Nr 3/2025 Na teraz

(Nie)śmiertelność Buendíów

Mateusz Żebrowski
Seriale

Nie lubię dyskusji: co jest lepsze, książka czy film. Nawet jeśli film został oparty na dziele literackim, zarówno pierwowzór, jak i adaptacja powinny być odbierane i oceniane jako odrębne całości. Równie mocno denerwuje mnie twierdzenie, że jakiejś powieści nie da się przełożyć na język wizualny. Bogactwo środków filmowych pozwala na opowiadanie najróżniejszych historii, nawet tych, których znakiem rozpoznawczym jest szczątkowa fabuła lub niezwykle oryginalny i niepodrabialny język. Udowodnił to chociażby Xawery Żuławski, kręcąc udaną adaptację jednej z „nieprzekładalnych” książek, czyli „Wojny polsko-ruskiej” Doroty Masłowskiej. Podczas pisania tego tekstu wpadam jednak w zakłopotanie. Oglądając kolejne odcinki „Stu lat samotności” Netflixa, robiłem to, czego tak nie lubię – dokonywałem drobiazgowych porównań adaptacji z książkowym pierwowzorem.

Powieść Gabriela Garcíi Márqueza po raz pierwszy przeczytałem jako nastolatek. Lektura ta była wyjątkowym doświadczeniem i zmieniła moje postrzeganie sztuki i rzeczywistości. Nigdy nie zgadzałem się z opinią, że „Stu lat samotności” nie da się zekranizować. Plastyczne opisy spod ręki kolumbijskiego pisarza, jawiły mi się niczym gotowy scenariusz. Oczywiście, ogrom przedstawionych w powieści wydarzeń domagał się odpowiedniego metrażu. Serial wydawał się więc jedynym sensownym medium, pozwalającym na zaadaptowanie tekstu Márqueza. Netflix wyszedł naprzeciw tym (nie tylko zresztą moim) oczekiwaniom i wyprodukował szesnastoodcinkową opowieść o siedmiu pokoleniach rodziny Buendíów, żyjących w założonym przez siebie Macondo. Do tej pory na platformie streamingowej pojawiła się połowa odcinków.

Porównania z powieścią nasuwają się same, ponieważ serial okazuje się chwilami bałwochwalczo wierny pierwowzorowi – tak, jakby twórcy domagali się od widzów rozliczenia z podobieństwa do dzieła noblisty. Przeniesienie na ekran jednej z najważniejszych książek XX wieku, flagowego przedstawiciela realizmu magicznego oraz ważną cząstkę dziedzictwa kulturowego Kolumbii i całej Ameryki Łacińskiej musiało nieść ze sobą wiele dylematów adaptacyjnych. Autorzy serialu zdecydowali się wybrać metodę najbezpieczniejszą – jak największego podobieństwa do oryginału. Poświadcza ją choćby stale towarzyszący widzom głos narratora (Jesus Reyes), który cytuje całe fragmenty powieści i dopowiada to, co zdaniem twórców, nie było możliwe do przedstawienia za pomocą obrazu.

