Film Marii Zbąskiej, jak się wydaje, ma precyzyjnie określoną grupę docelową. Wynika to z profilu bohaterów, Wandy i Janka – około czterdziestoletniej pary, żyjącej razem wystarczająco długo, by się sobą znudzić. Dawne uczucie wyparowało jakiś czas temu, nie mówiąc już o pożądaniu. Jak mówi Wanda, ich związek jest jak pogryziona przez psa ładowarka – niby jeszcze ładuje, ale to nie ma prawda tak dalej działać. W tych słowach, a także w licznych scenach kłótni, pretensji i odmiennych pragnień z łatwością przejrzą się widzowie, którzy żyją w podobnych związkach. Ale czy wyniosą z seansu cokolwiek poza uspokajającym stwierdzeniem: „to dobrze, że inni miewają równie nieciekawie jak ja”?
„To nie mój film” przypomina amerykańskie kino niezależne, zwłaszcza to z nurtu mumblecore. Fabuła jest wyjątkowo prosta, scenografia zminimalizowana, kamera skupiona na parze bohaterów, a cała siła oddziaływania zawiera się w nieustannie mamrotanych dialogach. To właśnie one mają pchać – całkiem dosłownie – dwie postaci, które postanawiają wybrać się w podróż, stanowiącą ostateczny sprawdzian dla ich związku, a jednocześnie próbę jego ratowania. W założeniu wypowiadane filmowe kwestie mają być obyczajowo celne – zawierać odpowiedni ładunek psychologicznej wiarygodności, wystarczający, by każdy usłyszał w nich swoje własne, wypowiadane do partnera bądź partnerki. Mają być również żartobliwe – ciętością puent, ostrością słownej szermierki. Zbąskiej szczególnie zależy, by nie zgubić balansu – nie osunąć się w zbytni melodramatyzm, ale także nie popaść w komediową błahość. Kategoria komediodramatu najlepiej opisuje zamierzenia autorki. A podobnych tonów najlepiej szukać w kinematografii naszych południowych sąsiadów z czasów, gdy lekki, ciepły humor czescy twórcy potrafili płynnie łączyć z tragedią banalnej codzienności.
Niestety z zamierzeniami nie w pełni zgadza się ekranowy efekt. Dialogom daleko do lekkości i autentyczności. Nie chodzi przy tym o emocjonalny fałsz, bo da się w nich usłyszeć jakąś prawdę o dzisiejszych milenialsach – ona poszukuje bliskości poprzez wypowiadanie nadmiaru słów, licząc, że któreś w jakiś sposób dotrze do zobojętniałego partnera, on z kolei zrobi wszystko, by tylko nie słuchać i nie mówić. Problem z dialogami nie tkwi w tym, o czym traktują, ale w tym, jak brzmią. A słychać w nich kalkulację, wypowiadane kwestie bohaterów szeleszczą papierem literackiego opracowania – puenty są niekiedy zbyt celne, riposty nadmiernie ostre, a żarty wygładzone. Nikt nie zastanawia się nad odpowiedzią – ma już ją bowiem gotową, napisaną przez Zbąską. W ten sposób pryska prawda, a wraz z nią cały fabularny konstrukt.
Efekt dystansu, jaki budują dialogi, bierze się również z gry aktorów, którzy być może mieli po prostu problem z wcieleniem w życie mumblecore’owej formuły. Zofia Chabiera i Marcin Sztabiński startowali z kapitałem świeżości i autentyzmu przypisywanego odtwórcom, których twarze nie są jeszcze zanadto ograne. Ale trudno powiedzieć, by z tego korzystali. Wycyzelowane przez autorkę kwestie podają nadmiernie mechanicznie, bez modulacji głosu, bez potrzeby wlania w nie jakiejś własnej, wewnętrznej prawdy. Przez to palą nawet te całkiem niezłe żarty, a wypowiedzi pozbawione są odpowiedniego ciężaru dramatycznego.
