Nr 23/2024 Na dłużej

Dowody? Ja to widziałem

Tomasz Polak
Społeczeństwo Esej

Gdy Ameryka Północna była jeszcze mało zbadana, pewien francuski traper wyruszył z Montrealu na zachód. Był to pierwszy biały, który zobaczył wodospady Niagara. Kiedy wrócił, opowiadał, że są tak ogromne… że przekracza to ludzkie wyobrażenie.
Ale nikt mu nie wierzył. Uważano go za głupca lub kłamcę.
Pytano – „Jak pan może to udowodnić?”.
Odpowiedział – „Moim dowodem jest to… że je widziałem”.
Przepraszam. Sam nie wiem, co to ma do rzeczy.

[Werner Herzog, „Fitzcarraldo”]

Traperem nigdy nie byłem, ale tripperem owszem. W moim siedemdziesięciodwuletnim życiu około trzech lat spędziłem w podróżach rowerem po Europie – z pięciokilowym bagażem i prawie bez pieniędzy. Dojechałem w ten sposób praktycznie wszędzie – z wyjątkiem europejskiej północy (czyli powyżej Oslo), wschodu (czyli tego, co za granicą Bugu) i południa (czyli poniżej Rzymu). Choć wiek już nie rowerowy, tripperskie nastawienie nie znika. Na początku sierpnia ruszyłem z Poznania na Sycylię. Okoliczności sprawiły, że ten wyjazd okazał się wielkim zaskoczeniem i podróżą odkrywczą – może nawet na miarę owego francuskiego trapera, o którym mówi Kinsky. W moim przypadku cytat z „Fitzcarraldo” mógłby brzmieć tak:

Gdy Europa-przybłędów była jeszcze mało zbadana, pewien polski emerytowany profesor, a zarazem tripper, wyruszył z Poznania na południe. Był to pierwszy (może przesada, ale chyba jednak pierwszy) europejski profesor zwyczajny, który zobaczył i doświadczył na własnym ciele, co znaczy dzisiaj w środku Europy mieć tylko jedne spodnie, jedne gatki, jedną koszulkę i jedne sandały; plus – na szczęście! – prawdziwy dowód tożsamości, ale ponadto prawie nic więcej. Przeciw sobie miał mundurowych wszelkiego autoramentu, zaś za sobą ogromną większość spośród spotykanych ludzi – tyle że niewielu z nich chce i potrafi pomóc komuś takiemu jak on.
Teraz na chwilę wraca, by opowiedzieć, że to, co zobaczył, przekracza wszelkie wyobrażenie, chociaż to rzeczywistość, której wszyscy tak czy inaczej dotykamy.
Pewnie nikt mu nie zechce wierzyć. Zostanie uznany za dziwaka i fantastę. Zapytają – „Jak pan może to udowodnić?”.
Odpowie – „Moim dowodem jest… że to widziałem”.
Przepraszam. Sam nie wiem, co to ma do rzeczy.

Pisząc „Europa-przybłędów”, mam na myśli tę część naszego kontynentu, którą tworzą ludzie niezakorzenieni, przybyli niedawno, imigranci, ludzie w podróży bez określonego celu albo tacy, którzy przypadkiem znaleźli się poza stałym porządkiem adresów i miejsc pracy, czy też po prostu ludzie tymczasowo bez jednoznacznych, oficjalnych i stałych przyporządkowań. Nazywam ich zbiorczo „przybłędami”, nie żeby ich naznaczać negatywnym przydźwiękiem tego słowa, ale dlatego, że ono dobrze opisuje ich sytuację.

Sądzę, że takich ludzi jest w dzisiejszej Europie sporo – co najmniej 20%. Tworzą swoisty kontynent w obrębie kontynentu. Jest to kontynent nie tylko niezbadany, ale też nie badany – bo trudno uznać za naprawdę badawcze stereotypowe opinie tych, którzy nigdy nie mieli z nim styczności (ani on nie miał z nimi). Trochę przypadkiem, niezamierzenie odbyłem podróż do niego – do takich bezpośrednich cielesnych doświadczeń, a zarazem do takich politycznych odkryć i zapowiedzi, których istnienia nigdy w życiu nie podejrzewałem. Znalazłem się w samym środku tego kontynentu, zostałem tam przyjęty i potraktowany jak ogromna większość „przybłędów”. Opowiem więc, co tam jest.

Mocne uderzenie na początek

Zacznę od mocnego uderzenia, które trafiło mnie, kiedy zatrzymałem się w mojej podróży w Licacie na południowym wybrzeżu Sycylii i zacząłem śledzić włoskie media. Siła tego uderzenia bierze się stąd, że tragicznie kumuluje się w nim los europejskich „przybłędów”, w imieniu których chcę tu mówić.

We włoskich mediach toczy się ostatnio dyskusja na temat „kordonu sanitarnego” wokół wielkich dworców kolejowych. Wbrew pozorom nie chodzi jednak o ochronę przed chorobami – jak przed COVID-19 – ale o zwalczanie drobnej i mniej drobnej przestępczości, zwłaszcza tak zwanych scipatori, czyli biedaków, najczęściej imigrantów, którzy innym wyrywają torebki albo walizki itp. To rzeczywiście plaga. Ale ci ludzie w ogromnej większości nie dlatego kradną, że lubią, ale dlatego, że nie mają nawet tych paru rzeczy, które na ich oczach obnoszą inni, albo po prostu nie mają pieniędzy. Stąd trzeba zadać pytanie: właściwie dlaczego nie mieliby ich mieć? To bynajmniej nie jest pochwała kradzieży. Żeby to pokazać, należy zadać owo pytanie inaczej: dlaczego „przybłędy” mają zostać bez szans? Bo niewątpliwie o utrzymanie status quo tu chodzi: mają zostać bez szans, a żeby nie przeszkadzali, otoczy się ich „kordonem sanitarnym”.

