Gdy dwunastoletnia Ihiki zasypia w otwartych drzwiach wejściowych, za oknem faluje las.
Tymczasem w morskich głębinach panuje cisza. Błękity stopniowo przechodzą w granat, wodorosty unoszą się i falują. Ruchy Migiwy, kiedy nurkuje po perły, są delikatne, ale zdecydowane. Prześwitujące z lądu słońce wyznacza naturalny azymut: kierunek oddechu, myśli i miłości. Gdy ciągnie za sznurek, mąż ma ją wyciągnąć na powierzchnię, choć jeszcze nie wie, że tym razem po to, aby dokonać zemsty.
Chciałam zacząć ten tekst od wspomnienia obrazów, które najmocniej zapisały się w mojej pamięci. Zawierające je filmy zostaną pokazane na tegorocznym Azjatyckim Festiwalu Filmowym Pięć Smaków w ramach sekcji poświęconej środowisku. Dwie sceny, pochodzące z pozornie zupełnie nieprzystających do siebie porządków, w jakimś stopniu ze sobą korespondują. Pierwsza pochodzi z zapomnianego klasyka Toshiharu Ikedy „Legendy syreny” (1984): ubrana w biały kombinezon Migiwa swobodnie porusza się w wodzie; w tle rozbrzmiewa senna, nieomal fantastyczna muzyka Toshiyuki Hondy. Dół staje się górą, góra dołem, prowadząc widzów do jednej z najbardziej poetyckich, ale i bolesnych, przeprowadzonych w całości na bezdechu scen śmierci, jakie przyjdzie wam zobaczyć w kinie.
Druga scena pojawia się w „Mgliście” (2022): moment wytchnienia Ihiki. Kadr nie wydaje mi się kluczowy dla fabuły: w końcu nie popycha akcji do przodu i niezbyt poszerza wiedzę o bohaterce. Ma w sobie jednak pewien spokój i zgodę na zmianę, wpisaną w przemijalność, które cechują cały film dwudziestosiedmioletniego debiutanta Daichi Murase.
Ihika mieszka w odosobnionej, górskiej wsi. Niczym morska toń, w której nurkuje Migiwa, „oferuje [ona] dobre miejsca do ukrycia, gdy robi się mgliście”. Kawakami, położone w japońskiej prefekturze Nara, nie zostało (jeszcze) odkryte przez instagramowych podróżników, mimo że w przeszłości podobno robiło za nieźle prosperujące centrum turystyki. Dziś z czasów świetności pozostało tam kilka świątyń i ryokanów, prowadzonych z pokolenia na pokolenie przez przedstawicieli tych samych rodów. W jednym z nich pracują matka i rodzina ojca dziewczyny.
Sprawdzam Kawakami na mapie Google: zdjęcia silnie rezonują z obrazami, które w filmie utrwala Murase. Dominują ujęcia pustych dróg, wzburzonych rzek, tamy, której ujęcia pojawiają się także w filmie. Podobno w 2018 roku rząd japoński przeprowadził badanie, które wykazało, że Kawakami to region doświadczający największej zapaści turystycznej, co wpływa na status ekonomiczny jego mieszkańców. W zakładce „historia” na Wikipedii czytam, że w latach 1991–2016 w tamtejszej dzielnicy Sogio nie urodziło się żadne dziecko. Na temat spadku dzietności w japońskiej prowincji rozpisywały się potem zagraniczne media, w tym CNN. Kawakami stało się emblematycznym przykładem odmowy trwania i smutnym symbolem emigracji: do Tokio, Osaki czy Kioto, połączonych ze sobą wygodną siecią shinkansenów, bez potrzeby przystanku w odosobnionych górskich zajazdach.
