Przypominanie postaci kobiecych zepchniętych na margines historii, przywracanie im głosu oraz przyglądanie się temu, w jaki sposób w ich biografiach uwidoczniają się ponadczasowe mechanizmy patriarchalnej opresji i dyskryminacji ze względu na płeć – to znaki rozpoznawcze dramatopisarstwa Jolanty Janiczak. W swojej twórczości skupia się ona często na kobietach zapomnianych, pomijanych w oficjalnych opowieściach albo takich, których biografie uległy przekłamaniom dostosowującym je do obowiązujących narracji. Nie inaczej jawią się bohaterki przedstawień, które na podstawie tekstów Janiczak zrealizował w Teatrze im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie stale pracujący z nią reżyser Wiktor Rubin. W „I tak nikt mi nie uwierzy” historia Barbary Zdunk, ostatniej w Europie kobiety spalonej na stosie za czary, pozwoliła przyjrzeć się mechanizmom podważającym wiarygodność ofiar przemocy seksualnej, a przywołana w „Mrowisku: z życia dobrej służącej” postać Zofii Stefaniak spod Kórnika reprezentowała doświadczenia wielu bezimiennych „służących do wszystkiego”[1], które – całkowicie zależne od łaski zatrudniających je „wielmożnych państwa” – zredukowane zostały wyłącznie do pełnionej przez siebie funkcji.
„Czuję wstyd, żyjąc w takim świecie” to trzeci gnieźnieński spektakl Rubina i Janiczak. Jego tytuł pochodzi z korespondencji Stanisławy Przybyszewskiej – nieznanej szerszej publiczności córki Stanisława Przybyszewskiego, autorki opowiadań i dramatów, spośród których pamiętana jest bodaj tylko, napisana w 1929 roku, „Sprawa Dantona”. Janiczak przypomina tę postać, nie odtwarzając przy tym biografii zmarłej w wieku trzydziestu czterech lat pisarki. Skupiając się na ostatnim okresie jej życia, dramatyczną opowieść opiera na jej bezkompromisowych wyborach ideowych. Streszcza je deklaracja zawarta w liście, który Przybyszewska napisała w 1929 roku do swojej ciotki, Heleny Barlińskiej: „Zastrzegam sobie wyłączne posiadanie swego życia – czyli Wolność przez duże W – za wszelką cenę. Dość wysoką. Godności przede wszystkim. No, i komfortu. I bezpieczeństwa”[2]. Pisarka w desperackim, autodestrukcyjnym de facto geście postanowiła odizolować się od świata i zanegować niemal wszystkie potrzeby własnego ciała: podporządkować całą swoją egzystencję twórczej czujności oraz podtrzymywaniu gotowości do pracy, by nie stracić momentu, w którym będzie w stanie uchwycić to, co wydawało się jej najistotniejsze. Jej ekstremalna postawa zainspirowała twórczynie i twórców spektaklu do przyjrzenia się sytuacji artystek i artystów rozdartych pomiędzy potrzebą dochowania wierności sobie a wymaganiami, które stawia im życie.
Jednym z czynników warunkujących wspomniane napięcie są kwestie ekonomiczne. Nawiązanie do nich pojawia się na samym początku przedstawienia. Aktorzy, witając widzów czekających w foyer, zastanawiają się, czy zgromadziło się ich wystarczająco dużo, by zwróciły się koszty spektaklu. Wspominają o zachowywaniu obojętności wobec tematu pieniędzy, jednak po chwili zwierzają się, na jakie wydatki nie mogą sobie pozwolić i co zrobiliby, gdyby dysponowali dodatkowymi środkami. Kiedy stoją już na scenie, a publiczność wchodzi na widownię, wymownie wyciągają ręce w geście prośby o wsparcie. Tworzona w tej sekwencji sieć znaczeń nie ogranicza się tylko do stereotypu artysty klepiącego biedę – obejmuje też teatr jako instytucję finansowaną ze środków publicznych, ale również podlegającą rzeczywistości rynkowej oraz zależną od kupujących bilety widzów. Gdyby spojrzeć jeszcze szerzej, można przypomnieć protest przeciwko próbom podporządkowywania teatrów publicznych rachunkowi ekonomicznemu, który nieco ponad dekadę temu odbywał się pod hasłem „Teatr nie jest produktem, widz nie jest klientem”. Czy dzisiaj gotowi jesteśmy łudzić się, że funkcjonujemy w realiach innych od tych, które Przybyszewska kąśliwie, ale trafnie nazwała „rynkiem sprzedaży produktów duchowych”?
