Inny człowiek – człowiek radziecki, kobieta radziecka wyzbywająca się tradycyjnych ograniczeń – najwyraźniej istniał, przynajmniej czasami. Nie był tylko propagandowym kłamstwem.
Kiedy w filmie „Generał Nil” Ryszarda Bugajskiego patriarchalny heros wraca w 1947 roku z sowieckiego więzienia do ludowej Polski, na stacji w Białej Podlaskiej wita go scena mająca charakteryzować nowy ustrój. Orkiestra gra „Piękna nasza Polska cała”, ale przysadzista żołnierka grubym głosem wrzeszczy na muzyków: „Cisza! Co wy mi tutaj za burżuazyjne pierdoły gracie? Międzynarodówka, już!”. W epizodycznej postaci, granej przez Magdalenę Malarę, skumulowano pozbawioną uroku, zmaskulinizowaną kobiecość, plebejskość, wulgarność (w podtekście bezwstyd), agresywną ideologiczną głupotę i komunizm. Śmieszność i grozę.
Ludowa żołnierka jako figura obcości cieszy się największą popularnością w tych zakątkach Internetu, gdzie obroną oblężonej przez komunistów i niesprawiedliwych sędziów twierdzy dowodzi Henryk Piecuch, skazany w 2001 roku za zniesławienie członkiń Samodzielnego Batalionu Kobiecego im. Emilii Plater.
Obcość tę chciano zniwelować już w PRL-u. Dlatego wśród czterech pancernych oprócz psa plątały się dwie figlarne dziewczęta, co to z erkaemu wygarną, ale myszy się boją, więc możemy być spokojni, że nie mają pod zgrabnie skrojonym mundurkiem rybiej łuski. W tym samym celu historia platerówek została przerobiona na fredrowską komedię „Rzeczpospolita babska”, zresztą przy udziale jednej z nich, Stanisławy Drzewieckiej, instruktorki polityczno-wychowawczej, współscenarzystki filmu.
Była też wspomnieniowa książka Drzewieckiej „Szłyśmy znad Oki”, w której żołnierki z batalionu kobiecego opisane zostały stylem zramolałego mizogina. Autorka mnożyła przykłady niesubordynacji dziewcząt, bo loczki wystające spod swawolnie przekrzywionych czapek i flirciary nie od razu wracające z potańcówki do obozu – były jej potrzebne. Dowodziły, że ludowa żołnierka nie zdradziła swej kobiecej natury. Przy okazji można było zaznaczyć potrzebę patriarchalnego nadzoru i kary, zwłaszcza w sferze seksualnej, i palnąć minikazanie o zgubnym wpływie swobody na „godność kobiecą”.
Chwyty podobne do tych, których używała Drzewiecka, stosuje się do dziś, na przykład w reportażu Mariusza Zielińskiego o Ludzie Pawliczenko, który ukazał się jakiś czas temu w historycznym dodatku do „Gazety Wyborczej”. Obcość bohaterki – radzieckiej strzelczyni wyborowej z okresu wojny ojczyźnianej – najwyraźniej wymagała oswojenia, mimo że wybrano postać raczej wdzięczną. Zaraz na wstępie odnotowuje się więc urodę, której nie zaszkodził ciężki, męski mundur. Zresztą zdanie o „delikatnej, ładnej” twarzy jest lejtmotywem tekstu.
Dodatkowym problemem, którego nie miała Drzewiecka, jest ideologia. Dziś, w mainstreamie nie można się nie zdystansować do komunizmu. Należy zatem podkreślić, że choć Pawliczenko była wykorzystywana przez radziecką propagandę, pozostała podwójna. Co prawda zgłosiła się na ochotnika jako gorliwa komsomołka, nie chciała być pielęgniarką i uparła się, żeby walczyć, ale poza dziwnymi oficjalnymi powodami podanymi w punkcie naboru miała też bardziej zrozumiały, zupełnie nieideologiczny, który zataiła – rwała się na front za ukochanym mężczyzną. Na jej korzyść przemawia również amerykańska przyjaźń z Eleanor Roosevelt. W opisie spotkania obu pań znów pojawia się cenna podwójność – w obecności „towarzyszy” (konieczny cudzysłów!) rozmowa się nie klei, na osobności następuje wybuch szczerej sympatii.
Komplikacjom kulturowym poświęca się niewiele miejsca. Sprowadza się je do mody i makijażu, o które pytały Ludę po kobiecemu wystrojone amerykańskie dziennikarki. Luźno nadmienia się o „niesamowitej” odporności snajperek na stres i brak snu i o tym, że walczące kobiety były po wojnie postrzegane jako niemoralne.
Zramolała narracja Drzewieckiej była w pewnym sensie bogatsza. Genderowe granice były w niej wzmacniane, jednak autorka nie miała powodu ulegać panice. Gdakała nad kobiecą naturą, ale to i owo jej się wymykało. Że o Mili przełożeni mówią: „ta dziewczyna urodziła się oficerem”. Że ledwo dorosłe absolwentki szkół podoficerskich mają „obsesję” – chcą dowodzić mężczyznami, którzy bywają w wieku ich ojców i wybuchają na ich widok śmiechem, jakby zamierzały w pojedynkę rozbić systemowe relacje władzy. Że na froncie „zacierała się różnica płci. Jadło się z jednego kociołka i nakrywało jednym płaszczem”. A Lorka miała nawet (jak dziś powiedzielibyśmy) transgenderową przygodę – ponieważ „nie przypominała kobiety”, została zaczepiona przez bydgoszczanki chętne do flirtu z przystojnym oficerem. Zdemaskowali ją dopiero koledzy, zazdrośni o powodzenie.