W tym kontekście jeszcze ciekawsza wydaje się postać oprowadzającej po zanikającym świecie dwunastolatki: wyrwana z kontekstu, nieprzystająca, czujna w codziennej obserwacji. Rozpoznaję to jej dziewczęce, już-prawie-nastoletnie wyobcowanie: potrzebę wyrwania się z oswojonej dziury, ale też przywiązania do lokalnych krajobrazów i ścieżek, ciekawość korzeni. Gdy nagle zniknie dziadek bohaterki, okoliczne ścieżki wydadzą się pogrążone w jeszcze większym bezczasie. Przeszłość, jak spowite we mgle okoliczne lasy, staje się możliwa do poznania wyłącznie intuicyjnie, w niewielkim wycinku i raczej poprzez odczucia niż fakty.
„Mgliście” to kino o niskim pulsie; nostalgiczna, ale nie ckliwa przypowiastka na temat spacerowania, bez sprintów i zadyszki wpisanych w presję odkryć, konsumpcję wrażeń. Ciekawa właśnie dlatego, że umiejscowiona daleko od japońskich „instaspotów” w stylu góry Fuji czy Itsukushima Jinja. Tutejszy krajobraz dominują trzy „m”: mglistość, mokrość, mszastość. Chodzenie z bohaterką po Kawakami jest jak zaproszenie do zejścia ze szlaku; jak moment, gdy wchodzisz na szczyt góry w jesienny dzień, a wokół nie ma nikogo. Bo „Mgliście” to w zasadzie bardzo prosta, ale jednocześnie kojąca historia o tym, że czas musi płynąć: że pewnego dnia kina pozostaną tylko ograbioną z ekranów stertą foteli, a opuszczone domy wypełnią się starymi zdjęciami i duchami przeszłości, przemykającymi ukradkiem obok łóżek, kiedy śpimy.
W scenach, które być może ze mną zostaną, bohaterki przebywają same. Portretowane są w momencie poszukiwania wytchnienia w żywiołach, które są zawłaszczające, ale jednocześnie oferują im oswobodzenie. Postaci są silne wpisane w miejsce rozumiane w skali mikro: domu, pobliskiego lasku, mętnej wody w okolicznej morskiej zatoce. Organizatorzy festiwalu piszą, że pokazywane w sekcji filmy mają prezentować „charakter naszej relacji z naturalnym środowiskiem”. Kontakt bohaterek z przestrzenią jest tu nieomal intymny. W „Mgliście” nie ma lasu wykrzykników nawołujących do aktywizmu, który ma na celu na przykład ochronę lokalnej spuścizny czy ożywienie turystyki. U Murase – choć brzmi to dość banalnie – środowisko to raczej punkt wyjścia do refleksji nad ogólną relacją z naturalnym otoczeniem, i to tym najbliższym: tego, co się z tobą dzieje w momencie ekspozycji na oswojony zapach powietrza, reakcji na szumiące liście czy szemrzącą w strumyku wodę.
W fascynującej, skaczącej po rejestrach „Legendzie syreny” jest już inaczej: bez ciążącej nad tym ekohorrorem myśli antynuklearnej film nie wybrzmiałby z należytą siłą albo przynajmniej straciłby dodatkowy kontekst. Źli mężczyźni (bo mimo wszystko przeważnie są to źli mężczyźni) planują budowę elektrowni jądrowej i zabijają męża bohaterki, a więc należy im się kara. Ekofeministyczny revenge movie swoją drogą, ale ciekawszy wydaje mi się tu aspekt przestrzenny: miejsce, gdzie panowie chcą zrealizować inwestycję. To zatoka, którą oglądamy na początku i na końcu filmu. Tam Migiwa cumowała łódkę z mężem, tam wróci, gdy ucichnie rozpętany przez Neptuna sztorm. Bezpieczne miejsce, które musi zniknąć. Ta utrata małych ojczyzn podbija ból, wyrażony w kurczowym uścisku harpuna, łamiąc serce na jeszcze drobniejsze kawałki.
Więź z zamieszkiwanym miejscem i cierpienie związane z zanikaniem lokalnych społeczności szczególnie wyraźnie wybrzmiewają w filmie „Ziemio, bądź bezpieczna” (2022), w którym przenosimy się do indyjskiej wioski Tulsa. Stan Jharkhand to rejon z największymi pokładami uranu w Indiach. Mimo że jakość i dostępność wody pitnej w okolicy z dnia na dzień spadają, lokalne małżeństwo z plemienia Santhalów nie chce opuścić rodzinnej ziemi, gdzie została pochowana ich córka.
