Od Wszystkich Świętych minęło zaledwie kilka dni. Jako że media tradycyjnie bombardowały nas czułą refleksyjnością i sposobami na pogodne przemijanie, zapraszam Was serdecznie do Klubu Starego Dziada. Są tu magnetofony Kasprzak, tam leżą czyste kasety. A zapraszam wraz z Pixies, The Cure, Franz Ferdinand, ale i z łamiącymi starcze decorum Fontaines D.C. i Królem Słońce.
Najlepsze piosenki w Polsce znajdziecie gdzieś w „ciemnych lasach” niezalu, odcinek pięćset pięćdziesiąty ósmy – i zapewne nie ostatni.
Nie będę udawał zaskoczonego: śledzę poczynania zespołu od 2020 roku, kiedy to w międzynarodowej sieci internet pojawił się singiel „Maj”. Za każdym razem byłem pod wrażeniem elegancji i (subtelnej) chwytliwości ich numerów: jak te synthy się błyszczą, jak pięknie ślizga się po nich melodia wokalu, co za barwy głosu, cuda-niewidy, ananasy i łososina, normalnie Andrzej Wajda opowiadający o tym, że konie są piękne. A jak to wygląda na długogrającym debiucie? Król Słońce jest władcą łapczywym – pochłania, co mu się żywnie podoba: polską muzykę filmową, pop zmiksowany na sewentisowo-ejtisową (i znów: rodzimą) modłę z jazzem, disco i funkiem, gitarową psychodelię i wiele innych. Przy okazji Król się rozrósł (z duetu zamienił się w kwartet), ale bynajmniej nie zgnuśniał, przeciwnie, raczej nabrał wigoru. Brzmienie (to ważny bohater tej płyty!) zyskało więcej barw i warstw, przy tym panowie nie pozbyli się swych największych atutów – patrz: hook wokalny ze słowami „jak to je-est” w singlowej „Ostatniej szansie”. By długą historię uczynić krótką, stwierdzę: bardzo udany debiut.
A co do tego niezalu ze wstępu: no życzyłbym Królowi Słońce należnych mu salonów. Bardzo chętnie wstawiłbym ich w miejsce takich wykonawców jak…
– Dziadku, przestań, ciągle to Męskie Granie i Męskie Granie.
– Dobrze, kończę.
PS Uprzedzając internetowych detektywów (bez urazy, sam się do nich zaliczam), lojalnie przyznaję, że Thin Man Records należą do grona patronów i patronek współtworzonego przeze mnie Podcastexu. Nie ma to jednak wpływu na ocenę: cóż poradzę, że wydają dobre płyty.
– Wy to nie pamiętacie, bo za mali jesteście, ale jak ja byłem młody, to się słuchało Franz Ferdinand…
– Dziadku, nie ma takiego zespołu, wszystko zlewa ci się z wakacjami w Sarajewie w 1914.
Pierwsze wrażenie: co to ma być? Co to za granie wyciągnięte żywcem z (w najlepszym wypadku) 2009 roku? Czy to jest muzyka, której wraz z moimi rówieśnikami mam słuchać w sanatorium? A potem co, ktoś przychodzi z winylem i mówi „słuchajcie tego”, po czym puszcza Fratellis? Człowiek to jest jednak głupi (wiem, umiarkowany hot take). Dość generyczna jangle’owana zwrotka prowadzi nas bowiem w stronę podniosłego, glamrockowego refrenu ze słowami „don’t stop feeling audacious, there’s no one to save us, so just carry on”. A następnie trafiam na wypowiedź frontmana zespołu, Alexa Kapranosa, który twierdzi, że to refrenowe wezwanie „nie przestawaj być zuchwały” dotyczy między innymi tworzenia muzyki i że chodzi o odrzucenie wstydu związanego z tym, kim jesteś i co najbardziej cię pociąga (nie tylko w muzyce). I wszystko zaczyna składać się w całość.
