć.
Podczas 12. edycji Nowych Horyzontów uczestnicy mogli wybierać spośród ponad 450 filmowych propozycji. Maksymalnie można było zobaczyć 50 z nich, dlatego każdy z obecnych uczestniczył w trochę innym festiwalu. Na ostateczną selekcję tytułów składała się pilna lektura katalogowych opisów, którą i tak ostatecznie weryfikowała nasza zręczność, niezbędna podczas codziennego rytuału porannej, komputerowej rezerwacji filmów na kolejny dzień. Na największe hity programu miejsca rozchodziły się w mgnieniu oka. Zza mojego festiwalowego horyzontu wyłoniła się opowieść filmowców o najbardziej podstawowych wartościach, na których zasadzają się nasze relacje zarówno z najbliższymi, jak i całym społeczeństwem.
Pierwszego dnia, po obejrzeniu jednego z trzech filmów otwarcia – „Miłości” Michaela Hanekego – uznałem, że festiwal powinien się już skończyć. Nie wyobrażałem sobie, że jakikolwiek inny film może zatrzeć wrażenie, jakie pozostawiło po sobie to minimalistyczne arcydzieło. Haneke, prawie nie opuszczając małego, paryskiego mieszkania i skupiając się na dwóch starzejących się aktorskich mistrzach – Emmanuelle Rivie i Jean-Louisie Trintignant – zrobił coś, co wydawało się niemożliwe: zwizualizował tytułowe uczucie. „Miłość” ma moc największych dzieł sztuki wysokiej – łączy w sobie niewysłowione piękno muzyki poważnej i konkret XIX-wiecznego, francuskiego malarstwa realistycznego. Na szczęście następnego dnia trafiłem na „Bestie z południowych krain” Benha Zeitlina, które uderzając w zupełnie inną wrażliwość, zachwyciły nie mniej niż film Hanekego – to dawało nadzieję, że festiwal może jeszcze niejednokrotnie czymś zaskoczyć.
Oba filmy łączy podobnie mocna relacja wiążąca głównych bohaterów. W „Miłości” fundamentem związku jest intymne uczucie łączące dwoje najbliższych sobie osób. U Zeitlina z kolei podstawową wartością jest miłość ojca do córki. Przekłada się ona na społeczną solidarność, będącą jedyną możliwością przeżycia w postapokaliptycznym świecie, który znika pod wodą z roztapiających się lodowców. Te dwa filmy były jednymi z niewielu filmów, ukazujących stabilność i siłę ludzkich więzi – pozostałe w większości traktowały o ich burzliwym bądź powolnym rozrywaniu. Miłość u Hanekego i Zeitlina posiada jeszcze swoją moc być może dlatego, że ich bohaterowie znaleźli się w ekstremalnych sytuacjach – w „Miłości” jest to choroba żony, a w „Bestiach…” – powódź. Większość filmowców, których filmy pokazywano na Nowych Horyzontach, dowodziła jednak, że w rzeczywistości ekonomicznego dobrobytu i światowego bezpieczeństwa relacje międzyludzkie słabną – najbliżsi przestają się nawzajem rozumieć, a młodym brak wzorców do budowania trwałych związków. Taką wiwisekcję rozpadającej się rodziny przeprowadziła Dominga Sotomayor Castillo, reżyserka zasłużonego laureata konkursu głównego: „Od czwartku do niedzieli”. Chilijka przez cały czas buduje napięcie, wynikające z fizycznego zagrożenia bohaterów filmu. Za każdym zakrętem drogi, w którą udało się młode małżeństwo z dwójką dorastających dzieci, czeka na nich symboliczna bądź całkiem realna śmierć. Pod koniec podróży jednak okazuje się, że największe niebezpieczeństwo tkwiło od początku wewnątrz rodziny, prowadząc do jej ostatecznego rozbicia. Podobną sytuację starał się przedstawić Carlos Reygadas w swoim najnowszym dziele „Post tenebras lux”. W tym nieskładnym i wewnętrznie połamanym filmie jeden z wątków został osnuty wokół kryzysu małżeństwa i załamywania się i tak wątłych związków przez trawiące ludzkie dusze uzależnienia. Filmowi Meksykanina brakuje jednak jasności dzieła Castillo, przy czym momentami ociera się on wręcz o emocjonalne szarlataństwo.