W dokumentalnej fikcji Shishira Jhy obfitość uranu jest odwrotnie proporcjonalna do nasycenia barw kadrów: Tulsa wydaje się z nich wypłukana tak samo, jak pozbawiona jest nadziei na lepszą przyszłość. Otoczenie wydaje się nieustannie skąpane w dymie. To podejście do światła i koloru postrzegam jako formalnie najciekawsze: opowiadanie o zanikaniu lokalności poprzez spłowiały, wręcz tęskny kolor, popękaną ziemię pod stopami bohaterki, pokopalniane stawy i kałuże radioaktywne. Życie opowiadane jest tu poprzez obieg, choć przeważnie jednak niedobór wody pitnej: przez suchość badyli, które się pali, zbiera i z których buduje się domy, przedłużając trwanie w podtruwanym miejscu przodków, w niezgodzie na postępujący antropocen.
Ciekawe dopełnienie związku z ojczystą ziemią stanowi też skąpany w duchologicznych oparach i rozżarzony od lawy film „Monizm” (2023). Merapi, znajdujący się na indonezyjskiej Jawie, to dziś najbardziej aktywny z wulkanów na świecie i de facto tykająca bomba: jeśli wybuchnie, ludzkość z dnia na dzień może przestać istnieć. Oglądając ten hybrydowy eksperyment autorstwa Riara Rizaldiego, można odnieść wrażenie, że poczucie kresu dyszy w kark rozżarzonym powietrzem nie tylko ekranowym bohaterom, ale w ogóle nam wszystkim. „Ocalenie to wyjątek” – powie zresztą jedna z postaci. Nasycony indonezyjskimi wierzeniami i folklorem film okazuje się kolektywną, naukowo-magiczną refleksją na temat miejsca człowieka w przyrodzie, które, no cóż, jest po prostu kruche, banalne i łatwe do zdmuchnięcia. W rytualnych performansach i odniesieniach do symboli, jakie lokalne społeczności przez wieki wykształciły wokół wulkanu, objawia się teistyczny respekt wobec świętej przestrzeni, która ma własną osobowość i specyficzną moc – do tego stopnia, że może opętać ludzi (kierunek inscenizacji podobno podpowiedziały twórcom duchy z samego Merapi, z którymi kontaktowali się za pomocą medium, a w trakcie zdjęć wykorzystano autentyczne egzorcyzmy).
Wyraziste bohaterki to zatem nie wszystko, co łączy pokazywane w tym roku filmy z sekcji Focus: punktem wspólnym okazuje się też perspektywa sprzedaży lokalnych gruntów pod fabryki, kopalnie lub elektrownie. Nie na wszystkich dokona się równie krwawa zemsta, co na inwestorach z „Legendy syreny”. Ci wydobywający uran w pobliżu Merapi stwierdzą wprost, że troska o środowisko to sprawa dla bogatych ludzi z miast. Wskutek gospodarki rabunkowej i licznych zaniedbań cierpią, oczywiście i jak zwykle, najbiedniejsi. „Co możemy zrobić? Jeśli przerwiemy pracę w kopalni, umrzemy z głodu” – mówi jeden z nich, podsumowując tym samym kluczowy problem, z którym mierzyć się będą społeczeństwa już nawet nie przyszłości, a dziejącej się współczesności.
Gdy kończę pisać ten tekst, towarzyszy mi smutek. Fragmenty filmów splatają się z obrazami miast w Hiszpanii zalanych w wyniku błyskawicznych powodzi, filmów o wojnie, które oglądam w ramach festiwalu Ukraina! Film Festival czy głosami o zbyt powolnej realizacji przez rządy międzynarodowego porozumienia, mającego powstrzymać niszczenie ekosystemów. Gdzie nie spojrzę, tam czerwone wykrzykniki i pocztówki z równoległych światów, których już nie ma albo zaraz nie będzie. Pocztówki, które wysyłamy sami do siebie w akcie już chyba tylko desperacji, czasem – choć coraz rzadziej – z ostatkiem nadziei na zmianę. Wbrew życzeniu zawartemu w tytule filmu „Ziemio, bądź bezpieczna”, Ziemia nie jest już oswojonym, przewidywalnym miejscem (jeśli w ogóle kiedykolwiek takim była).
