Nazwa stała się nieco bardziej światowa, ale zawartość pozostała do bólu polska. 37. edycja Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych (od tego roku nazywanego także Gdynia Film Festivalem) przeszła do historii.
To nie był zły festiwal, choć w okolicach czwartego dnia nie mogłem powstrzymać ślinotoku na widok plakatu „Avengers”, który wisiał na ścianie gdyńskiego Multikina, gdzie odbywały się prawie wszystkie konkursowe pokazy. Stężenie narodowego doła, choć w dużej mierze podanego w atrakcyjnym opakowaniu, i mnie przyprawiło o stany depresyjne. Łapczywie spoglądałem w kierunku objuczonych torbami popcornu widzów, udających się na pokazy „normalnego”, multikinowego repertuaru. Macki filmów z gdyńskiej sekcji konkursowej jednak bardzo mocno trzymały mnie za karnet.
Tak, marudzę, a przecież z większości pokazów wychodziłem zaspokojony. Ponad połowa filmów biorących udział w gdyńskim konkursie spełniła moje oczekiwania względem współczesnego kina polskiego. Chciałem sprawnych, gatunkowych opowieści – proszę bardzo, przygodowe „80 milionów”, gdzie piękni chłopcy z „Solidarności” robią z esbecji przysłowiowego tata wariata. Kino wykraczające poza wszelkie prawidła formalne? Choćby rewelacyjna, bodaj najlepsza w całym konkursie „Droga na drugą stronę”. A kiedy pod koniec festiwalu narzekałem na brak filmów, które przejeżdżają po głowie jak walec, wówczas znienacka pojawiło się wpuszczone na ostatnią chwilę do konkursu „Pokłosie” Władysława Pasikowskiego, i zrobiło swoje. Nie mogę zrozumieć, dlaczego tak ważny tytuł został całkowicie pominięty w werdykcie jury.
Jurorzy wyróżnili za to aż 9 nagrodami „W ciemności” Agnieszki Holland, kierując się wyjątkowo niepotrzebną asekuracją. W porządku, to był jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy obraz konkursu, ale absolutnie nie zasługiwał na hegemonię w tak mocno obsadzonej puli. Czy hasło-klucz „film nominowany do Oscara”, czy lęk przed spuszczeniem na swoje głowy świętego gniewu Agnieszki Holland – nie potrafię jednoznacznie wytłumaczyć skali zachwytu jurorów nad „W ciemności”. Już drugi rok z rzędu z główną nagrodą z Gdyni wyjechał obraz podpisany wielkim nazwiskiem rodzimej kinematografii. Nie mam o to żalu, w końcu wypada się cieszyć, że stare wygi wciąż kręcą świetne filmy. Szkoda tylko, że magia nazwisk przesłania jurorom ważne dokonania młodszych twórców, których filmom – w odróżnieniu od Holland czy wyróżnionego Lwami w ubiegłym roku Jerzego Skolimowskiego – ta nagroda może naprawdę w czymś pomóc.
Wśród premierowych tytułów na Lwy najbardziej zasługiwały dwa filmy. Wspomniane już „Pokłosie” Pasikowskiego w konwencji mrocznego westernu znakomicie portretuje eskalację antysemityzmu na prowincji. Tam zjawia się tajemniczy Franciszek, Polonus z Chicago. Mężczyzna po 20 latach przyjechał do rodzinnej wioski, by spotkać się z bratem. Ten wita go z siekierą, przez co opozycja dobry–zły wydaje się dla widza oczywista. Ale później okazuje się, że brat zbiera zbeszczeszczone płyty nagrobne, wykradzione przez mieszkańców wsi lata temu z żydowskiego cmentarza. Role się odwracają, zwłaszcza że Franciszek przywiózł z Ameryki nabytą tam nienawiść do Żydów.
Pasikowski o najtrudniejszych rzeczach mówi ostro, bez zawoalowania. Strasznych scen kaźni nie widzimy na ekranie, ale to, co w ostatnich scenach filmu opowiada braciom grana przez Danutę Szaflarską staruszka, poraża dosłownością. Nie pamiętam, by jakikolwiek polski filmowiec w ostatnich latach wysunął w stronę własnego narodu tak wyraźne oskarżenie. A Pasikowski w znakomitym stylu posłużył się chwytami thrillera, by tylko wzmocnić napięcie swojej opowieści. Poskutkowało – na „Pokłosiu” siedzi się na szpilkach do ostatniej sceny.
Bałem się, że Leszek Dawid podejdzie do hip-hopu jak socjolog. Bo przecież nie entuzjasta – na to reżyser jest zwyczajnie za stary. Wydana pod koniec 2000 roku płyta „Kinematografia” ukształtowała młodość tysięcy współczesnych dwudziestokilkulatków, a wizja przedstawienia fenomenu jej twórców, śląskiej Paktofoniki przez pokolenie ich rodziców – tak, z tego mógł urodzić się nowy „Skazany na bluesa”. Wyszło fantastycznie, wielopoziomowo i po ludzku mądrze. Ale obiecałem, że na „Jesteś Bogiem” przeznaczę osobny felieton, dodam więc tylko, że choć wszystkie nagrody dla aktorsko-raperskiej trójki są ze wszech miar zasłużone, to Leszek Dawid może czuć się po rozdaniu nagród w Gdyni niedowartościowany. Liczę, że doskonale pamiętająca czasy Paktofoniki polska widownia zagłosuje na „Jesteś Bogiem” portfelami. Premiera późno, bo dopiero w listopadzie.
