Nakładające się na siebie białe twarze ledwo wychodzą z otaczającego mroku. Przenikają się, wykrzywiają, deformują. Od tak groteskowego, a zarazem głęboko niepokojącego obrazu zaczyna się „Dziewczyna z igłą” Magnusa von Horna. Początek filmu daje do zrozumienia, gdzie się znajdujemy: w świecie masek, kłamstw i pozorów. To rzeczywistość, w której każdy oszukuje, szczerość jest bowiem naiwnością, na luksus której nikt nie może sobie pozwolić – by przeżyć, utrzymać się na powierzchni, każdy jest zmuszony do myślenia tylko o sobie. To świat brutalny, pozbawiony choćby iskry uczucia. Lodowaty – przeszywający niczym ostry szpikulec.
Von Horn utrzymał swój film w manichejskiej tonacji czerni i bieli. Dobroci płynącej ze światła w tej historii nie będzie. Jasność istnieje tylko po to, by czerń mogła obejmować jeszcze większe połacie serc i dusz filmowych postaci. Zamieszkują one Danię sprzed wieku, która w niczym nie przypomina dzisiejszego wysokorozwiniętego kraju – zaledwie sto lat temu współczesne przestrzenie dobrobytu były obszarami wielkiej beznadziei, której symbolem stała się dojmująca rzeczywistość robotniczych dzielnic Kopenhagi. To sprawia, że opowiadana historia zyskuje na uniwersalności, można bowiem odnieść wrażenie, iż mogłaby rozgrywać się ona gdziekolwiek – wszędzie tam, gdzie w ludzkich sercach trudno dopatrzeć się dobra.
Kontekst duński istotny jest o tyle, że akcja filmu toczy się w rzeczywistości wysokorozwiniętego kapitalizmu, który stanowi koło zamachowe fabuły i jest najważniejszym czarnym „charakterem” – być może nawet jedynym. Jakby von Horn wskazywał na moment formowania się współczesnego dobrobytu, podkreślając podstawowe niesprawiedliwości, które go fundowały. Reżyser skupia się na ludzkim podglebiu, na którym wykwitł dostatek nielicznych – na Baumanowskich ludziach na przemiał, których przeżuła kapitalistyczna machina. Ten porządek gospodarczy jest przede wszystkim naznaczony gigantycznymi nierównościami społecznymi. Po jednej stronie są nisko opłacane pracownice fizyczne, u von Horna – szwaczki; po drugiej magnaci wielkiego przemysłu i ich matki – nobliwe baronessy, które nie dadzą swoim synkom popełnić żadnego „głupstwa”.
Takim „głupstwem” byłoby na przykład poślubienie ukochanej dziewczyny, która jest w ciąży. Niczym innym jak głupstwem jest bowiem mezalians, wiązanie się z kimś niżej urodzonym z tak błahych powodów jak miłość i poczucie odpowiedzialności. W tym świecie to, co należy, określa pozycja, jaką się zajmuje. Do obowiązku możnych należą rządzenie i organizowanie porządku społecznego, obywatele niższego szczebla mają się podporządkowywać, pracować, ciułać, cierpieć i liczyć na siebie.
Na nikogo innego liczyć nie może Karoline, młoda szwaczka, jedna z wielu, która jest raczej reprezentantką tłumu niż kobietą o wyjątkowych właściwościach. Mieszka w przeżartym przez szczury mieszkaniu, na które coraz bardziej jej nie stać. Choć pracuje w lokalnych zakładach szwalniczych, czynsz okazuje się niemożliwy do spłacenia, podobnie jak narastający dług. Ciężko żyć w tej rzeczywistości wiecznego braku, głodu i pustego portfela samotnie. A mąż kobiety wyjechał dawno temu na Wielką Wojnę i wciąż nie wrócił. Nie ma go również na liście poległych, co, jak się okazuje, jest jeszcze gorszą wiadomością. Nie pozwala to bowiem kobiecie rozpocząć nowego życia – nie może liczyć na wdowią rentę ani formalnie związać się z innym mężczyzną. Jest sama (choć nie formalnie) i nie może oglądać się na czyjąkolwiek pomoc.
Coraz głębiej zachodzący za skórę kapitalizm, presja pieniądza i ciężka praca, która i tak nie pozwala na godne życie, mają u von Horna twarze mężczyzn. To oni nadzorują, zatrudniają i zwalniają, a kiedy zechcą, wykorzystują swoje podwładne także w inny sposób, mamiąc ekspresowym awansem społecznym i wieczną miłością, jak szef Karoline. Mężczyźni urządzają ten świat, ale nie biorą za niego odpowiedzialności. Ich obecność jest odczuwana nieustannie. Może właśnie dlatego von Horn zupełnie się nimi nie interesuje, spycha ich poza kadr, niczym szare eminencje urządzające świat kobietom, na których koncentruje się reżyser. Męscy bohaterowie robią, co chcą i odchodzą, pozostawiając cierpiące kobiety same sobie.