Można jednak zrobić coś dużo gorszego. Kiedy to piszę, te same włoskie media donoszą o kobiecie, która swoim samochodem zmiażdżyła nogi scipatore, bo ten poprzednio porwał jej torebkę z telefonem. Człowiek umarł. Informacja o nim: „czterdziestosiedmioletni obywatel Algierii, Said Malkoun, bez stałego miejsca zamieszkania, notowany”. To standardowa formuła, której media używają w takich przypadkach.

Czy gdyby rozwinięto już „kordon sanitarny”, nie doszłoby do tej tragedii? Może nie. Ale to, co ona zrobiła, to nie skutek braku „kordonu sanitarnego”. To powód, dla którego teraz pojawia się pomysł takiego kordonu. W mediach przy okazji relacjonowania podobnych spraw pojawiają się postulaty, że to służby państwowe powinny rozwiązać problem. Odsyłają do „kordonu sanitarnego”. I błędne kółko się zamyka.

„Przybłędy” (które, jeśli chodzi o imigrantów, nazywają się tu elegancko extracomunitari, czyli „pozawspólnotowi” – bo nie są z UE), nawet najlepiej osadzone w systemie, mają szanse z zasady ograniczone, a większość z nich prawie żadne. To oczywiście nie znaczy, że muszą kraść: mogą się na przykład dorobić rozkładanego stolika, z którego będą na ulicy czy plaży sprzedawać zapalniczki, tanią elektronikę, kapelusiki, breloczki, portfeliki itp. Nielegalnie, bo nie wydają paragonów.

Owszem, są też „przybłędy” świetnie osadzone i sytuowane: to na przykład włoskie kolorowe olimpijki i olimpijczycy, którzy zdobywają dla Italii złote medale, są powszechnie uwielbiani i dobrze opłacani, ale i oni włoskiego obywatelstwa łatwo nie dostaną. Zawsze będą przybłędami, zawsze będą nie-stąd. Mają zostać na swoim kontynencie, nawet jeśli ten kontynent to już dawno nie Afryka czy Azja, ale kawał bogatej i zadowolonej z siebie Europy.

Dla sprawiedliwości muszę dodać, że ostatnio w Italii zebrano – z powodzeniem – podpisy pod projektem referendum w sprawie przyznawania włoskiego obywatelstwa. Chodzi o skrócenie z dziesięciu do pięciu lat wymaganego okresu pobytu ciągłego, po którym można wystąpić o obywatelstwo. Trudno przewidzieć wynik i skutki referendum. Obecny rząd jest przeciw.

Miałoby więc pozostać tak, jak jest. Chyba że stanie się coś takiego, iż cała reszta z nas też straci swoje stabilne warunki życia i wszyscy zostaniemy przybłędami w tej dotąd bogatej i zadowolonej z siebie Europie. Mam na myśli rozwiniętą katastrofę klimatyczną, która właśnie się na nas zwala.

Piszę to w połowie września 2024 roku. W tych dniach trafiło nas wszystkich kolejne mocne uderzenie: ogromna dewastująca powódź w południowej Polsce oraz w całej Europie Środkowej i południowo-wschodniej (gdy tekst przechodzi proces redakcyjny, dramatyczna powódź dotyka Hiszpanię – przyp. red.). O tym, co ono mówi politycznie, w ostatniej części tego tekstu.

Na razie wracam do „przybłędów”, zwłaszcza imigrantów i włoskiego „kordonu sanitarnego”. Kto by mianowicie pomyślał, że z polskiej (czy szerzej: ogólnoeuropejskiej) perspektywy to na razie problem egzotyczny, specyficzny dla kraju frontowego, jakim niewątpliwie jest Italia (obok może Grecji i Hiszpanii), pomyliłby się zasadniczo.

Żeby pokazać dlaczego, opowiem moją kilkutygodniową historię „przybłędy” w drodze z Poznania na Sycylię. Przydarzyło mi się w niej sporo rzeczy bardzo barwnych i bardzo niewiarygodnych. Kiedyś opiszę je wszystkie. Tu wybieram tylko te, w których los „przybłędy” pokazuje się jako „polityczny”. Mogę to wyrazić prościej: kluczem mojego wyboru jest słowo, które „przybłęda” słyszy co chwila (albo wprost, albo w czytelnej sugestii) – w wersji włoskiej brzmi ono: vaffanculo (czyli „wypierdalaj”).

O tym, jak zaczęła się polityczna podróż po Europie-przybłędów

Jak zostałem „przybłędą”? Wyjechałem z Poznania samochodem z postanowieniem, by przejechać linię (z grubsza) prostą do południowego brzegu Sycylii. Teoretycznie zajmuje to trzy dni, ale nie miałem zamiaru się spieszyć.

Mój samochód odmówił posłuszeństwa na parkingu autostradowym kilkadziesiąt kilometrów za Berlinem. Skuteczne zwarcie w instalacji, bo po kilku minutach akumulator się rozładował i nie pomagało nic – ani booster, który miałem ze sobą, ani przewody podłączone od sąsiedniego auta. Postanowiłem przespać się w samochodzie. W nocy podjechała i wylegitymowała mnie niemiecka policja autostradowa. To było pierwsze w tej podróży spotkanie z mundurowymi. Nie byli grzeczni ani życzliwi. Żeby mnie sprawdzić, dzwonili nawet do Poznania. Takich spotkań będzie w tej relacji więcej.

Ponieważ na ożywienie samochodu nie było szans, następnego ranka zabrałem bagaż i poprosiłem parkujących obok Polaków, żeby mnie podwieźli na najbliższy dworzec kolejowy. Stamtąd dojechałem do Berlina Hbf.