Co wyszło Pasikowskiemu, nie udało się Maciejowi Żakowi, który w Gdyni otworzył swój „Supermarket”. Kafkowska wariacja, przeszczepiona w sam środek polskiego centrum handlowego miała w zasadzie wszystko, prócz tego najważniejszego – suspensu. Trochę szkoda, bo pomysł wyjściowy – niesłusznie oskarżony o kradzież mężczyzna trafia w ręce sadystycznego szefa sklepowej ochrony – był znakomity. Zresztą nie mieliśmy na Gdynia Film Festivalu szczęścia do dużych sklepów, bo utrzymany w konwencji feministycznego westernu „Dzień Kobiet” Marii Sadowskiej był jedną z najgorzej przyjętych przez dziennikarzy premier festiwalu. Z jednej strony, autentyczna chęć odważnego poeksperymentowania z formą, z drugiej – osłabiające intelektualną płycizną losy pani kierownik dyskontu, zmuszonej do wykorzystywania podwładnych, przypominały bardziej kiepską, telewizyjną fabułkę niż pełnokrwisty film kinowy. Schematyczne i zarazem wymykające się schematom kino – nie da się ukryć, trochę mimowolnie Sadowskiej udało się dotknąć niezłego paradoksu.
Grzechy debiutantów popełnili w Gdyni Filip Marczewski i Tomasz Wasilewski. Ten pierwszy pokazał na festiwalu swoje „Bez wstydu” – historię nastolatka, zakochanego w siostrze – małomiasteczkowej femme fatale. Pal licho, że do swojego filmu obok problemu kazirodztwa Marczewski wsadził także nieco nietrzymające się kupy porachunki mniejszości romskich z bandą neonazistów, ale przeżyłbym to, gdyby nie psująca do reszty film histeryczna egzaltacja. Młody bohater (w tej roli Mateusz Kościukiewicz) niczym Werter rozdziera serce między kochającą go młodą Romkę i ponętną siostrę, a wyborom towarzyszą nieustanne jęki, płacze, wrzaski i trzaskanie drzwiami. Nie pomagają bardzo dobre kreacje pań: wyrazistej i zwyczajnie seksownej Agnieszki Grochowskiej (siostra) oraz delikatnej Anny Próchniak w roli młodej Rumunki. Marczewski przegrał z własnymi ambicjami i neoficką chęcią opowiedzenia o wszystkim. Choć i tak „Bez wstydu” oglądało się lepiej niż „W sypialni”, bełkotliwą odyseję czterdziestoletniej Edyty przez łóżka usypianych zawczasu kochanków. W 70 minut reżyser Tomasz Wasilewski dochodzi do tego, że bohaterka, choć pałająca chęcią wolności, zawsze musi znaleźć męskie oparcie, że jej kobiece potrzeby mogą być przez obcych niezrozumiane (serio?) i że nic tak nie poprawia humoru jak joint, wypalony pod wiaduktem i w towarzystwie modnego, młodszego od siebie mężczyzny. Jak dobrze, że pod koniec pani trafiła do własnego domu, a widzowie zobaczyli w końcu napisy. Odpowiednio pogłośniona muzyka sprawiła wtedy, że co niektórzy otworzyli zaspane oczy.
Oprócz znanych już z polskich kin filmów „Baby są jakieś inne”, „Droga na drugą stronę”, „80 milionów” i „Sponsoring” był jeszcze w Gdyni partyzancki thriller „Obława”, świetnie rozliczający się z moralnością akowców – autorów wyroków na zdrajców podczas II wojny światowej (i laureat Srebrnych Lwów). Była ciepła komedia „Mój rower” Piotra Trzaskalskiego ze świetną rolą naturszczyka i jazzmana w jednym – Michała Urbaniaka, który w jesieni swojego życia stara się odzyskać względy własnej żony. Był wreszcie kontrowersyjny, arthouse’owy „Sekret” Przemysława Wojcieszka, czyli kolejny głos w dyskursie polsko-żydowskim. Tu głównymi bohaterami byli pracujący jako drag queen młody chłopak Ksawery i jego dziadek, niegdyś projektor pięknego, Ksawerowego dzieciństwa, obecnie staruszek, na którym ciąży wojenne zbrodnia, dokonana na żydowskiej rodzinie. Wojcieszek pyta o traumatyczne blizny u potomków oprawców i ofiar (trzecią postacią dramatu jest młoda Żydówka), a jego „Sekret” jest tyleż fascynujący, co w warstwie formalnej hermetyczny. Ale i on wyjechał z Gdyni z pustymi rękoma.
Bo, niestety, w tym roku o Lwy bez Oscara (choćby na plakacie) nie można było powalczyć. „To za rok wygra «Wałęsa»?” – pytali mnie festiwalowi znajomi. Nie widzę innej możliwości. Do zobaczenia zatem w 2014 roku!