„Sto lat samotności” ustrzegło się zawłaszczenia przez zachodnią kulturę. Produkcję zrealizowano w Kolumbii z udziałem latynoamerykańskich twórców z wielkim rozmachem. Reżyserii podjęli się Kolumbijka Laura Mora Ortega (pracowała nad serialem „Zielona granica”, sygnowanym nazwiskiem wybitnego reżysera, jej rodaka, Ciro Guerry) i Argentyńczyk Álex García López (realizował m.in. epizody „Wiedźmina” i „Akolity”), a producentem został syn pisarza, Rodrigo García. Nacisk położony na pochodzenie z danego miejsca na Ziemi widoczny jest również na ekranie. O ile w książce (proszę mnie poprawić, jeśli się mylę) nigdy nie pada nazwa „Kolumbia”, o tyle w serialu nie tylko kilkukrotnie mówi się o konkretnym państwie, ale również w kadrze widoczna jest jego flaga – jakby chciano wyraźnie zaznaczyć kolumbijskość Márqueza i „Stu lat samotności”. Po części praktyka ta jest zbieżna z postkolonialną ideą realizmu magicznego, w ramach którego latynoamerykańscy pisarze korzystali z konwencji XIX-wiecznej literatury realistycznej, żeby opowiedzieć o historii regionu językiem zrozumiałym dla zachodniego odbiorcy, a jednocześnie zaskoczyć go przedstawieniem „naturalnej” cudowności tej części świata. Sam autor „Stu lat samotności” w wywiadzie rzece „Gdzie mieszka pułkownik Buendía?” mówił, że w Ameryce Południowej „codzienność i rzeczywistość są często dużo bardziej magiczne, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka”.

W serialu z odcinka na odcinek wzrasta znaczenie opowiadania o byciu skądś, co podkreśla na przykład dużo dokładniejsze i dramatyczniejsze niż w książce przedstawienie konfliktu pomiędzy liberałami i konserwatystami oraz wydarzeń wzorowanych na kolumbijskiej wojnie tysiąca dni (1899–1902). Na kartach powieści rodzina Buendíów bardziej niż prawom historii i polityki podlegała mitycznej cykliczności czasu (choć losy Macondo niezaprzeczalnie są metaforą dziejów Kolumbii), niekończącym się powtórzeniom (choćby imion postaci w kolejnych pokoleniach), pragnieniom, obsesjom, wadom i przekleństwom przechodzącym z ojca na syna. Márquez, chociaż w życiu publicznym był zaangażowany w sprawy historyczno-politycznej tożsamości regionu (przyjaźnił się z Fidelem Castro), w swojej twórczości wielokrotnie potrafił umiejętnie omijać dosłowne opowiadanie o Ameryce Łacińskiej.

Mat. prasowe Netflix

Twórcy serialu przesunęli środek ciężkości z mitu na historię oraz z magii na realizm. W scenie pogrzebu jednej z postaci na nagrobku umieszczone zostają jej rok urodzenia i śmierci. Tak literalne przywołanie dat wyrywa serialowe Macondo z cyklicznego bezczasu i czyni „Sto lat samotności” produkcją mniej uniwersalną, osadzoną w nader rzeczywistych i konkretnych ramach. Wiele sytuacji i postaci traci przez to swój niezwykły, cudowny rys. Wokół tarocistki Pilar Ternery (Viña Machado) nie rozsnuwa się woń pożądania, która przyciągała do niej mężczyzn (szczególnie nastoletnich Buendíów) nawet wtedy, kiedy była już w zaawansowanym wieku. Jest raczej zwykłą mieszkanką o nieco bardziej bujnym życiu erotycznym. Prozaiczny, niemal pozbawiony mistycznej otoczki wydaje się również Cygan Melquiades (Moreno Borja), książkowy alchemik i mag, spisujący tajemniczy manuskrypt w sanskrycie. Winą za sekularyzację serialowego świata częściowo obarczam środki filmowe, które nie podkreślają monumentalności, sensualności oraz niezwykłości wydarzeń i bohaterów. Nie udaje się to pomimo dużego znaczenia oryginalnej, starającej się nie kawałkować rzeczywistości pracy kamery, która w długich ujęciach płynnie tańczy pomiędzy bohaterami i bogatą scenografią. Niekiedy zawodzi jednak casting. Opis powrotu do rodzinnego domu José Arcadio Buendíi, syna założycieli Macondo, przedstawiał człowieka ze wszech miar wyjątkowego, gargantuicznego, którego wygląd ocierał się o nierealność: „Ujrzeli olbrzymiego mężczyznę, którego kwadratowe plecy ledwie mieściły się w drzwiach. […] Talię ściskał mu pas dwa razy grubszy niż popręg konia […]. Jego widok budził grozę i przywodził na myśl trzęsienie ziemi”. Ta sama scena w serialu nie robi już takiego wrażenia. Wcielający się w bohatera Édgar Vittorino to atrakcyjny, umięśniony aktor, który jednak ma w sobie niewiele z przerażającego i fascynującego ludzkiego potwora z prozy Márqueza. Żeby jednak być sprawiedliwym, część wyborów obsadowych trzeba pochwalić. Claudio Cataño jako młodszy syn pionierów Macondo, Aureliano Buendía, idealnie odgrywa niezdrową melancholię i nieprzystosowanie do życia bohatera, które mogło zostać dobrze wykorzystane jedynie podczas wojny. Świetnie w rolach przybranych sióstr rywalizujących o względy mężczyzny sprawdzają się Akima Maldonado jako ognista Rebeka i Loren Sofía Paz Jara wcielająca się w skrytą i zawziętą Amarantę.