Ledwo tam dotarłem, po pięciu minutach na peronie, ukradziono mi cały bagaż, w tym telefon. Nie zdążyłem nawet krzyknąć, z przyczyn zdrowotnych nie byłem w stanie gonić złodzieja, a stojący wokoło nie zareagowali. Policja dworcowa powiedziała, że mogę to zgłosić, ale szanse na złapanie złodzieja są żadne, więc odpuściłem. Na szczęście zostały mi dowód osobisty i karta płatnicza. Wkrótce się okazało, że na karcie mam limit 500 złotych dziennie, więc na bieżąco w euro płacić mogłem stosunkowo niewiele. Dopiero po kilku dniach – po kupieniu nowego telefonu – zdalnie zwiększyłem limit.

Tego dnia zostały mi: jedne spodnie, jedne gatki, jedna koszulka, sandały i to, co w kieszeni – czyli to, co ma większość „przybłędów”. Z tym da się przeżyć, ale trzeba wiedzieć jedno: kiedy masz już tylko tyle, emocja skupia się na pilnowaniu tego, co może teraz zdecydować o dalszych twoich losach – czyli dokumentu tożsamości i karty płatniczej. To jak trzymanie się przez tonącego linki, która go łączy z ratownikiem. Trzymamy mocno. Trzymamy też nerwowo. Żeby tylko nie wypadło, żeby nie zginęło, żeby nie ukradli…

Zapewne po takiej przygodzie powinienem wracać do Poznania – ale nie ze mną takie numery… Za długo jeździłem po Europie prawie bez bagażu i z minimum pieniędzy, żeby się zrażać taką sytuacją. Wsiadłem w najbliższy pociąg na południe i pojechałem dalej. Dotarłem do Monachium, a następnie do Salzburga. Ponieważ było bardzo zimno i mocno padało, poszedłem spać na dworcu, na ławce na peronie. Ale w dzisiejszej Europie nic z tego: po półgodzinie stała nade mną ochrona dworca, która kazała mi „wypierdalać” (jak zapowiedziałem, to słowo będzie w mojej opowieści wracało), a ponieważ odmówiłem, po dwudziestu minutach przyjechała policja. Kazali mi wracać do najbliższej stacji w RFN, czyli zgodnie z zasadą: wracasz do tego kraju EU, z którego tu przyjechałeś. Tam na szczęście dospałem do rana.

O tym, jak „przybłędy” podróżują

Rano wróciłem do Monachium, żeby wsiąść w pociąg do Italii. To się tak łatwo mówi: wróciłem do Monachium. Nie miałem pieniędzy na bilet, bo właśnie wyczerpałem wspomniany limit. Poczyniłem wtedy odkrycie, które, jak sądzę, jest szeroko podzielane przez inne „przybłędy”: jeśli nie masz pieniędzy na bilet, nigdy nie jeźdź pociągami lokalnymi, bo konduktorzy, a zwłaszcza konduktorki „już prawie na emeryturze” chodzą po nich czujnie z regularnością wahadła; zaraz cię złapią i wyrzucą. A że pociąg staje co pięć kilometrów, wyrzucą cię szybko. Jeśli chcesz dojechać dalej, wsiadaj do dalekobieżnych IC i rób minę pasażera w pełni na swoim miejscu. Zazwyczaj nawet cię nie zapytają o bilet, a jeśli już, to wyrzucą cię na stosunkowo dalekiej stacji, bo pociąg staje rzadko. Co przejechałeś, to twoje.

Proszę o zrozumienie: nie namawiam do oszukiwania i jeżdżenia na gapę. Mówię tylko, jak to działa, kiedy ktoś nie jest w stanie kupić biletu, a musi się przemieścić dalej, niż doszedłby pieszo. Jeśli „przybłędą” w Europie jest rzeczywiście co piąta osoba, to jest wśród nich sporo pasażerów kolei. Jakoś muszą sobie dawać radę. Przecież imigranci, którzy lądują na południowych wybrzeżach Italii czy Grecji, nie zasuwają stamtąd pieszo do bogatych Niemiec, Skandynawii czy Wielkiej Brytanii. Przestali też chyba jeździć ciężarówkami, w których można się udusić albo zamarznąć, a ponadto dość łatwo je sprawdzić i opróżnić z „nielegałów”. Sądzę, że część z nich wsiada do pociągów.

Oczywiście europejskie koleje czy inne instytucje, z których nielegalnie i bez płacenia korzystają „przybłędy”, nie zgodzą się na rezygnację z należnych im dochodów – czyli z opłat za bilety. Ale i tak ich nie dostaną. Jak łatwo się domyślić, rekompensują to sobie, pobierając dotacje od państw lub opłaty od pozostałych pasażerów, zwiększając cenę biletów. Trzeźwy rozsądek mówi, że musi tak być. Ale właściwie dlaczego?

A gdyby tak się umówić, że w każdym pociągu są miejsca dla osób, których nie stać na bilet? I przekonać pozostałych, że jeśli ich stać, to wstyd korzystać z takich miejsc. I potraktować tych, którzy siądą na tych miejscach, jako pełnoprawnych pasażerów. Oznaczyć miejsca dla nich jako „miejsca dla naszych gości”. I dać im tę samą kawę z rogalikiem, czy co tam w którym ICE dają, którą dostają pasażerowie z biletami. Powinienem oczywiście rozumieć (w sensie, jaki oddaje angielskie realize – to drugie słowo ważne dla mojej opowieści, które będzie wracało), że to utopia, a nie pomysł polityczny, ale nie przyjmuję tego do wiadomości. Bo każda utopia to niedoczytany do końca pomysł polityczny. Ta też. To jest pomysł polityczny – tylko trzeba go doczytać w ramach całości, do której przynależy, i zobaczyć rysujący się w nim cel naszej wspólnej podróży. To właśnie zamierzam tu zaproponować.

