Nr 2/2025 Na teraz

Bóg czy świnia?

Łukasz Homziuk
Film

W „Kompletnie nieznanym” wszyscy wpatrują się w filmową postać Boba Dylana jak w święty obrazek. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że w filmie Jamesa Mangolda nie ma od Dylana nudniejszej postaci. Przez prawie dwie i pół godziny legendarny artysta szlaja się po ekranie, mruczy pod nosem, często śpiewa – nieźle, ale bez wielkiego błysku. Arogancja musi mu wystarczyć za cały rys charakteru, ale nawet w niej nie jest wyrazisty. To po prostu zblazowany nikt. Nie dość, że nie dowiedziałem się o Dylanie niczego nowego, to w trakcie seansu zacząłem się głowić: dlaczego akurat on zrobił tak wielką karierę? Zamiast dać przekonującą odpowiedź, Mangold zasiewa ziarnka niepewności.

Jasne, że sposób prezentacji głównego bohatera ogranicza nieco persona, którą Dylan przyjmuje w prawdziwym życiu. Jego urok polega przecież na tym, że trudno go rozczytać. Przy całym swym zdystansowaniu wobec świata i lekkim przyćmieniu zachowuje jednak specyficzną charyzmę, elektryzujący pierwiastek odmienności, który sprawia, że kiedy tylko się pojawia, chce się na niego patrzeć i go słuchać. W „Kompletnie nieznanym” brakuje mu tego elementu. Timothée Chalamet ani trochę nie przekonuje mnie w roli opartej przede wszystkim na precyzyjnym naśladowaniu zewnętrznych naleciałości legendy. Trafnie oddaje sposób mówienia czy poruszania się słynnego twórcy, jego wokal barwowo też zbliża się do oryginału. Na tym jednak zbieżności się kończą. Nawet przez moment nie miałem wrażenia, że widzę na ekranie młodego Dylana, lecz zawsze tylko Chalameta usilnie starającego się do znanego muzyka upodobnić. Kto wie, być może w totalnym zanurzeniu się w postaci pomogłaby młodej gwieździe kina mocniejsza charakteryzacja. Albo przeciwnie, porzucenie powierzchownej kreacji na rzecz wejścia pod skórę – ale do tego potrzeba by jeszcze wnikliwego scenariusza, a ten nie jest sprzymierzeńcem aktora.

Nieuchwytność osobowości muzyka fantastycznie ograł Todd Haynes w antybiografii „I’m Not There”, rozszczepiając jego postać na sześciu bohaterów reprezentujących różne elementy wizerunku gwiazdora. Nie tylko wyzwolił w ten sposób aktorów z kajdan mimikry i uniknął stąpania po grząskim gruncie skomplikowanej psychologii, ale poprzez formę mozaiki różnych perspektyw możliwie szeroko zarysował fenomen artysty. Mangold jest zbyt tradycyjnym filmowcem, by zdecydować się na podobną woltę. W końcu jego „Spacer po linie” niemal dwadzieścia lat temu na dobre rozwiązał worek z prestiżowymi, bardzo konwencjonalnymi biografiami piosenkarzy. W porównaniu z filmem o Johnnym Cashu scenariusz „Kompletnie nieznanego” (napisany przez Mangolda wespół z Jayem Cocksem) i tak unika kilku najbardziej przetartych ścieżek. Kłopot w tym, że nie proponuje sensownej alternatywy. Zamiast głównego bohatera z krwi i kości mamy czarną dziurę. Wokół jest ciekawiej, ale twórcy traktują poboczne wątki po macoszemu. Bardziej niż płynnie opowiedzianą narrację „Kompletnie nieznany” przypomina przegląd największych hitów Dylana. Gdy zaś milknie muzyka, nic interesującego się nie ostaje – kolejne wątki pełnią funkcję przerywników między utworami.

Piosenki są najsilniejszą stroną produkcji i stanowią żywe świadectwo kreatywnego geniuszu Dylana. Całe szczęście, że skoro twórcy nie mają żadnego pomysłu na to, jak opowiedzieć o artyście, to przynajmniej dają donośnie wybrzmieć jego twórczości. Mimo że film przedstawia krótki wycinek kariery Dylana, to jest to fragment kluczowy, bo początkowy i przejściowy: od 1961 roku, kiedy niespełna dwudziestoletni włóczęga z gitarą pod pachą trafia pod skrzydła folkowego pieśniarza Pete’a Seegera, po rok 1965, kiedy już uznany na folkowej scenie Bob szokuje publiczność festiwalu w Newport przejściem na gitarę elektryczną i mocniejsze brzmienia (główną inspiracją scenariusza była książka Elijaha Walda „Dylan Goes Electric!”). Na ścieżce dźwiękowej znajdziemy dzięki temu mnóstwo kultowych utworów: od cudownego, klasycznego „Blowin’ in the Wind” po przełomowe, elektryzujące „Like a Rolling Stone”.

