Śledzenie cudzej prywatności z bezpiecznego dystansu własnego mieszkania nie od dzisiaj jest wdzięcznym tematem filmowych opowieści o nowoczesnych pragnieniach. W klasycznych ujęciach tego tropu mężczyzna, obserwator, za sprawą spojrzenia sprawował władzę nad otoczeniem i cieszył się przywilejem ukrycia przed oczami innych. Oczywiście od czasu hegemonii męskocentrycznego spojrzenia w kinie minęło już sporo czasu i szczególnie u francuskich reżyserek znajdziemy silną matrylinearną tradycję jego odwracania – wyrazistą realizacją stały się obecnie skupione na badaniu granic cielesności horrory Coralie Fargeat i Julii Ducournau. Ale „Balkoniary” – drugi po melodramacie „Mój kochanek, mon amour” film Noémie Merlant, znanej z ról między innymi w filmach Céline Sciammy – nie tyle rozwijają ten kontrapunkt, ile powracają do klasycznego schematu podglądactwa po to, by go potraktować instrumentalnie: jawnie odwrócić i w ten sposób opowiedzieć o patriarchalnej przemocy. Owa przemoc wyraża się w słowach, gestach, naruszaniu cielesnych granic – a także w tym, co pierwsze, czyli spojrzeniu.
Podmiotem – a właściwie podmiotem zbiorowym – opowieści są trzy kobiety, przyjaciółki: aktorka Elise (Noémie Merlant), cam girl Ruby (Souheila Yacoub) i aspirująca pisarka Nicole (Sanda Codreanu), marsylianki, które przeżywają sekwencję niezwykłych przygód w mieście ogarniętym falą upałów. Głównym, choć nie jedynym, miejscem akcji jest balkon, który służy za suszarnię bielizny, miejsce spotkań towarzyskich i rozwiązywania małżeńskich problemów. I co najważniejsze: za punkt obserwacyjny. Uwięzione w kamienicy z powodu zmiany klimatycznej i temperatur sięgających kilkudziesięciu stopni Celsjusza, jako jedną z niezobowiązujących rozrywek – obok plotkowania i picia wina – traktują balkonowy flirt z umięśnionym sąsiadem z naprzeciwka, który pozornie bezinteresownie odwzajemnia mniej lub bardziej nieśmiałe próby nawiązania znajomości. Kiedy poznajemy bohaterki, są już na tyle ośmielone, że decydują się na spotkanie w jego mieszkaniu, gdzie nagle w dramatycznych okolicznościach znajdą się zarazem w roli oprawczyń i ofiar. My zaś – w samym centrum opowieści spod znaku rape and revenge, w której stawką wybrnięcia z sytuacji, w jakiej mimowolnie znalazły się przyjaciółki, jest ni mniej, ni więcej, tylko przemyślenie przemocowych mechanizmów działających na rzecz patriarchatu i zastąpienie ich feministyczną wspólnotą opartą na solidarności i siostrzeństwie.
Do tego celu prowadzi jednak wyboista droga, a jej sposób przedstawienia wyróżnia „Balkoniary” na tle innych opowieści podejmujących temat przemocy wobec kobiet. Autorka buduje narrację poprzez filmowe i popkulturowe klisze, często podane w formie albo krwawych scen w estetyce gore, albo slapstickowych gagów (co może przywodzić na myśl głośny film Paoli Cortellesi „Jutro będzie nasze”). Mamy tu zatem nawiązania do złotej ery Hollywood, kolektywne odśpiewanie ścieżki dźwiękowej z „Grindhouse: Death Proof”, patetyczną i teatralną, a zarazem drastyczną scenę śmierci artysty rodem z włoskich horrorów, komicznie nieudolne próby ukrycia ciała, poprzedzone zakupami w sklepie budowlanym w celu nabycia odpowiednich do tego narzędzi, randkę w nadmorskim hotelu zakończoną (charakterystycznym dla tej konwencji) gwałtem na (charakterystycznej dla tej konwencji) znudzonej kobiecie, rozmowy z duchami nieporadnie przechadzającymi się klatką schodową. Przy wielkim nagromadzeniu scen – wymieniam tylko te, które najbardziej zapadły mi w pamięć – z części zapewne można by zrezygnować. Film zyskałby również na dopracowaniu innych, zbyt dosłownych wątków (np. niechcianej ciąży), które, mimo że twórczyni dobrze dyryguje tempem akcji i spójnie operuje kalejdoskopem poetyk, spłaszczają warstwę fabularną (np. wątek Ruby, niedopracowany, moim zdaniem, w porównaniu z mniej ciekawą „hollywoodzką” historią Elise). Nie zmienia to istotowej wartości „Balkoniar”, która w moim poczuciu polega przede wszystkim na opowieści o budowaniu feministycznej solidarności z kulturowych resztek i przywracaniu dla siebie radości z opowiadania – bez patriarchalnego spojrzenia, bez dbania o dobre samopoczucie mężczyzn, bez rozmywania odpowiedzialności za sprawstwo przemocy wobec kobiet. Sama reżyserka wprost mówiła, że celowo zrezygnowała z umieszczania w nim „dobrych mężczyzn”, którzy zaprzeczają „krzywdzącym uogólnieniom” o przemocy. „Gdzie oni są? Może to pytanie, które chcę, by widzowie sobie zadali” – pytała retorycznie i komentowała Merlant.