Nie żebym drżał z ekscytacji na myśl o nowej płycie Franza, która ma się ukazać na początku przyszłego roku. Niemniej: fajnie jest w tym sanatorium.
– Bo mnie to boli, ja jestem fanem Pixies od zerówki.
– Dziadku, to niemożliwe, żebyś w takim wieku…
– Pysk!
Żaden ze mnie Kurt Cobain (mam głowę na karku), ale Pixies to dla mnie jeden z tak zwanych zespołów życia, a w planie bardziej uniwersalnym: jeden z najważniejszych zespołów w historii grania na gitarce i walenia w bębenek. Mógłbym tutaj zaserwować Wam litanię zalet/boskich przymiotów grupy, a raczej: jej pierwszej inkarnacji. Przemilczę je jednak, stwierdzę tylko, że wszystkie zniknęły wraz ze studyjną reaktywacją działalności grupy w 2014 roku. Niby w singlowym „Motoroller” Black brzmi jak Black, niby gitara Santiago ewokuje gitarę Santiago, niby jest dziwaczny nastrój, „nawiedzony” przedrefren, kontrolowanie bełkotliwy tekst, niby Emma Richardson godnie zastępuje Kim Deal (o ile da się godnie zastępować osoby niezastąpione). A jednak wszystko to jakby wyzute z błysku i nerwu, wtórne, autoepigońskie, w skrócie: słyszałem to na „Trompe Le Monde” (niekoniecznie najwybitniejszym albumie grupy!), ale tam było siedem razy lepsze. I tak: dotyczy to całej twórczości Pixies po 2014.
Czy można jednak mieć pretensje do doświadczonego artysty, że nie dysponuje już takimi mocami twórczymi jak trzydzieści lat temu? Czy można odebrać mu prawo do kontynuowania kariery? Nie można, nie mam więc pretensji, nie odbieram prawa, idę odpalić „Doolittle”.
Wróćmy jeszcze do myśli „człowiek to jest jednak głupi”.
Och, pamiętam te wszystkie zachwyty nad nową płytą Irlandczyków wyrażane przez znajomych w instastories. Puściłem więc sobie tego singlowego „Starburstera”, pomyślałem „no, niezła piosenka Kasabian” i zapomniałem o sprawie. Potem trafiłem na opinie dotyczące całego albumu: a że ciekawszy niż poprzedni, że zmiana stylistyki (i stylówy), że dużo najntisowych i zirołsowych inspiracji. Słowem: nuda jak cholera, wszyscy tak robią, konsekwentnie odkładałem więc odsłuch „Romance” na później. No i stało się: nawet jeśli zmiana wizerunkowa pachnie nieco branżowym kunktatorstwem (co, na marginesie, nie byłoby przecież przestępstwem), to trudno nie docenić tego, co wydarza się na czwartym albumie grupy. Możliwe, że Fontaines D.C. na pytanie, „którą inspirację z lat 90. i 00. chcielibyście tu zawrzeć?”, odpowiedzieli „tak” – sami powoływali się zresztą na tak odległe od siebie zespoły, jak Korn i Blur – ale koniec końców podeszli do sprawy w sposób twórczy i osobny. Jest więc łobuzerskość, poetyczność oraz stylistyczne bogactwo, które właściwie wyklucza nudę (no bo jak byśmy się czuli, gdybyśmy dostali kolejny gitarowy longplay Fontaines D.C.? No tak średnio), a wszystkie te mniej lub bardziej czytelne inspiracje zostały przez zespół zawłaszczone, przefiltrowane przez ich wrażliwość, przetłumaczone na ich własny język. Dlatego „Starburster” nie jest wcale kolejną piosenką Kasabian, nie da się go również sprowadzić do tagów typu „boom-bap”, „alt-gothic-rock”, „industrial”, a zamykające całość „Favourite” to coś więcej niż powtórka z The Cure. Co prawda nie podzielam opinii niektórych dziennikarzy, jakoby „Romance” było utkane z samych złotych momentów, nie zmienia to jednak faktu, że gros zespołów marzyłoby o tym, aby mieć na płycie takie fillery jak oni.