Problem z dialogami urasta do kluczowego, gdyż to właśnie one mają nieść film. Fabuła jest szczątkowa. Para bohaterów rusza w podróż – dość nietypową, bo wzdłuż polskiego wybrzeża, zimą, od Świnoujścia do Piasków – narzucając sobie nieprzekraczalne zasady. Zabierają tylko tyle, ile zmieści się na sankach, śpią w namiocie, nie mogą zejść z plaży. Kończą dopiero, gdy dotrą na miejsce. Złamanie którejś z wytycznych ma automatycznie kończyć ich wieloletni związek. Na papierze brzmi to obiecująco – zarówno na poziomie koncepcji fabularnej, jak i związanej z nią konwencji. W końcu kino drogi ma wszak własną poetykę, zasady i standardy. Jest punkt wyjścia i dojścia – a między nimi jakaś przemiana, która następuje dosłownie w drodze. To wszystko wydaje się pasować idealnie do historii ratowania związku, bez względu na to, czy u kresu wyprawy bohaterów czeka rozstanie, czy cementacja. A w trakcie mogą przeżyć niezliczoną liczbę przygód, a przynajmniej doznań, które w jakiś sposób wpierw opiszą relację między nimi, a następnie staną się szansą na określenie punktu dojścia.
W tej kwestii czeka nas kolejne rozczarowanie. Bo filmowi, nawet mimo przyjętej konwencji, brakuje dramaturgii. Linia fabularna jest płaska jak setki kilometrów polskiego wybrzeża. „To nie mój film” jest pozbawiony klasycznej struktury z kulminacją i zwrotami akcji. Co niekoniecznie musi być wadą – znamy to przecież choćby ze wspomnianych mumblecore’ów, na przykład Onura Tukela czy Leny Dunham. W przypadku filmu Zbąskiej ma się wrażenie, jakby bohaterowie wcale nie pokonywali ogromnych dystansów – zarówno tych fizycznych, jak i mentalnych – lecz stali w miejscu. Co prawda od czasu do czasu spotykają ich sytuacje, które mogłyby stanowić punkt zwrotny akcji lub przynajmniej ją rozpędzić: a to zbyt silny wiatr uniemożliwia rozbicie namiotu, a to w nocy podmywa go morska woda, a to spotkają kogoś trzeciego. Najczęściej jednak Wanda i Janek kłócą się i godzą. Po prostu gadają, jakby wciąż próbując nas przekonać, że to jedyna droga do osiągnięcia porozumienia.
Film przypomina zbiór notatek – obserwacji, być może z życia wziętych. Każda kolejna scena ma określać filmową parę, ale może przede wszystkim odnosić się do kondycji współczesnych związków. Niekiedy spostrzeżenia Zbąskiej są celne – potrafią zaboleć swoją przenikliwością. Niestety nie sumują się one w większą autorską wypowiedź.
Nie będzie to zaskoczenie (choć będzie spoiler), że bohaterowie tylko pozornie maszerują z punktu A do punktu B – a faktycznie raczej zataczają koło. Finał oznacza powrót do tych samych słów, którymi rozpoczyna się film – o pogryzionej przez psa ładowarce. Moglibyśmy oczekiwać, że setki kilometrów przebytej wędrówki przynajmniej zmienią świadomość Wandy i Janka. Przecież towarzyszyliśmy im w tym wyjątkowo długim człapaniu. Wsłuchiwaliśmy się w każde wypowiadane słowo. Chętnie usłyszelibyśmy, jakie wnioski z podróży wyciągnęli. Tymczasem Zbąska wycofuje się rakiem, stawiając ostatecznie na fabularne rozwiązanie, które wcale nie wynika z oglądanych wydarzeń.
Może reżyserka chciała pokazać, że żadne zabiegi nie są w stanie uratować rozpadającego się związku? Że żadne wypowiedziane słowo – to najbardziej kojące i raniące, nic nie zmienia? Byłoby to nawet ciekawe – niosłoby jakąś tragiczną wiedzę o przeznaczeniu, na które nie mamy wpływu, bo wszystkim kierują niezależne od naszej woli uczucia. Twórczyni jednak w finale pokazuje raczej pogodny, ewentualnie podszyty delikatną goryczą happy end. Mam poważne wątpliwości, czy stawianie na emocjonalny minimalizm, na brnięcie dalej w ten związek mimo wszystko, na cieszenie się tym, co mamy, jest opcją, którą należałoby brać nie tylko na poważnie, ale jako wybór najlepszy. Ale może nie ma co oceniać wyborów innych – historia każdej pary jest przecież odmienna. Jeden się w niej przejrzy, inny uzna, że to nie jego film.