Tak więc podróżuję dalej. Wsiadłem we włoski ICE, który bez większych problemów dojechał do Werony, ale za Weroną zepsuł się w szczerym polu. Stał i nie było zapowiedzi, co dalej. Po godzinie wysiadła klimatyzacja, a perspektywa dalszej jazdy oddalała się z każdą chwilą.

Większość pasażerów wysiadła w Weronie. Ci, którzy jak ja jechali do Wenecji, pogodzeni z losem pokornie czekali. Ale nie ja – był wieczór, byłem głodny, więc poszedłem do kierownika pociągu z prośbą, żeby mnie wypuścił. Znam tamte okolice, poradziłbym sobie. Niestety, jak powiedział, zgodnie z procedurami, nie wolno mu wypuszczać pasażerów poza stacjami. Odpowiadam spontanicznie: to dostanę tu ataku klaustrofobii i się uduszę. Kierownik gdzieś namiętnie telefonuje. Po dwudziestu minutach pod pociąg podjeżdża karetka, kierownik otwiera, ratownicy prosto do mnie. Wywiad: „Objawy klaustrofobii? Duszności?”. Potwierdziłem w nadziei na wydostanie się z tego przeklętego pociągu. Ratownicy załadowali mnie na nosze i na sygnale pojechaliśmy na SOR do Bolonii. Tam – jak na każdym SOR-ze – godzina czekania, po czym triaż. Zmęczony i nerwowy doktor pyta, o co chodzi. Mówię mu szczerze, na co on krzyczy do ratowników: gdzie macie oczy idioci, kogo mi tu przywieźliście! A do mnie: vaffanculo.

Wyszedłem i poszedłem na kolację. Tego dnia pozbyłem się moich dotychczasowych ograniczonych wyobrażeń o tym, co jest możliwe albo niemożliwe, kiedy ktoś jest głodny i zdeterminowany, a ponadto nie przyjmuje do wiadomości ustalonego porządku tego świata. Możliwe jest wszystko. Nawet dowóz na kolację karetką pogotowia na sygnale.

Następnego dnia dojechałem pociągiem wzdłuż wybrzeża adriatyckiego do Pescary. Musiałem stamtąd przemieścić się na drugą stronę półwyspu. Wsiadłem w pociąg do Sulmony, miasta w Abruzzach, na grzbiecie półwyspu, między Pescarą a Neapolem. Nie przewidziałem jednak, że linia kolejowa do Neapolu jest tam przerwana. Kiedy się o tym przekonałem, ostatni pociąg powrotny do Pescary właśnie odjechał.

Siedzę wobec tego na stacji w Sulmonie. Podchodzi kobieta – ewidentnie z klasy średniej – która przyjechała samochodem po syna. „Czy potrzebuję pomocy?”. Mówię co i jak. Zadzwoni po pomoc. Teraz musi odwieźć syna, ale solennie przyrzeka, że po mnie wróci i podwiezie mnie gdzieś dalej. Dzwoni i odjeżdża – bezpowrotnie. Po dwudziestu minutach przyjeżdżają karabinierzy – to ich wezwała mi na pomoc. To standardowy pomysł na uporanie się z „przybłędą”. „Co tu robię?”. Mówię co i jak. Karabinierka: „Nie możesz tu siedzieć. To stacja Ferrovie Statali”. Podobnie jak wszystkie służby, wobec takich jak ja przechodzą od razu na „ty”, a Ferrovie Statali (czyli włoskie Koleje Państwowe) traktują jak swoją świętą i nienaruszalną własność. Nie pomagają tłumaczenia, że jestem ich pasażerem, a najbliższy pociąg mam rano. Nadal patrzy z dezaprobatą, ale z kolegą (który podał mi butelkę wody) odjeżdżają. Jednym słowem vaffanculo… Znalazłem ławkę poza stacją i tam dospałem do rana.

Ta para karabinierów stanowi doskonały przykład stosunku wszelkiego rodzaju służb do „przybłędów”. Gdy zwracają się do ciebie na „ty”, jesteś z miejsca i z zasady podejrzany. To działa tak: służby zauważają przybłędę, czyli kogoś nieregularnego. Nieregularny to znaczy poza porządkiem. A służby są od dbania o porządek. Osoba poza porządkiem jest niepożądana, nadto może być groźna. Trzeba z nią zrobić porządek – zatem: vaffanculo.

O tym, jak „przybłędy” tworzą sobie i innym warunki do życia

Postanowiłem jeszcze jeden dzień zostać w Abruzzach. Pojechałem do miasteczka Popoli – miejscowości około 5000 mieszkańców, z czego dość znaczna część to północni Afrykanie, głównie Tunezyjczycy. Jest tam restauracja, pamiętająca lata dawnej świetności. Wystrój z lat pięćdziesiątych poprzedniego stulecia albo nawet przedwojenny. Obecnie prowadzą ją młodzi Tunezyjczycy, korzystający z potraw dużej włoskiej sieciówki. Wszedłem tam nie głównym, ale bocznym wejściem. Dwóch młodych Tunezyjczyków zaproponowało mi wypisane ręcznie na kartce dwie potrawy i wybór sałatek. Wtedy zorientowałem się, że to „jemioła” – tych dwu pracowników głównej restauracji zrobiło sobie w osobnej salce pod jej bokiem własny mały biznes. Podziękowałem i poszedłem do głównej części, gdzie wybór był większy i tańszy. Ci dwaj byli bardzo zawiedzeni.

Wspominam o tym, ponieważ to świetny przykład, jak radzą sobie północnoafrykańscy imigranci w Italii. Miasteczko Popoli nieco podupadło. Może zostało wyssane z ludzi i dawnej świetności przez pobliski biznes turystyczno-plażowy wybrzeża adriatyckiego? Do pustych domów wprowadzili się imigranci – zapewne na zasadzie taniego wynajmu. Ale bardzo szybko zrozumieli, że można zarabiać na dawnej kulturze tego miejsca. Trzeba ich podziwiać, także tych od jemioły. Każdy chce żyć, a Italia, jak prawie cała Europa, to nie świat dla ubogich.