W przypadku jednego z wątków, nieco zmienionego i poszerzonego względem książkowego oryginału, poczułem, że jako fan twórczości Márqueza otrzymałem od autorów serialu coś wyjątkowego. Sposób, w jaki zostało pokazane stoczenie się w odmęty szaleństwa rodowego patriarchy (Diego Vásquez), który przez całe życie rozmyślał o świecie pełnym cudów, spędzał dnie i noce, ucząc się alchemii, ulegał coraz to nowym obsesjom paranaukowym, a w Macondo chciał widzieć utopię, swoiste Eldorado, uświadomiło mi, że pierwszy z Buendíów szukał kamienia filozoficznego, zamieniającego życie w nieśmiertelność. Mężczyzna przywiązany (by zapobiec skutkom jego furii) do kasztana rosnącego na dziedzińcu domu, zanoszący się pośród tropikalnego deszczu szczerym i ostatecznym niczym koniec świata płaczem, okazuje się złamany nagłą, przenikającą każdą cząstkę jego jestestwa świadomością przemijania.

Zarówno ta scena, jak i późniejsza scena śmierci tegoż bohatera, odchodzącego w stronę bezkresu gwiazd, wywołały we mnie wstrząs egzystencjalny – przez chwilę bowiem poczułem się jak on, stojący przed nagą prawdą rzeczywistości. Niemała w tym rola wybitnej muzyki Camilo Sanabrii, w której można usłyszeć lokalne instrumenty (m.in. kolumbijski flet kuisi). Stworzone przez kompozytora dźwięki mają w sobie coś ekstatycznego i transcendentalnego jednocześnie. Być może fragmenty te są sercem pierwszej części netfliksowych „Stu lat samotności”. Pokazują, że – pomimo chęci życia w odciętej od świata magicznej Arkadii – nie ma ucieczki od kalendarza, chronologii dat, a wraz z nimi przychodzą śmierć i bezlitosna historia.

Chciałbym ekranowe „Sto lat samotności” ocenić jako dzieło samodzielne – jednak, pomimo szczerych chęci, nie potrafię. Książka, do której wielokrotnie wracam, wryła mi się w pamięć tak mocno, że nie jestem w stanie odsunąć na bok niezwykle osobistego i ważnego doświadczenia czytelniczego. Dlatego podczas seansu co chwilę bezwiednie, ale z uporem godnym lepszej sprawy, myślałem: „Ta scena nie oddaje ducha Marqueza”; „O, a tu udało się nawiązać do klimatu książki”. Kiedy skończyłem oglądać ósmy, jak na razie ostatni dostępny odcinek, nieco zawiedziony poszedłem spać.

Przez całą noc śniło mi się Macondo. Czy to zasługa serialu, czy przywiązania do powieści? Nie wiem – i może niech tak zostanie.

„Sto lat samotności”
reż. Alex Garcia Lopez i Laura Mora Ortega
Netflix
2024–2025