Stanowczość we wskazywaniu odpowiedzialności i oprawców, wpisana w założenia scenariusza, sprawia, że „Balkoniary” opowiadają historię w sposób krytyczny, zamiast po raz kolejny pokazywać mechanizmy przemocy, dynamikę traumy i wychodzenie z pozycji ofiary. Piszę „po raz kolejny”, bo chociaż, oczywiście, ważne i potrzebne jest niestrudzone ukazywanie uporczywości i skali zjawiska, to równie ważne jest opowiadanie go sobie ciągle na nowo językami, w których same możemy się rozgościć – choćby tak, jak to zrobiła to Cortellesi. Podobnie jak w „Jutro będzie nasze”, w którym przemoc wobec kobiet stanowiła codzienne narzędzie egzekucji ich politycznego podporządkowania, w „Balkoniarach” przemoc mężczyzn wpisana jest, wprawdzie bardziej ogólnie, w porządek świata zbudowanego na ich dominacji. I to ten właśnie porządek – a nie przemoc, która stanowi narzędzie jego egzekwowania – zostaje potraktowany krytycznie przez odebranie mu władzy: władzy dyktowania narracji.
Rezygnacja z udzielania głosu „dobrym mężczyznom” i przeniesienie uwagi na dynamikę relacji kobiet mierzących się ze skutkami przemocy własnymi siłami i z wykorzystaniem własnych zasobów – to cechy zbliżające „Balkoniary” do „Portretu kobiety w ogniu” w reżyserii Céline Sciammy, w którym Merlant zagrała jedną z dwóch głównych ról. Sciamma, współautorka scenariusza „Balkoniar”, opowiedziała w „Portrecie…” historię lesbijskiego związku bez udzielania głosu mężczyznom, pozwalając jej zająć całą, bez wyjątku, przestrzeń filmową. Największy wpływ jej współudziału w tworzeniu „Balkoniar” dostrzegam właśnie na tym poziomie: przyznania kobietom totalnej i bezwarunkowej sprawczości, wykraczającej daleko poza granice ekranu; takiej, której nie trzeba definiować ani negocjować. To bezpieczna przestrzeń – taka, w której do głosu dopuszcza się wyłącznie osoby szanujące obowiązujące zasady i granice innych, a niechcianych gości wyprasza się bez słowa i bez żalu. Przedstawione w filmie zbłąkane dusze wypowiadające się z pozycji agresorów nie pozostawiają złudzeń co do losów kobiet, które dadzą się namówić na danie oprawcom „jeszcze jednej szansy”.
Polski tytuł filmu: „Balkoniary”, bardziej neutralny niż oryginalny: „Les femmes au balcon”, trafnie oddaje wizję odzyskiwania sprawczości i budowania kobiecej tożsamości, ale też nieco na wyrost, jak mi się wydaje, wiąże ją z miejscem: owszem, dla bohaterek balkon jest przestrzenią wolną od męskiego spojrzenia i patriarchalnej przemocy i przez to podstawą zbiorowej identyfikacji, nie znajduję jednak w ich historii rysu dziewczyńskiego cwaniactwa, które nasuwa słowo zaproponowane w tłumaczeniu, zbudowane podobnie do nazw tworzonych na polskim gruncie przez Sylwię Chutnik. Innymi słowy, balkon to przestrzeń liminalna, a nie punkt wyjścia czy dojścia, co zresztą zostaje podkreślone przez stale obecny kontekst światowy – główną scenerią akcji są dwa mieszkania w kamienicy i podwórko, które je dzieli, ale ten marsyliański fragment nie istnieje w próżni, o czym przypominają telewizory informujące o globalnej zmianie klimatycznej.
Katastrofa klimatyczna zresztą bardzo dobrze sprawdza się jako apokaliptyczne tło dla wywrotowej akcji feministycznej, której uczestniczkami stopniowo stają się bohaterki; Merlant używa jej w sposób, który jednocześnie przyprawia o dreszcze i przywraca całej rzeczywistości proporcje, nadając historii rys ratowniczy: wszak przemoc kapitalistyczna dziedziczy mechanizmy podporządkowania i eksploatacji świata natury, wykorzystując dobrze znane i sprawdzone sposoby oparcia władzy mężczyzn na fundamencie wyzysku kobiet.
W zakończeniu wspólne źródło tych niszczycielskich form sprawowania władzy daje początek rewolucji objawiającej się pod postacią żywiołu: kiedy wreszcie przychodzi deszcz i balkoniary mogą wyjść z domu, ramy kobiecej solidarności nadaje woda, zarówno ta zalewająca Marsylię z nieba, jak i morska woda oblewająca nabrzeża miasta. Kobiety z balkonu – grupa chyba szersza niż „balkoniary” – to wszystkie kobiety, które już nie są obserwowane z ukrycia, tylko obserwują, i to z punktu widokowego najbardziej wystawionego na widok cudzych, męskich oczu. To, co zaczyna się od przejęcia balkonu, od rozwieszenia na nim takiego prania, jakie chcemy, prowadzi do wyruszenia łodzią i znalezienia podobnych sobie, a z nimi – cichego porozumienia.