To właśnie przykład polityczny. Wiele jest negatywnych opinii o problemie imigracji i imigrantów w Europie – albo szerzej ludzi niezakorzenionych i pozbawionych perspektyw i szans na lepsze życie, czyli „przybłędów”. Ci Tunezyjczycy to dowód, jak szybko tacy rozumieją, gdzie są, asymilują miejscową kulturę – także podupadłą, jak w małym Popoli – i tworzą sobie i innym warunki do życia.

Jak napisałem na wstępie, wszędzie jest mnóstwo ludzi w podobnej sytuacji – nie tylko imigrantów, ale młodych miejscowych (na przykład młodych Polaków) bez stabilnej pracy, bez perspektyw na własne mieszkanie, ostro wkurzonych na złodziejskie państwo i na polityków, którzy nie dają im żadnych szans. Pytanie do socjologów, czym ich doświadczenie różni się od doświadczenia Tunezyjczyków z Popoli, którzy odnaleźli się tam bardzo szybko, żyją, ożywiają to miasteczko i pomagają swojemu nowemu krajowi w osiągnięciu europejskiego sukcesu? Pewnie tym, że nigdy nie wyrzuciło ich na inny brzeg, jak tamtych – i w związku z tym świat, w którym żyją, widzą jako równocześnie znany i wrogi. Tamci z Tunezji – a obok nich także osoby z Libii, Etiopii, Sudanu, Erytrei, Somalii i tylu innych krajów, z których trzeba uciekać – inaczej: znaleźli się w świecie dotąd sobie nieznanym, ale ponieważ nie uznali go za wrogi, szybko złapali jego rytm i ukryte w nim szanse. Żyją tu i funkcjonują, a przynajmniej są w stanie wyżyć. Ich nowy kraj chętnie skorzysta z ich twórczych możliwości, choć z przyznaniem im obywatelstwa – a to znaczy równych praw – się nie pospieszy.

Ale to już coś. Pisząc ten tekst, czytam informację, że w Warszawie przybywa ludzi „dotkniętych kryzysem bezdomności”. Dalej czytam o markowaniu działań pomocowych przez bogatą, europejską stolicę. I mam ochotę zawołać: zacznijcie myśleć! Pokażcie młodym ludziom bez perspektyw, co mogą zrobić.

Tytułem pointy zacytuję w tym miejscu mojego dalekiego kuzyna. Jako dziecko, w krępującej dla niego sytuacji, na narzekania babci, która musiała go myć, zawołał: „Babcia, mniej gadać, więcej robić!”. Dedykuję jego słowa wspomnianym wyżej decydentom. Mniej gadać, więcej robić. Ten świat nie jest przegrany i ci ludzie nie są przegrani – tylko trzeba patrzeć, myśleć i więcej robić. To bardzo poważny wniosek polityczny.

photo by: Max Boschini on Flickr

Między tym, co wiemy, a tym, czego się dowiemy

Impuls do dalszego myślenia otrzymałem następnego dnia, kiedy wróciłem do Pescary i pojechałem dalej pociągiem do Bari.

Naprzeciw mnie siedział miły pan, około sześćdziesięciu pięciu lat. W rozmowie dowiaduję się, że pochodzi z Bergamo, jest emerytowanym nauczycielem licealnym. Jedzie z rodziną na wakacje w rodzinne strony, bo pochodzi z Bari. Rodzina jest wielobarwna, ewidentnie międzykulturowa. Mój rozmówca czyta „Dieci cose che ho imparato” [Dziesięć rzeczy, których się nauczyłem] – ostatnią książkę Piero Angeli, wybitnego włoskiego dziennikarza telewizyjnego, popularyzatora nauki. Piero Bianucci napisał o niej w gazecie „La Stampa” (3 listopada 2022), że „to gotowy program dla rządu Giorgii Meloni, która powinna ją mieć na stoliku nocnym i nad nią rozmyślać”. Ale bynajmniej nie ze względu na podobieństwo usytuowania politycznego jej autora, tylko z powodu jasności i trzeźwości diagnozy problemów dzisiejszej Italii i nośności jego propozycji. Dodam, że moim zdaniem to program nie tylko dla rządu Meloni, ale dla większości, jeśli nie dla wszystkich, rządów europejskich. Najważniejsze zdanie tej książki brzmi: „Polityce brakuje przewidywania. Dotknięta jest krótkowzrocznością, czyli dążeniem do natychmiastowego zysku, wyborczego lub ekonomicznego”. Bianucci ujmuje to zwięźle: „Polityka wciąż nie wie, że prognozy zależą od tego, co wiemy, podczas gdy przyszłość zależy od tego, czego się dowiemy – dlatego wiedza o tym, co nadchodzi, jest pierwszym zasobem, który powinniśmy gromadzić”. Do tego kluczowego zdania jeszcze wrócę. Dalej w książce Angeli mowa między innymi o znaczeniu szkoły w tej właśnie perspektywie – stąd być może zainteresowanie nią mojego rozmówcy.

Z Bari pojechałem do Foggi, gdzie spędziłem kolejną noc na ulicach (tym razem bez przygód z mundurowymi), a rano dojechałem do Neapolu. Tam zrobiłem kolejny rekonesans: wsiadłem w podmiejski pociąg i pojechałem do Sorrento, a następnie dalej promem najpierw do Poisitano i Amalfi, a później do Salerno.

Wieczorem w Salerno poszedłem na kolację do niewielkiej trattorii, ale jej właściciel uznał mnie za barbone („brodacza”, czyli bezdomnego włóczęgę bez pieniędzy) i tradycyjnie kazał mi „wypierdalać”. W następnej knajpce zapytałem właścicielkę, czy wyglądam na barbone? Odparła, że nie i przeprosiła mnie za wcześniejszą sytuację.