By wyeksponować drastyczność tej walki, szwedzki reżyser z polskim obywatelstwem zrzuca na swoją bohaterkę kolejne plagi: kobieta zostaje wyeksmitowana do nędznego mieszkania na poddaszu z wiecznie przeciekającym dachem, porzuca ją kochanek, przez długi czas pozostaje sama, wreszcie po latach wojny jej mąż powraca z rozszarpaną twarzą przesłoniętą szkaradną maską – akurat wtedy, gdy Karoline odkrywa, że jest w ciąży. Jedynym wyjściem wydaje się jej usunięcie wielką, tytułową igłą. Wówczas zjawia się kobieta, która przekonuje główną bohaterkę, aby nie ryzykowała samodzielnie wykonanej aborcji – zapewnia też, że pomoże w znalezieniu dla dziecka rodziny zastępczej zaraz po porodzie. Dziewczyna przystaje na takie rozwiązanie, nie wiedząc, że wkracza właśnie w kolejny krąg piekła.
Ciemno, ciemniej, czarna noc. Z każdą kolejną sceną atmosfera gęstnieje, kolejne życiowe przeszkody się mnożą, problemy pęcznieją. Von Horn znakomicie oddaje tę beznadzieję – głównie poprzez obraz. Wielkie czarno-białe kontrasty, niknąca jasność, brud, ciasnota, obskurność budują świat przedstawiony – aż do przesady. Kobieta staje się raczej figurą niż bohaterką. Mam na myśli to, że raczej stanowi ona uosobienie ludzkiej beznadziei, niż jest bohaterką, z którą można współodczuwać. I choć twórcy przekonują, że bazują na autentycznej historii, jej wiarygodność wraz z rozwojem fabuły jest coraz mniejsza. Nie z powodu nierealności tego, co się dzieje na ekranie, lecz stopnia zagęszczenia wręcz metafizycznego zła – spiętrzenie zdarzeń sprawia wrażenie, jakby determinowane było przez scenariuszopisarstwo, a nie rzeczywistość. Tej historii zwyczajnie brakuje odrobiny powietrza.
Braku realizmu nie rekompensuje filmowa forma, bo ta pracuje na korzyść turpistycznego naturalizmu, który jednak – poza ujęciem otwierającym film – nie osuwa się wizualną groteskę, ekspresjonistyczne zniekształcenie czy kammerspielowy formalizm. Czarno-białe zdjęcia pracują na rzecz szczególnie brudnego i podłego, ale jednak realizmu, który z kolei wykoleja się w fabule, przesyconej złem i przeciwnościami losu.
Można zarzucić twórcom, że nadmiernie estetyzują biedę i nieszczęście – obraz jest bowiem niezwykle elegancki i stylowy w swojej brzydocie. Brakuje mu skazy i przełamania, czegoś, co lepiej współtowarzyszyłoby przesyconemu złu.
Brak fabularnego umiaru jest rekompensowany reżyserskim spojrzeniem na wykreowany świat – szczególnie na bohaterki, którym towarzyszy, ale milcząco, jakby z dystansu. Ani zbyt łatwo nie rozgrzesza, ani – tym bardziej – nie oskarża. Za wszelką cenę von Horn stara się wywinąć z postawienia samego siebie na pozycji moralisty. Dlatego tak wiele miejsca i energii poświęca kreowaniu kulturowych, społecznych i ekonomicznych okoliczności, które determinują los jego bohaterek: by jak najlepiej, kompleksowo ukazać siły pchające kobiece postaci do ich czynów. Reżysera najbardziej zdają się interesować kobiety funkcjonujące w męskim świecie – bezwzględnego kapitału, śmiercionośnych wojen, terroru moralności, hipokryzji obyczajowości.
Jest to świat niebezpiecznie podobny do współczesnego. Ze względu na toczącą się w naszym kraju od dłuższego czasu dyskusję wokół aborcji szczególnie łatwo przychodzi nam dostrzegać w oglądanych wydarzeniach odbicie naszego tu i teraz, choć film, wbrew pozorom, nie opowiada o aborcji. To opowieść o hipokryzji – nie tylko męskiej, o braku empatii i solidarności, również kobiecej. Magnus von Horn stworzył film o trudnej, bolesnej, wręcz okrutnej prawdzie: że jedyną odpowiedzią na brutalny świat jest również brutalność. Uczucie, ciepło, dobro i łagodność nie mają jak się w nim pomieścić. Aby zrobić im miejsce, należy gruntownie przemeblować świat. Również ten dzisiejszy.