Te i podobne skojarzenia nie pojawiają się od razu, są raczej nabudowywane w miarę rozwoju przedstawienia. Jego dyskursywny charakter zdaje się intelektualną łamigłówką, zachęcając publiczność do poszerzania kontekstów i indywidualnego rozwijania możliwych znaczeń. Nie ma wyrazistej akcji – kolejne sceny wypełniają monologi Przybyszewskiej oraz rozmowy, które prowadzi z towarzyszącymi jej postaciami, będącymi emanacjami jej wspomnień lub efektem halucynacji. Przyglądający się radykalnej przemianie życia pisarki w autodestrukcyjny performans widzowie zyskują szansę, by rozpoznać dylematy, które – choć aktualne były już przed wiekiem – do dzisiaj nie straciły aktualności, takie jak zależność pomiędzy płcią i statusem majątkowym, możliwością zabierania głosu oraz jego słyszalnością.
W trakcie spektaklu Przybyszewska – ubrana w zgrzebną, poszarzałą suknię, z której szybko zrzuca dodatki w barwach francuskiej flagi (kostiumy: Rafał Domagała) – niemal nie opuszcza niewielkiego domku reprezentującego barak zamieszkiwany przez pisarkę pod koniec życia. Jego ażurowa konstrukcja z desek, z pozbawionymi szyb okiennymi skrzydłami, stanowi dominujący element scenografii Łukasza Surowca. W jej wnętrzu dostrzec można maszynę do pisania, kilka książek i tabliczki zakazujące wstępu na teren prywatny. Wrażenie chłodu i pustki potęguje pokrywająca scenę materia imitująca śnieg.
Joanna Żurawska znakomicie kreuje rolę Przybyszewskiej, która wymaga niuansowania zmiennych stanów emocjonalnych. Aktorka wyraża jej determinację, energię i wewnętrzną siłę, a jednocześnie przekonująco obrazuje coraz większą kruchość osłabionego ciała, nawroty zwątpienia i narastającą frustrację swojej bohaterki. Pozostaje przy tym lojalna wobec tworzonej postaci, a nie jest to wcale łatwe zadanie. Przybyszewska chwilami bowiem intryguje, a nawet budzi podziw swoim zaangażowaniem i zdecydowaną niezgodą na porządek świata, w którym wolność jest „towarem, na który nigdy nie będzie cię stać”, a równość to przede wszystkim – jak mówi jedna z postaci – „praktyka performatywna w social mediach”. Główna bohaterka często też moralizuje – nachalnie i, niestety, nużąco. Jednak nawet jeśli jej diagnozy nie wydają się specjalnie odkrywcze (co w gruncie rzeczy oznacza, że piętnowane przez nią mechanizmy uległy daleko idącej normalizacji, nad którą – wstyd! – mało kto się już zastanawia), trudno nie przyznać jej racji.
Deklaracje, że nie ma nic do powiedzenia o Polsce, nie chce niczego krytykować ani być poddawana cenzurze, brzmią szczególnie ciekawie w odniesieniu do współczesnego życia teatralnego w kraju. Zachęcają do zastanowienia, czy praktyki teatru krytycznego zawsze wynikają z autentycznych przekonań artystek i artystów, czy też bywają koniunkturalnymi gestami regulowanymi przez mody i obliczonymi na określony efekt, mający gwarantować prestiż. Głos Przybyszewskiej nie odnosi się wyłącznie do kwestii artystycznych – niesie także silny przekaz feministyczny, dotyka problemów związanych z relacjami władzy czy dystrybucją środków w społeczeństwie kapitalistycznym. W tych obszarach także otwiera przestrzeń dla współtworzenia znaczeń przez publiczność.
Części tyrad Przybyszewskiej, zwłaszcza tych przypominających modernistyczne manifesty na temat miejsca artysty i roli sztuki, słucha się z narastającą irytacją. Drażni przekonanie tej postaci o jej moralnej wyższości, jej granicząca z fanatyzmem zapalczywość oraz – godna średniowiecznej ascetki – pogarda dla świata. O ile bowiem postawa ta mieści się w ramach podjętych przez pisarkę działań polegających na destylowaniu jej życia z wszelkich uwarunkowań zewnętrznych, o tyle trudno dostrzec, by podejmowała jakiekolwiek próby, które mogłyby wpłynąć na zmianę otaczających ją realiów i wykraczały poza postępującą autodestrukcję.
Może jednak problem leży po naszej stronie? Może właśnie w tym, że nie dopuszczamy innej formy dążenia do zmian niż negocjacje ze światem, w którym żyjemy? Przybyszewska niemal całą swoją twórczość literacką poświęciła rewolucji francuskiej, szczególnie wnikliwie przyglądając się jej przywódcom. Jej bohaterem i idolem był Maximilien de Robespierre – nic więc dziwnego, że ten przywódca jakobinów pojawia się na scenie jako jedna z postaci spektaklu (Maciej Hązła). Utrzymany w odcieniach szarości kostium upodabnia go do pokrytej kurzem figury z zaniedbanego pomnika. Nawet skrzydła, które nosi, zdają się opuszczone, jakby były złamane. Podczas rozmowy wyznaje, że nie wierzy, by dzisiaj wytrwał przy inspirującej go niegdyś idei. Jego wyczerpanie wiąże się z poczuciem porażki, które nosi w sobie też Przybyszewska. Zwłaszcza jeśli artystyczny sukces rozpatrywać będziemy na płaszczyźnie słyszalności jej głosu.