Spałem na falochronie. Wokół plaży jeździła całą noc Guardia Costiera, czyli Straż Przybrzeżna. To zazwyczaj pierwszy kontakt państwa włoskiego z dopływającymi do Italii imigrantami. Strażnicy patrzyli na mnie z ukosa, ale nie zaczepili.

Wciąż miałem obrany kierunek podróży – Sycylię. Niestety, gdy uciekł mi ostatni prom z Salerno do Sorrento, musiałem wracać autobusem, co trwało pół wieczności. W Neapolu byłem późnym wieczorem, pociąg na Sycylię odjechał, kolejny miał być dopiero następnego dnia rano. Pozostał mi tylko nocleg na neapolitańskiej Stazione Centrale. Musiałem się choć trochę umyć. Przed wejściem do dworca był – jak prawie wszędzie w Italii – kranik z wodą. Umyłem się, napiłem, a gdy chciałem wracać na dworzec, w drzwiach stanęli ochroniarz dworcowy i włoski żołnierz. „– Dokąd jadę? – Do Palermo. – Czy mam bilet? – Jeszcze nie. – To nie wejdziesz. Musisz mieć bilet. – Dlaczego? – Bo dworzec jest własnością Ferrovie Statali i wstęp mają tylko pasażerowie z ważnymi biletami, a ty nie masz biletu”. Wciąż to samo bóstwo: Ferrovie Statali. Dopiero gdy wskazałem automat i kupiłem bilet, wpuścił mnie do środka. Przedrzemałem do rannego odjazdu pociągu. To się tak łatwo mówi: przedrzemałem, kiedy temperatura nawet w nocy nie spada poniżej 32 stopni a dworcowe powietrze stoi w bezruchu. Takich jak ja było tam pół setki. A musieli to być ludzie z biletami, czyli nie najubożsi. Ci bez biletów śpią poza dworcem. Może przynajmniej jest im mniej duszno…

Pociągiem z Neapolu udałem się do Palermo i dalej do Agrigento – czyli praktycznie biorąc już do celu. Chciałem tam wynająć mieszkanie, ale okazało się, że trwa Ferragosto, czyli czas, kiedy wszyscy Włosi, którzy tylko mogą, wyjeżdżają nad morze, i wszystko pozostaje zamknięte, w tym biura pośredników nieruchomości. Znalazłem hostel za grosze, który służy głównie pracownikom sezonowym. Bary i restauracje potrzebują w tym czasie tysięcy takich sezonowych pracowników. Ale z hostelu korzystają oczywiście także inne „przybłędy” podobne do mnie. Schodzi się, symbolicznie, poniżej poziomu ulicy, bo hostel – jak całe Agrigento – leży na stromym stoku góry. Sale zbiorowe, po dziesięć osób, ale jest łóżko, koc i nawet klimatyzacja. A przede wszystkim: możliwość umycia. Nie ma praktycznie żadnej obsługi, a przynajmniej takowa nie daje się widzieć – poza tym, że ewidentnie w ciągu dnia ktoś sprząta. Żeby wejść, trzeba znać kod do drzwi. Mam wrażenie, że ten kod to „puchar przechodni” – jedni bezdomni czy też ledwie-domni przekazują go drugim. Życie – czy raczej spanie – toczy się z dnia na dzień. Mieszkałem tam dziesięć dni, czekając na możliwość wynajęcia stałego mieszkania – przewinęło się nas tam przez ten czas kilkudziesięciu. Byłem co najmniej dwa razy starszy niż najstarsi z nich.

Zwrot akcji, czyli hub

Kiedy zaczynałem tę opowieść, napisałem o Europie-przybłędów z takiej perspektywy, z jakiej zazwyczaj na nią patrzymy: z perspektywy nie-przybłędów, osób zakorzenionych, osadzonych w swoich miejscach, adresach, środowiskach, rodzinach, pracy, poglądach osobistych i politycznych, bańkach kulturowych i medialno-społecznościowych. To naturalny stan rzeczy, ale zarazem to blenda, która zastawia widok i nie pozwala zobaczyć rzeczy, jakimi są.

W trakcie podróży ta perspektywa szybko się zmieniła. Hostel, taki jak w Agrigento, to hub, czyli śluza i zarazem rozdzielnik między światem ludzi bezpiecznie usytuowanych a światem tymczasowo albo na stałe „odsytuowanych” przybłędów. To działa oczywiście w obie strony.

Użyłem słowa „hub”, bo świat „przybłędów”, z którego mówię, jest dostępny tylko jeśli zgodzimy się zejść ze zwyczajnego poziomu naszego życia i ze zwyczajnego poziomu obserwacji rzeczywistości społecznej do takiej właśnie przechodniej śluzy. A kiedy przez nią przechodzimy, perspektywa się odwraca i możemy zobaczyć rzeczy i światy niedostrzegalne z innych perspektyw. A przede wszystkim możemy zobaczyć ludzi inaczej niedostrzegalnych (bo zwykle wzrok ślizga się po nich, ale się na nich nie zatrzymuje). Co więcej, możemy zacząć patrzeć ich oczami, widzieć świat i nas samych z ich miejsca w życiu i postawić pytania dotąd niepostawione. Dlatego hub, o którym teraz mówię, jest w samym swoim sednie polityczny.

Tak więc, jestem na Sycylii. Tu po sycylijsku powiedzą: Chi voli diri tuttu chistu?, czyli dosłownie: „Co to wszystko chce powiedzieć?”. Otóż coś bardzo podobnego do tego, co napisał Angela: „Przyszłość zależy od tego, czego się dowiemy – kiedy to coś nadejdzie”. A właśnie nadeszło.