Jeżeli dorosłym brakuje recepty na tworzenie trwałych związków, to trudno oczekiwać tego od młodzieży, która podobnie jak starsi pogrąża się w świecie używek i nie potrafi funkcjonować w wymagającej sferze uczuć – tak brzmi teza wyłaniająca się z filmu „Klip” Mai Miloš. Produkcję tę dziennikarze określili serbską wersją „Dzieciaków” Hormony Korina, bo w podobny sposób eksploruje świat młodzieży. Tak jak w amerykańskim filmie, bohaterów Miloš interesuje jedynie seks, alkohol i narkotyki, a najromantyczniejszym wyznaniem miłości jest rozbicie nosa ukochanej osobie pięścią. Serbska reżyserka ani przez chwilę nie porzuca pozycji zimnej obserwatorki, beznamiętnie i realistycznie pokazując nastoletni seks czy alkoholowe i narkotyczne imprezy na skraju świadomości nieletnich uczestników. Szkoda jednak, że nie odnajdziemy w jej filmie choćby próby wyjaśnienia wstrząsającej sytuacji nastolatków bądź odautorskiego komentarza.
Podobnie zimny dystans i sprawozdawczy charakter zachowuje Ulrich Seidl w „Raju: miłość”, jednak w filmie Austriaka przyjęta postawa zdaje się w pełni uzasadniona i oddaje emocjonalny chłód dzielący bohaterów. Jego film ukazuje być może najbardziej skrajny rodzaj ludzkiego osamotnienia. Bohaterka, ponad pięćdziesięcioletnia, samotna kobieta, wyjeżdża do Kenii na urlop, by zaznać wrażeń seksturystyki. Chętnych, młodych chłopców nie musi daleko szukać, napraszają się wręcz całymi grupami i nie potrzebują wiele czasu, by zaciągnąć kobietę z Zachodu do swoich biednych domostw. Relacja między białą kobietą a czarnym mężczyzną przywodzi na myśl neokolonializm, jednak tym razem tą naiwniejszą, wykorzystaną i nieszczęśliwą stroną jest świat Zachodu, który na zawartej erotycznej transakcji traci pieniądze, nie otrzymując oczekiwanego towaru: miłości.
We Wrocławiu pojawiły się również filmy przełamujące, a zarazem komplikujące klasyczne układy międzyludzkich związków i towarzyszących im uczuć. W „Alpach” Giorgiosa Lanthimosa bohaterowie zakładają firmę oferującą rodzinom opłakującym najbliższych odgrywanie ról zmarłych. Grek specjalizujący się w nietypowych pomysłach fabularnych (równie niecodzienną sytuację ukazał w znakomitym, debiutanckim „Kle”), tym razem jednak przeszarżował – pomysł zastępowania zmarłych dla pogrążonych w żałobie ich najbliższych jest tak surrealistyczny, że traci moc metafory, którą posiadał wcześniejszy film Lanthimosa.
Ekstrawagancją po raz kolejny wykazało się cudowne dziecko kanadyjskiej kinematografii, Xavier Dolan, w „Na zawsze Laurence”. Mimo swojego młodego wieku – reżyser ma dopiero 23 lata – Dolan zaprezentował na Nowych Horyzontach już trzecią pozycję ze swego dorobku, w której potwierdził, że dysponuje osobistym i w pełni autorskim stylem. W jego barokowym formalizmie, umiłowaniu kiczu i świata queer Kanadyjczykowi blisko do Pedra Almodovara. Różnica jednak między ich filmami jest tak wielka jak między zimną Kanadą i słoneczną Hiszpanią. Bohaterem dzieła Dolana jest trzydziestoletni mężczyzna, który od urodzenia czuł się kobietą. Nie przeszkadzało mu to jednak żyć w długoletnim związku z kobietą, którą, mimo coming-outu i odkrycia swojej transseksualnej tożsamości, nadal kocha i z którą nadal chce być. Reżyser znakomicie bawi się formą, gra kolorami i świetnie dobiera ścieżkę dźwiękową, jednak ostateczne wrażenie pozostaje średnie. Oszałamiająca strona wizualna skrywa banał, że życie transseksualisty jest pogmatwane i odstaje od społecznej normy.