Twórcy spektaklu zdają się traktować postawę Przybyszewskiej jako jeden z biegunów przyjętej skali, rozpiętej od koniunkturalizmu do wierności sobie, którą absolutyzuje. Nie stawiają jej za wzór (takiego zabiegu nie dałoby się obronić), a raczej czynią punktem odniesienia, który pozwala im na ukazanie bezsilności i braku alternatyw. Biegun przeciwny wyznacza Stanisław Przybyszewski (bardzo dobrze poprowadzona rola gościnnie występującego w Gnieźnie Michała Czachora, aktora Teatru Powszechnego w Warszawie) – ojciec pisarki, młodopolski skandalista, duchowy przywódca pokolenia, bywalec polskich i europejskich salonów i spelun. W spektaklu przypomina współczesnego artystę-celebrytę – wspomina kilkukrotnie, że zależy mu na sławie i poklasku. Stwierdzając, że chce się sprzedawać jak najnowszy iPhone, jawi się jako postać groteskowa i cyniczna. Z jednej strony mamy więc do czynienia z czystym, osobistym głosem, którego nikt nie słyszy; z drugiej – z rozgłosem, który wymaga, by dostroić się do potrzeb i oczekiwań innych. Wspomnieniu sukcesu Przybyszewskiego towarzyszy konstatacja, że nie rozpoznaje się on już w swoich tekstach, co – znając realia, w jakich się porusza – w pełni akceptuje. Gdzieś pomiędzy tymi biegunami znalazłoby się miejsce dla Jana Panieńskiego (Michał Karczewski), nieżyjącego męża pisarki, którego postać rozpięta została pomiędzy historią (skłonność do melancholii i mrocznych przeczuć) a współczesnością (projekcja wideo przedstawia jego samotną śmierć z przedawkowania w pokoju hotelowym).
Opiekującą się Przybyszewską nauczycielkę przekonująco kreuje Kamila Banasiak. Zdaje się przeciwieństwem głównej bohaterki – mocno osadzona w codziennym życiu nie zajmuje się sztuką, a twardo stąpa po ziemi. Przynosi pisarce jedzenie, namawia ją do przyjęcia stypendium albo zlecenia na jakiś tekst i z przerażeniem obserwuje jej pogarszający się stan zdrowia. Przyznaje, że jej pomoc motywowana jest pobudkami, które uważa za niskie – dzięki niej czuje się dowartościowana i zagłusza własne kompleksy. Gdy po raz kolejny pisarka domaga się od niej kawy, nie podejmując żadnego wysiłku, by na nią zarobić, nie kryje irytacji. Nie rozumie zupełnie, dlaczego Przybyszewska nie próbuje o siebie zadbać; czemu nie potrafi ugiąć się choć odrobinę, by zapewnić sobie jakiekolwiek środki do życia.
Podobne niezrozumienie towarzyszyć może także publiczności spektaklu Rubina i Janiczak, która postawiona zostaje przed niełatwym zadaniem zmierzenia się z historią Przybyszewskiej. Autorzy gnieźnieńskiego przedstawienia mnożą perspektywy i zadają pytania, na które trudno znaleźć jednoznaczne odpowiedzi. Konfrontują swoich widzów z dojmującym poczuciem bezsilności wobec ekonomicznych mechanizmów regulujących praktycznie każdą sferę życia (największy nacisk kładąc na temat twórczości artystycznej).
Podczas spektaklu, który oglądałem, dwie czy trzy osoby wręczyły wyciągającym rękę po wsparcie aktorom po dziesięć złotych. Zakładając spontaniczność tego gestu, nie umiem rozsądzić, czy zrobiły to, ponieważ chciały wpisać się w konwencję, rozumiejąc ją i symbolicznie ustawiając się po stronie tych, których uwiera rzeczywistość, czy też poczuły autentyczną potrzebę wsparcia artystów. Trudno mi nawet zdecydować, która z tych wersji byłaby w moim odczuciu lepsza. Wstyd, że wszystko wygląda właśnie w ten sposób – chciałoby się powiedzieć. Problem jednak w tym, że z tego westchnięcia niewiele wynika, podobnie jak ze wzniosłych tęsknot za nieuwarunkowaną niczym sztuką, które towarzyszyły Przybyszewskiej. Chyba że chodzi o to, aby zawstydzić się tym, iż przez chwilę podziela się poczucie wstydu bohaterki, a później wraca się do status quo? Mglista byłaby to konkluzja, ale też obraz na puzzlach zaproponowanych przez Janiczak i Rubina zdaje się dość zamglony. Osobiście nie mam pewności, czy te puzzle w ogóle da się złożyć.