Ale nie tylko Bob śpiewa tu ładne piosenki. Jako jedyna z obsady dech w piersiach zapierała mi Monica Barbaro w roli Joan Baez, mniej legendarnej od Dylana gwiazdy folku i jego krótkotrwałej partnerki, zarówno romantycznej, jak i artystycznej. Nie ma w całym filmie bardziej magicznego momentu od pierwszego pojawienia się na ekranie Baez. Dziewczyna siada na stołku, wyciąga gitarę, śpiewa „House of the Rising Sun” i na trzy minuty zatrzymuje świat. Jej anielski, głęboki głos, błyszczące spojrzenie oraz emanujące od niej wrażliwość i cicha pewność siebie poruszą nawet najbardziej zatwardziałe serca. Gdy po niej na scenie prezentuje się Bob, a na widowni słychać pomruk zachwytu, trudno zrozumieć podniecenie słuchaczy. W tym i każdym innym fragmencie sprawdza się bowiem prawidłowość, że kiedy tylko Barbaro pojawia się na ekranie, Chalamet niknie w oczach. Gdy kilkanaście scen później Bob porównuje twórczość swojej partnerki do obrazu olejnego w gabinecie dentystycznym, ostaje się tylko dowód jego totalnego chamstwa, bo przesłanek na faktyczną wyższość Dylana nad Baez Mangold i Cocks nie dostarczają żadnych. Przez cały seans myślałem, że ciekawsza od ich filmu mogłaby się okazać pełnometrażowa biografia Baez (wyłącznie z Barbaro w roli głównej).

mat. prasowe Disney

Swoje momenty ma też Edward Norton w roli Seegera. Doświadczony aktor jest tak rozczulająco pogodny, wręcz dziecinnie niewyrachowany i jednocześnie dojrzale spokojny jak rzadko kiedy w swojej karierze, naznaczonej w większości rolami mniejszych i większych dupków. Relacja jego i Dylana ma potencjał na najbardziej interesujący wątek filmu, ale z biegiem czasu zostaje niemalże porzucona. Boyd Holbrook jako Johnny Cash pojawia się może w trzech scenach i za każdym razem kradnie show. Udanie broni się też Elle Fanning w roli innej miłości Dylana, Sylvie Russo (opartej na prawdziwej osobie Suze Rotolo; to jedyna postać, której nazwisko zmieniono na życzenie samego Dylana), mimo że ma do zagrania dwie miny: fanki wpatrzonej w bóstwo i dziewczyny zasmuconej zaskakującym dla niej odkryciem, że owo bóstwo ma swoje za uszami. Wątki drugoplanowych bohaterów są niewystarczająco pogłębione, ale najbardziej denerwuje protekcjonalne podejście scenarzystów do postaci kobiecych. Z przebiegu fabuły dowiadujemy się, że Baez jest artystką, która mogłaby Dylanowi czyścić buty. W bodaj najbardziej absurdalnej scenie filmu Baez, usłyszawszy o kryzysie kubańskim i realnym widmie wojny atomowej, postanawia spakować walizki i wracać do rodziny, ale nie może złapać taksówki. Wtedy nagle słyszy głos Dylana dobiegający z pobliskiego lokalu, na dźwięk którego zapomina o wszystkich problemach. Ona przynajmniej w innej scenie pokazuje (krótkie wprawdzie, ale wciąż) pazurki, wyrzucając Boba ze swojego pokoju, gdy ten pod byle pretekstem postanawia mieszać jej w głowie. Russo sprawia zaś wrażenie dziewczyny albo wyjątkowo mało rozgarniętej, albo tak totalnie oślepionej zauroczeniem, że traci nawet podstawowe poczucie własnej wartości. Ciągle jest na każde skinienie Boba i nie uczy się na błędach, dając się ranić coraz bardziej i bardziej.

„Kompletnie nieznany” jawi mi się wobec tego jako film niewykorzystanych szans. Sporo w nim magnetyzujących postaci drugiego planu i pobocznych wątków, które można by rozwinąć i otrzymać w efekcie ciekawszą opowieść. Opisany w książce „Dylan Goes Electric!” radykalny przełom w karierze artysty jest tu ledwie kawałkiem tortu, tak chudym, że sięgnięcie po gitarę elektryczną można odebrać jedynie jako kolejny, niekoniecznie bardzo istotny przejaw buty bohatera.

Film Mangolda zyskałby też na dokładniejszym naszkicowaniu tła historycznego. Lata 60. wprawdzie ładnie i retro wyglądają na obrazku – w czym wydatnie pomagają zdjęcia Phedona Papamichaela, kostiumy Ariane Phillips i scenografia François Audouya – ale nic poza tym. Scenariusz sygnalizuje wybrane wydarzenia (kryzys kubański, zabójstwo Johna F. Kennedy’ego) i jeszcze szybciej je porzuca, inne zaś całkiem przemilcza. Mangold sprawnie inscenizuje lata 60., ale nie wnika w ducha epoki. A czy przypadkiem nie było tak, że Dylan stał się wielką gwiazdą również dlatego, że jego twórczość tak świetnie oddawała nastroje tamtych czasów? Wojna w Wietnamie i konflikt wewnątrz folkowego środowiska wobec piosenek i wydarzeń ją kontestujących również pozostają poza orbitą zainteresowań reżysera.

Nie wiem, jaki cel przyświecał Mangoldowi. Opowiedzieć o wielobarwnym Dylanie-człowieku? Wytłumaczyć jego fenomen jako artysty? Wpisać muzyka w szerszy kontekst społeczny? Stworzyć album z powidokami kluczowych postaci amerykańskiego folku lat 60.? Jedyne, co się względnie udało, to przedstawienie kilkunastu ważnych utworów Dylana – nieźle wybrzmiewają w filmie, a ich ponadczasowe teksty ciągle dają do myślenia.

Dalej więc nie wiadomo, kim jest Bob Dylan. Poza tym, że pisze świetne piosenki.

„Kompletnie nieznany”
reż. James Mangold
premiera: 17.01.2025