Archiwum
14.06.2012

Radość z odzyskanego śmietnika

Łukasz Saturczak
Literatura

W „Rzekach Hadesu”, najnowszym kryminale Marka Krajewskiego, więcej jest sugestii niż wyjaśnień dotyczących życia głównego bohatera. Wszystko wskazuje, że to nie koniec opowieści o Edwardzie Popielskim.

Mamy rok 1946, Polska straciła Lwów, ale w jej granicach znalazło się niemieckie Breslau, które od roku jest już rodzimym Wrocławiem. Ludowa władza właśnie wprowadza „nowy porządek”, ścigając wszystkich tak zwanych wrogów ojczyzny, w tym byłych żołnierzy AK. Okazuje się, że w czasie wojny we Lwowie i okolicach działał jako partyzant, znany z poprzednich części lwowskiej trylogii, Edward Popielski. Były detektyw ukrywający się przed SB nie ma jednak zamiaru zaprzestać ścigania przestępców, zwłaszcza jeśli czyny, które popełniają, wiążą się z nierozwiązanymi sprawami sprzed ponad dekady. We Wrocławiu, jak można się domyślać, żyje jeszcze drugi łowca głów, czyli Eberhard Mock, który nie waha się pomóc byłemu przyjacielowi w rozwiązaniu zagadki groźnego pedofila.

Wrocławia w powieści Krajewskiego jest jednak niewiele. Lwią (nomen omen) część powieści zajmuje tym razem miasto nad Pełtwią roku 1933, kiedy ścigany przestępca popełnił swoją pierwszą zbrodnię. Lwów to w „Rzekach Hadesu” raj utracony. Przetrzymywana we wrocławskim areszcie i torturowana kuzynka Popielskiego, Leokadia, myśli tylko o Ogrodzie Jezuickim, nierozerwalnie przypominającym miasto jej życia, które jest europejską metropolią, ale jednocześnie swojską i przytulną Arkadią. O „światowości” Lwowa (podkreślanej również we wcześniejszych częściach trylogii) słyszymy niemal co chwilę. Bohaterowie kształcili się jeśli nie w Wiedniu, to w Nowym Jorku. Jeśli zaś porównuje się kogoś do gwiazdy, to od razu światowego formatu, więc mowa w książce raczej o Clarku Gable niż Eugeniuszu Bodo. Zbrodnia burzy rytm miasta, gdzie wszyscy żyją w spokoju, nie myśląc o znoju codzienności, zaś zło zepchnięte jest na margines, odsunięte od leniwego świata praworządnych obywateli, tracących czas na picie kawy ze śmietanką i jedzenie rogalików z powidłami.

Powojenny Wrocław za to przedstawia się jako przeciwieństwo Lwowa. Miasto, w którym zmarginalizowane w Lembergu zło po wojennej zawierusze opanowało miasto z całą mocą. Wśród gruzów, niewypałów i powolnego powrotu do rzeczywistości trudno zaufać komukolwiek. Nad Odrą rządzą esbecy albo byli kryminaliści. Bohaterowie kryminałów Krajewskiego są już nikomu niepotrzebnymi bublami, zepchniętymi na margines reliktami przeszłości i, co najważniejsze, sami są poszukiwani przez „polskie gestapo”, jak mówi o SB Edward Popielski. „Podarowanie” po wojnie Wrocławia Polakom to, parafrazując słynne zdanie z książki Juliusza Kadena-Bandrowskiego „Generał Barcz”: „radość z odzyskanego śmietnika”. Wtedy jednak chodziło o granice ukształtowane w 1918 roku, teraz mowa o Polsce rozpiętej między Odrą a Bugiem.

W całej powieści właściwie nie znajdziemy nowych informacji na temat bohaterów. Mock, mimo zapowiedzi autora o jego pojawieniu się w „Rzekach Hadesu”, występuje rzadko. Nie dowiemy się też niczego o Popielskim, poza jednym ciekawym szczegółem: co robił w czasie II wojny światowej. Okazuje się, że był on partyzantem, który najpierw walczył z ukraińskimi nacjonalistami, a później wraz z nimi ramię w ramię gromił sowietów. Krajewski zostawia jednak pewną furtkę, bo informacje te przywoływane są tylko i wyłącznie w esbeckich aktach, mających obciążyć byłego policjanta. Nie wiadomo więc, czy uznawać je za prawdziwe czy za prowokację. Niemniej chciałbym się przekonać, jak pisarz poradzi sobie z osadzeniem Popielskiego w takiej roli. Warto przypomnieć, że bohater to człowiek z klasy wyższej, któremu porządek Lwowa pod władzą Polaków jak najbardziej odpowiada, więc zastanawia mnie, w jaki sposób zamierza on walczyć z żołnierzami UPA, aby miasto, które tak kocha, stało się tylko i wyłącznie ukraińską metropolią.

To jednak temat osobny. Nie ukrywam, że od pierwszej książki Krajewskiego, w której Lwów się pojawił („Głowa Minotaura”), mam z tą serią problem innej natury: z jednej strony, książki Krajewskiego działają mi na nerwy swoim przekraczającym wszystkie możliwe normy podkreślaniem, jaki to Lwów był światowy i wielokulturowy. Ani słowa o gettach ławkowych, zamachach, tłumieniu ukraińskich powstań – jakby pisarz robił wszystko, aby miasto to było mityczną krainą, widzianą z perspektywy guwernantki żyjącej w złotej klatce. A przecież Edward Popielski nie od razu zakochał się w tym mieście, zna jego ciemne strony, które nie są związane tylko z działaniem tamtejszych batiarów czy groźniejszych kryminalistów, ale też wynikają z położenia Lwowa, niepewnej sytuacji politycznej czy wzajemnych antagonizmów.

Druga rzecz jest już pozytywna. Otóż w 2011 roku, gdy odwiedziłem Lwów, zdziwił mnie widok dziesiątek książek Krajewskiego, wystawionych w księgarskich witrynach. Pomyślałem, że przy całym jego podejściu do tematu, który nie do końca mi się podoba, lwowska trylogia spełnia bardzo ważną rolę. Uczy dzisiejszych mieszkańców miasta nad Pełtwią, podobnie jak seria o Mocku uświadamiała mieszkających we Wrocławiu Polaków, że miasto, w którym żyją, ma historię nierozerwalnie związaną nie tylko z ich narodem. Jeśli odrzuci się nacjonalistyczne podkreślanie homogeniczności swojego miejsca, może to służyć nie tyle edukacji, co świetnej zabawie, odkrywaniu miejsc, które dotąd były dla nas nieznane, bo ktoś nam powiedział, że o tym się tutaj nie rozmawia, że niemieckość Wrocławia i polskość Lwowa to tematy tabu. Udało się u nas, dlaczego nie ma się udać na Ukrainie?

Marek Krajewski, „Rzeki Hadesu”
Znak
Kraków 2012

alt