Odwołuję się do języka sycylijskiego nie tylko dlatego, że tu się zatrzymałem. To język, którym mówi ponad pięć milionów osób w Italii i pewnie drugie tyle na całym świecie. Ma on pewną niezwykłą właściwość: nie używa czasu przyszłego, zna tylko przeszły i teraźniejszy. Zamiast „Wejdziemy do historii”, Sycylijczycy mówią zachęcająco: Trasimu ntâ storia, czyli „Wchodzimy”, ewentualnie: „Wejdźmy do historii”. Teraz. To przecież jest o wiele bardziej prawdziwe niż to, że „może kiedyś wejdziemy”. Hub do innej odsłony naszej wspólnej historii jest na wyciągnięcie ręki albo raczej pod naszymi stopami.

Opisując ten stan rzeczy, przypomniałem sobie początek „Boskiej Komedii” (podaję we własnym tłumaczeniu):

Pośrodku drogi długiej tego życia
w głębi ciemnego znalazłem się lasu
gdzie droga prosta z horyzontu znika.
Co by to było, rzec wam nie potrafię,
ten gąszcz surowy, który tak się jawi,
że myśl samotna bardzo się tym trapi!
I tak jest gorzki, że śmierć nie jest bardziej;
lecz by opisać co tam napotkałem,
powiem jak inny świat się tam gromadzi

(Dante Alighieri, „Boska Komedia”, „Piekło”, pieśń 1, 1–9).

Autor powyższych słów znalazł pod stopami to samo przejście otwarte pośrodku drogi – ten sam hub – wszedł i zobaczył, „jak inny świat się tam gromadzi”. Dante trafia dokładnie w to, o czym i jak chcę teraz mówić – wie, że w samym środku życia, znajdując się w surowym gąszczu, nie bardzo dostrzec możemy prostą drogę do celu, w ogóle trudno powiedzieć, co by nas z tego gąszczu mogło wywieść, i że istota tej być może zbawiennej rzeczy jest tak gorzka, że „śmierć nie jest bardziej”. Czy jednak mamy inną szansę? Wątpię.

Co zatem można zobaczyć i co trzeba zrozumieć, kiedy znajdziemy się w tym punkcie? Na naszych oczach wyłania się pewien utopijny (ale to raz jeszcze ten sam rodzaj utopii, o którym już wspomniałem) radykalny projekt polityczny. To jest utopia do doczytania. Żeby jej na razie zbytnio nie rozbudowywać, sprowadzę rzecz do trzech pytań i zwięzłych odpowiedzi.

1. Jak doczytać tę polityczną utopię?

Trzeba się zgodzić na odwrócenie porządku świata, który przywykliśmy uważać za oczywisty. Wydobyć na pierwszy plan tych, którzy są wciąż na nowo spychani w przestrzeń tych gorszych, „przybłędów”, tych, którzy z natury rzeczy mają mniej szans, i posunąć się na ich rzecz, choćby częściowo ustąpić z tych wszystkich miejsc, które z taką oczywistością obsiedliśmy. Jak by to mogło wyglądać, pokazałem na przykładzie miejsc w pociągach dla osób, które nie są w stanie kupić biletu.

Chodzi tylko i właśnie o zgodę na odwrócenie przyjętego porządku. Dokona się ono, czy się na nie zgodzimy, czy nie. Właściwie już się dokonuje. Jakiś czas jeszcze zadowolona z siebie i bogata Europa ludzi dobrze osadzonych w dotychczasowym porządku rzeczy będzie w stanie bronić swojego statusu. Ale jak długo? Tym bardziej że status ten podważany jest nie tylko przez coraz większy napływ i parcie „przybłędów”, ale także coraz poważniejsze konsekwencje utraty balansu politycznego, gospodarczego i kulturowego kontynentu, nie mówiąc już o jego dotychczasowym balansie klimatycznym i hydrologicznym.

Nasz wybór sprowadza się w tej sytuacji do tego, czy włączymy się w nie świadomie, aktywnie i pragmatycznie, czy pozwolimy sobie zwlekać, aż będzie za późno.

Co znaczy „świadomie i aktywnie”, to intuicyjnie zrozumiałe. Ale co znaczy w tych okolicznościach „pragmatycznie”? Na pewno: nieschematycznie i niestereotypowo. Skuteczne działanie według dawno utrwalonych wzorców staje się na naszych oczach coraz większą iluzją. To właśnie starałem się pokazać na przykładzie kolei. Koleje będą i tak woziły osoby, które im nie zapłacą, bo zapłacić nie mogą. Kiedy ich potraktują tak, jak zaproponowałem, nie stracą już nic więcej, a zyskają coś bardzo ważnego: szacunek i współpracę wielu. To właśnie mam na myśli, mówiąc o pragmatycznym włączeniu się w nowy porządek naszego świata. Dla pełności obrazu muszę tu dopowiedzieć, że ludzi, którzy myślą i działają w takich kategoriach, jest już w Europie wielu: od tych, którzy wyławiają tonących imigrantów z Afryki lub ratują tych w Puszczy Białowieskiej (jak osoby z polskiej Grupy Granica), po tych, którzy dla potrzebujących „zawieszają” kawy czy obiady na paragonach w restauracjach i kawiarniach.

Jest wiele obszarów i przestrzeni wspólnego życia, które mogłyby zostać objęte taką pragmatyczną zmianą. Zdaję sobie sprawę, że to na razie nieziszczalna utopia. Jestem jednak przekonany, że ziści się ona prędzej, niż myślimy. Warunkiem jest wspólne przejście przez hub.