Jaką funkcję zatem pełnią filmy takie jak pokazywane w tegorocznej sekcji środowiskowej Pięciu Smaków? Czy jeszcze mogą oddziaływać zgodnie z wpisywanymi w nie szlachetnymi intencjami? Nie zrozumcie mnie źle, ale trochę już produkcji tego typu widziałam: ujęć ze statyczną kamerą skierowanych na falowanie drzew, ze śpiewem i tańcem pierwszych narodów i cieniem bezdusznego kapitalizmu w tle. Na autorów i autorki filmów o środowisku także czyhają reprezentacyjne klisze, z których wyrwanie się może stanowić pewne (mam nadzieję, że mimo wszystko jednak twórcze) wyzwanie. I czuję z tego powodu frustrację: że w kontekście postępującej degradacji środowiska i utraty (po prostu – fizycznego, ale też metafizycznego) kontaktu z ziemią film nie przestanie być tylko filmem; rzadko staje się przykładem aktywizmu, zarzewiem zmian lub interwencją. To może smutne stwierdzenie wskazujące na pewną niemoc medium w obliczu problemów, z jakimi ludzkość ma się mierzyć. Ale może istnieją jakieś alternatywne opowieści, które oprócz oferowania oczywistych walorów poznawczych miałyby także moc sprawczą? Czy aktywizm potrafi iść w parze z filmowym artyzmem?
Dziś pewnie najszczerszą formą opowiadania o środowisku mimo wszystko pozostaje slow cinema, ten kino-czas, w którym to bieg natury, a nie uwaga człowieka wyznacza tempo akcji (wśród tegorocznej edycji najbliżej do tego rytmu filmom: „Mgliście”, „Szepty z ognia i wody”, „Monizm” i „Ziemio, bądź bezpieczna”). Cechująca je kontemplacyjność to już kolejne słowo-wytrych, ale w takiej formie możliwe jest najpełniejsze oddanie narracji nie-ludzkim bohaterom, toczą się one w zgodzie z naturalnym biegiem natury. To jednak forma percepcyjnie ekskluzywna, z powodu długich ujęć i pewnej fabularnej bierności naznaczona odbiorczymi przeszkodami. Ciekawą próbą jest szukanie alternatywnych sposobów wypowiedzi: na tegorocznej edycji festiwalu sporo jest filmów sytuujących się między fikcją a dokumentem, flirtujących z performansem, otwartych na eksperyment. W „Szeptach z ognia i wody”, pełnometrażowym debiucie Lubdhaka Chaterjee, podjęta została próba opowiadania o świecie poprzez dźwięki – artysta z Kalkuty realizuje projekt, w ramach którego nagrywa odgłosy kopalni we wspomnianym już stanie Jharkhand, znanym również z wydobycia węgla. Jego rolą jako artysty jest, jak twierdzi, nadanie porządku przypadkowym odgłosom, które współistnieją w kosmosie: od hałasu maszyn po szepty liści. W konsekwencji ma powstać coś na kształt dźwiękowego portretu antropocentrycznych przemian krajobrazu, czy bardziej trafnie – jego ekologicznej dewastacji.
Zaczęłam ten tekst od obrazów, które zapamiętam. Intuicyjny wybór właśnie tych scen, w których dziewczyny-bohaterki są zanurzone w przyrodzie, wycofane ze świata, to chyba nie przypadek. Obie są albo próbują być sprawcze – jedna nie przerwie zadawania pytań, druga chwyta za harpun i wraca do morza. I chyba tylko o takie drobne akty, nie tylko w kinie, trzeba jeszcze zabiegać: trochę o ucieczkę, a trochę o ocalenie.