Trudno przy tym oprzeć się skojarzeniom z woltą, o jaką pokusili się Arctic Monkeys w 2013 roku przy okazji premiery „AM”. Wygląda na to, że podobnie jak w przypadku Anglików, Fontaines D.C. również wyjdzie to na dobre. Byle tylko Chatten (który notabene rozwija się bardzo dynamicznie jako wokalista) nie stracił irlandzkiego akcentu, bo Liam Gallagher zwyczajnie go dojedzie.
– Siadajcie, dziatki, wokół ogniska, opowiem wam o The Cure.
– Nie ma przecież takiego zespołu.
Przynajmniej pod względem studyjnym: od premiery „4:13 Dream” minęło już przecież szesnaście lat. W tym czasie Robert Smith w dalszym ciągu udowadniał, że jest jedną z najlepszych osób na świecie* (granie w wieku sześćdziesięciu lat niemal trzygodzinnych koncertów, bo jako dzieciak rozczarował się krótkim występem Bowiego? Proszę bardzo), i przebąkiwał coś o nowej płycie. Kompletnie mnie to nie obchodziło: poprzedni album był zwyczajnie słaby, a że The Cure to drugi z moich zespołów życia, wolałem uniknąć rozczarowań. Studziłem nastroje znajomych, którzy zachwycali się singlowym „Alone”, po premierze prychałem natomiast, czytając opinie w stylu „najlepsza płyta od czasu »Disintegration«”. Konsekwentnie (acz przez zaledwie kilkanaście godzin) odsuwałem moment pierwszego odsłuchu – aż w końcu się złamałem i przypomniałem sobie, dlaczego The Cure jest zespołem absolutnie wspaniałym. Co prawda dalej prycham na widok niektórych opinii – oczywiście, znajdziemy tu coś z „Disintegration”, nawet i z „Pornography” (bębny we wspaniałym „Endsong”) – obstaję jednak przy tym, że nowy album stanowi naturalną kontynuację „Bloodflowers”, pozbawioną jednak popowo przystępnych momentów. To ta sama intensywność i jednostajność (zaznaczam: żaden zarzut), to samo medytacyjne zacięcie. Wtedy lider grupy troskał się wejściem w smugę cienia nadchodzących czterdziestych urodzin (chodzi o utwór „39”), tym razem, jako sześćdziesięciopięciolatek, rozprawia o znikaniu, przemijaniu i, pardon, śmierci – zupełnie jakby od zawsze stary Robert Smith dorósł wreszcie do swych oversize’owych ciuchów. Po latach studyjno-produkcyjnych peregrynacji The Cure znowu brzmi jak The Cure, wraca cała ta czytelna i w gruncie rzeczy nieskomplikowana architektura z synthów i gitarowych chorusów. Niby nie znajdziemy tu ani pół dźwięku, którego nie zagraliby już wcześniej, mimo to nie ma mowy o autoparodii. Z całą świadomością wagi tych słów stwierdzam, że jest dobrze, jest pięknie („And Nothing Is Forever”!) i – a niech tam, idźmy już po całości w tego Tomasza z Akwinu** – prawdziwie. A to naprawdę dużo jak na zespół z prawie pięćdziesięcioletnim stażem i na artystę, który co piątek zarabia z tantiem tyle, ile my wszyscy w rok.
Wracając do popowych momentów: The Cure to zespół karnawałowy, zawieszony między funeralnością a cyrkowością, i drugiego z wymienionych pierwiastków nieco tu brakuje. Podobno zespół ma już jednak gotowe utwory na kolejny album o nieco innym charakterze. Niech nam żyją, niech nagrywają piękne płyty o śmierci – i nie tylko.
* Nie zapominajmy też o wojnie z dynamicznymi cenami biletów i konikami, na którą wyruszył. Tak, pan Robert jest najlepszy.
** lub Roberta Smitha.