Zdecydowanie najciekawszą produkcją dekonstruującą międzyludzkie relacje był film Leosa Caraxa, „Holy Motors”. Z pozoru to postmodernistyczna wersja „8 i pół” – autoanalizująca kondycję świata filmu i osoby aktora, jednak interpretacja rzeczywistości według francuskiego reżysera sięga o wiele głębiej. Szaleństwo surrealistycznych wizji wcale nie oddala nas od realnego świata, pozwala jedynie na zbudowanie metafory, która będzie, niejako z zewnątrz, komentować współczesność. Tajemnicza postać jeżdżąca po Paryżu długą limuzyną, wcielając się kolejno w dziwaczne postacie, przywodzi na myśl teorię teatru życia codziennego, której twórca, Ervin Goffman, przekonywał, że wszyscy jesteśmy aktorami. Co więcej, ukazany przez Caraxa świat jest przesiąknięty kinematograficzną wyobraźnią, dzięki której świat filmu i rzeczywistość płynnie się łączą i uzupełniają. „Holy Motors” to, obok „Miłości” i „Bestii z południowych krain”, najlepszy film Nowych Horyzontów, a może i całego roku.
Na wrocławskim festiwalu wiele filmów traktowało o świecie sztuki i artystach. W najciekawszym z nich, „Marinie Abramović: artystce obecnej”, mogliśmy zapoznać się z twórczością pionierki performensu, zmęczonej ciągłym okupowaniem pozycji artystki alternatywnej, działającej na granicy sztuki. Matthew Akers swoim dokumentem udowadnia, że jej działania od samego początku posiadały moc największych dzieł sztuki. Sama artystka przekonała natomiast do tego ostatnich sceptyków, organizując swoją retrospektywę w MOMA, gdzie wystawiła performens, podczas którego przez trzy miesiące siedziała nieruchomo w godzinach otwarcia muzeum i patrzyła ludziom w oczy. Relacje zawiązywane podczas tych kilku wspólnych minut były tak silne, że większość odwiedzających zalewała się łzami. Jeżeli nie ma w tym piękna sztuki, to w czym ono jest?
Własne odpowiedzi na tak postawione pytanie mieli bohaterowie i twórcy dwóch innych filmów o sztuce: „Babci Lo-fi” i „Crazy Horse”. Dla reżyserów pierwszego z nich tytułowa bohaterka – ponad siedemdziesięcioletnia kobieta tworząca na domowym sprzęcie muzykę, która inspiruje najbardziej znane skandynawskie zespoły, grające muzykę elektroniczną – to prawdziwa artystka naiwna, pogrążona we własnym świecie dźwięków i obrazów. Jej postać przywodzi na myśl takich artystów, jak Henri Rousseau czy Séraphine Louis. W filmie Fredericka Wisemana o najbardziej znanym paryskim klubie z artystycznymi występami nagich kobiet, jeden z ich twórców widzi w nich esencję piękna. Postuluje nawet, żeby rząd francuski nakazał każdemu obywatelowi choć jedną w życiu wizytę w Crazy Horse, by każdy mógł nawiązać kontakt z absolutem sztuki.
Oryginalne zdanie na temat najważniejszych życiowych wartości, takich jak piękno, miłość czy sens istnienia mieli również bohaterowie książki Jacka Kerouaca, „W drodze”, której adaptacja zakończyła wrocławski festiwal. Niestety po wspaniałym rozpoczęciu Nowych Horyzontów: „Miłością”, „Bestiami…” i mniej udanym „Rokiem tygrysa”, film Waltera Sallesa okazał się wielkim rozczarowaniem. Podobnie jak większość tegorocznych festiwalowych propozycji filmowych, również „W drodze” próbował opowiadać o tym, co najważniejsze. Okazało się jednak, że dla bohaterów filmu najbardziej liczą się narkotyki, alkohol i niezobowiązujący seks, co nijak się ma do wymowy książki.
Filmowi Brazylijczyka o wiele bliżej do hollywoodzkich produkcji upraszczających wizję rzeczywistości, na co nie pozwolili sobie prawdziwie nowohoryzontowi autorzy – twórcy wymagającego, prowokującego i niejednokrotnie niewygodnego kina, które pozwala się przyglądać temu, co nas społecznie i prywatnie łączy oraz dzieli. Ponownie okazało się, że najtrudniejsze odpowiedzi pojawiają się po pytaniach o najbardziej fundamentalne kwestie. Choć program festiwalowy niebezpiecznie często wpływał na mielizny, zwłaszcza w sekcji konkursowej, tegoroczną edycję Nowych Horyzontów – dzięki autorom już zasłużonym, takim jak Carax, Haneke, Seidl, czy nie wymienionemu jeszcze w tym artykule Cristianowi Mungiu (autorowi prezentowanego na festiwalu „Za wzgórzami” – należy uznać za jedną z najciekawszych w ostatnich latach.
12. Międzynarodowy Festiwal Filmowy T-mobile Nowe Horyzonty
Wrocław, 19–29.07.2012
Fot. Kadr z filmu „Bestie z południowych krain”