W „Szłyśmy znad Oki” znajdziemy więc ślady genderowego przełomu, ale i napomknięcia o skrajnej redukcji, którą Drzewiecka sygnalizuje, opisując, jak „frontowa natarczywość mężczyzn”, w tym wykorzystujących stanowisko przełożonych, czyniła z żołnierek obiekty seksualne, przed czym próbowały się bronić, na przykład zawierając umowę o fikcyjnym wojennym narzeczeństwie. Wiadomo – „nie ma większego nieszczęścia niż dupa bez znaku przynależności” (Izabela Filipiak).
Dopiero na tym tle w pełni docenić można książkę „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” Swietłany Aleksijewicz. Jest o wiele bardziej skomplikowana od reportażu w „Gazecie Wyborczej” (i nie ma to nic wspólnego z objętością) i rozwija wątki, które ze wspomnień Drzewieckiej trzeba było wyciągać na siłę. Prosty pomysł, żeby oddać głos samym bohaterkom, dał rewelacyjny efekt, przerastający proponowany przez autorkę dyskurs różnicy płci. Aleksijewicz oczywiście ustawia się w opozycji do oficjalnej propagandy, ale nie dystansuje się od niej panicznie. To ważny szczegół, który chyba przepadł w polskiej recepcji książki. Zbiór relacji kobiet uczestniczących w II wojnie światowej (jako żołnierki, praczki, kucharki, w łączności, przy pracach inżynieryjno-saperskich i innych) został przyjęty bardzo życzliwie, ale przeczytany wybiórczo. Powtarzano, że wyłania się z niego inny obraz wojny, daleki od oficjalnego heroizmu. Kobieca perspektywa miałaby polegać na skupieniu się na konkrecie, brudzie i znoju.
Jednak poprzestać na tym, to przyznać autorce połowę zasług. Aleksijewicz nie tylko zagląda za fasadę mitu, co teraz w Polsce (inaczej niż w pierwotnym kontekście – na początku lat 80. w ZSRR) nie wymaga odwagi, ale pozwala swoim bohaterkom powiedzieć, czym była dla nich stalinowska propaganda i co im z niej po latach zostało mimo druzgocących rozczarowań. „Dziewczyny czuły się na równi z chłopcami, nie rozdzielano nas. Przeciwnie, od dzieciństwa słyszałyśmy: «Dziewczęta – na traktory!», «Dziewczyny – za stery samolotu!»”. „Tak nas wychowywano, że bez nas nic nie powinno się dziać w naszym kraju”. „Wydawało nam się, że [po wojnie] wszyscy ludzie będą dobrzy, będą się kochać nawzajem. Wszyscy będą braćmi i siostrami”. „Takich ludzi, jakimi byłyśmy wtedy, na pewno już nigdy nie będzie. Nigdy! Takich naiwnych i takich szczerych”.
Spora grupa rozmówczyń całkiem zręcznie wypowiada (choć autorka obstaje przy niekomunikowalności) swoje doświadczenie wyjścia poza kulturowe role. Szok zmiany kostiumu – ścięcie warkocza, zamianę sukienki na spodnie – niektóre przeżywały jako akt przemocy, ale inne jako wyzwolenie. Prawda, że dokonujące się w straszliwych warunkach wojennych, prawda, że na mocy fałszywych, prędzej czy później zrywanych obietnic propagandowych, ale jednak. Jeszcze innym bohaterkom tak samo trudno było przywyknąć do męskiego ubioru, jak potem znów włożyć sukienkę i czółenka.
Weteranki potocznym językiem bez problemu wyrażają zwyczajowość, nawykowość kobiecości, czyli jej powierzchowność, która jednak kształtuje ciało. Trzeba się było znów nauczyć być słabą i kruchą, mówi któraś z nich, a „nogi w buciorach się zrobiły duże […]. Nie byłam przyzwyczajona, żeby ktoś mnie obejmował. Przywykłam sama za siebie odpowiadać. Czekałam na miłe słowa, ale ich nie rozumiałam. Dla mnie brzmiały dziecinnie”. Dzieci nie są esencjonalistami, więc bywało, że do powracającej z wojny matki syn mówił „tato” albo że wnuczka nad starą fotografią spytała: „Babciu, ty wtedy byłaś chłopcem, tak?”. Zdjęcia zresztą świetnie pokazują, jak łatwo pomylić konwencję z naturą: „Tu są jeszcze uczennicami – w kapelusikach z kwiatkami. […] A tutaj już w kozackich czerkieskach, w kawaleryjskich burkach. […] twarz już całkiem inna, inny człowiek”.
Inny człowiek – człowiek radziecki, kobieta radziecka wyzbywająca się tradycyjnych ograniczeń – najwyraźniej istniał, przynajmniej czasami. Nie był tylko propagandowym kłamstwem. Został nawet uwieczniony na fotografiach. Ciekawe, że książka, która między innymi o tym opowiada, stała się w Polsce tak popularna. Antykomunistyczny mainstream mógł ją przyjąć z otwartymi ramionami, bo uprzednio sprawił, że część zebranych przez Aleksijewicz relacji stała się niewiarygodna czy zgoła niewidzialna. Od ponad 20 lat jesteśmy dyscyplinowani obelgą „homo sovieticus”, żebyśmy się stali idealnymi homo capitalensis – pokornymi wyalienowanymi spłacaczami kredytów, przekonanymi o własnej przedsiębiorczości. Teraz możemy w rekomendowanej przez mainstream książce poczytać o dumnej radzieckiej kobiecie. Słaba, ale zawsze pociecha.