2. Jak przechodzą przez hub ci, którzy zdecydują o naszych wspólnych losach?

Żeby było jasne: nie chodzi o tych, którzy mają nad nami obecnie realną władzę – zawodowych polityków, wielkich i mniejszych CEO, samozwańczych dyktatorów na dużą i małą skalę oraz im podobnych. Oni przez ten hub dobrowolnie nie przejdą, bo to oznaczałoby ich koniec. Chodzi o tę większość osób, o których napisałem na początku tekstu, że nie są przeciw „przybłędom” czy innym potrzebującym pomocy, ale nie bardzo chcą i potrafią im pomóc. Może na razie rzeczywiście nie chcą. Jestem jednak pewien, że potrafią i że zechcą, kiedy dotrze do nich, o co naprawdę chodzi: że nie o pomaganie jakimś tam przybłędom, ale o nich samych i o ich – może jedyną – szansę na znalezienie się w świecie, który właśnie się na nich zwala.

Piszę to w połowie września 2024 roku, kiedy na południową Polskę, Czechy, Austrię, Węgry, Rumunię i wiele krajów sąsiednich, z północno-wschodnią Italią włącznie, zwaliła się ogromna powódź. Owo nieszczęście przywołało potężny odruch ludzkiej solidarności i pomocy. Co również ważne: to jest odruch pomocy uzupełniający, a w dużym stopniu także zastępujący to, co są w stanie zrobić w takich sytuacjach państwa i ich służby. Może nie dlatego, że jest to pomoc materialnie większa od zorganizowanej pomocy instytucjonalnej, ale dlatego, że jest od ludzi dla ludzi. To oznacza, że nie polega ona na delegowaniu odpowiedzialności na „służby”, ale na przyjęciu jej wprost na siebie. Delegowanie problemów, z którymi musimy się zmagać, na „służby” zbyt łatwo uruchamia błędne koło, o którym wspomniałem już w związku z włoskim pomysłem „kordonu sanitarnego” przeciwko ulicznej przestępczości.

Odruch pomocy pokazuje, że jak na razie bardzo nam daleko do pełnego wykorzystywania społecznego potencjału. Istnieje ogromny obszar możliwej społecznej dynamiki, który obecnie uruchamia się głównie w sytuacjach nadzwyczajnych – jak ta powodziowa. Ale równocześnie przecież takie uruchomienia wzmacniają społeczną pamięć i stają się jej odnośnikami – jak polski sierpień 1980, jak sukcesy Wielkiej Orkiestry, jak pomoc setkom tysięcy uciekających przed wojną Ukrainek i Ukraińców wiosną 2022 roku. Przejść przez hub oznacza zrozumieć, że to nie są i nie muszą być tylko sytuacje nadzwyczajne, ale że to być może jest nasz przyszły wspólny świat, który właśnie zapukał do naszych drzwi. Brzmi patetycznie – ale nic na to nie poradzę.

Dla otrzeźwienia na koniec o tych, którzy zrobią wszystko, żeby taki wspólny świat nie doszedł do głosu.

3. Jak uporać się z tymi, którzy nie chcą ziszczenia się politycznej utopii?

Prawdę mówiąc, nie wiem. Jest ich tak wielu i mają wiele środków do działania: „Policje tajne, widne i dwupłciowe” (ujmując rzecz po norwidowsku). Nie mają tylko jednego: racji – a w związku z tym przyszłości.

Są wśród nich dwie grupy. Pierwsza, przynajmniej z pozoru nie do ruszenia, to dzisiejsza realna władza wyposażona w dosadną siłę. Nie chodzi mi o władzę akceptowaną i legitymizowaną – chodzi o władzę uzurpowaną, o wielką maszynę korupcji i łupiestwa pożerającą zasoby, których brakuje nam wszystkim, a zwłaszcza „przybłędom”. Wbrew pozorom ta straszna uzurpacja władzy jest możliwa do naruszenia – ale nie bezkosztowo. Cena za jej usunięcie jest wielka; czasem tak wielka, że chętnych do jej zapłacenia pozostaje niewielu. Tym bardziej że nie ma też gwarancji sukcesu, a ci, którzy przedwcześnie próbowali, siedzą w więzieniach lub (w lepszym razie) są uważani za nieszkodliwych wariatów.

Drugą grupę stanowią ci, którzy nie wierzą, żeby kiedykolwiek mogło być inaczej, niż jest teraz. Nie mają władzy wyposażonej w siłę i przemoc, ale mają swój bezwład i oportunizm. Może to narzędzia bardziej skuteczne niż siła i przemoc.

Spójrzmy na stan rzeczy trzeźwo: do drugiej grupy należy ogromna większość z nas.

Jak się z tym uporać? Nadal nie wiem. Ale wiem, że żadna władza ani siła nie utrzyma się, kiedy jej poddani przestaną się jej bać. Możemy jednak nie tylko przestać bać się władzy, ale także nieznanego: wszystkiego, co jest poza naszym dotychczasowym wyobrażeniem. Czy tak trudno wyobrazić sobie świat, w którym wszyscy będziemy mieli pewien procent mniej, niż „się należy”, za to będziemy mieli tyle samo więcej szacunku i współpracy tych, których nasz zorganizowany świat dotąd usiłował się pozbyć? Jak łatwo się domyślić, powodzenie takiego projektu zależy od tego, czy zdołamy się wzajemnie przekonać, że można zupełnie inaczej rozumieć to, co „się należy”.

Możemy przestać się bać – tego, co się na nas zwala (choć jest to bolesne i groźne), i uwierzyć (realize), że i tak będzie inaczej, niż jest – czy będziemy tego chcieli, czy nie. „Tak inny świat się tu gromadzi” – Dante. Możemy też dzień po dniu dodawać do tego świata to, co akurat mamy w rękach. To moja utopia nadal niedoczytana.

Mam tu, na Sycylii, sąsiada. To Włoch, nieco tajemniczy, niewiele młodszy ode mnie. Ostatnio mi powiedział: „Jesteś niepoprawnym romantykiem, jak wy wszyscy. Tym światem naprawdę rządzi Fed”. Odpowiedziałem: „Wiem, ale i tak nie wierzę…”.