Na Biennale Sztuki w Wenecji w 2019 roku wybrałem się dopiero w październiku, a więc zaledwie kilka tygodni przed końcem wydarzenia. Kuratorowana przez Ralpha Rugoffa 58. edycja festiwalu pod hasłem „Obyś żył w ciekawych czasach” („May You Live In Interesting Times”) zdążyła już do tego czasu zebrać parę niepochlebnych recenzji, zarzucających jej wtórność oraz powierzchowność. Wszyscy byli jednak zgodni co do jednego pozytywu: nagrodzonego Złotym Lwem pawilonu narodowego Litwy. Projekt autorstwa Rugilė Barzdžiukaitė, Vaivy Grainytė i Liny Lapelytė zatytułowany „Sun & Sea (Marina)” był kolejnym (po monumentalnym „Fauście” Anne Imhof w pawilonie niemieckim z 2017 roku) dziełem performatywnym, którego nie należało przegapić, a obejrzenie wymagało uzbrojenia się w cierpliwość oczekiwania w długiej kolejce.
Tym bardziej że budżet organizatorów (Litewska Galeria Narodowa w Wilnie) wyczerpał się zaledwie w ciągu tygodnia od zamkniętych przedpremierowych pokazów dla branży i mediów, a zorganizowana w pośpiechu akcja crowdfundingowa pozwoliła pokazywać przygotowaną operę-instalację zaledwie raz w tygodniu. Jak się jednak okazało, spóźniłem się również i na tę okrojoną wersję. Koszty wynajmu budynku – Litwa nie ma stałego pawilonu w przestrzeniach Biennale – połączone z olbrzymimi rachunkami za prąd, a także gażami aktorskimi (eksploatację wyliczono na trzy dolary na minutę) okazały się zbyt wysokie. Choć na próżno szukać dziś o tym informacji, pieniądze skończyły się jeszcze przed końcem festiwalu, a publiczność dostawała na wejściu wiadomość, że od września litewska opera nie jest już pokazywana.
Wysoka cena nie przeszkodziła jednak projektowi na długie i całkiem udane życie „po Wenecji”. Oprócz licznych pokazów w Europie (dwudniowa prezentacja w Berlinie kosztowała 130 000 €) „Sun & Sea”, już pod odświeżonym tytułem, było grane również w Nowym Jorku czy Singapurze. Po pięciu latach od prezentacji na Biennale projekt dotarł, za sprawą Festiwalu Malta, do Polski. Mając w pamięci jego weneckie perypetie i nasze nieudane spotkanie z 2019 roku, postanowiłem nadrobić zaległości i sprawdzić, skąd bierze się niezwykła popularność tej opery-instalacji. Nie mogłem się jednak spodziewać, jak bardzo złożone będzie to doświadczenie.
Założenie, na jakim oparte jest „Sun & Sea”, okazuje się proste i przewrotne jednocześnie. Ustawiona na galerii dookoła właściwej sceny publiczność spogląda z góry na kilkadziesiąt osób wypoczywających na plaży. To zarówno solistki oraz soliści opery-instalacji, jak i liczne grono osób statystujących, każdorazowo organizowanych w miejscu prezentacji projektu. Wszyscy zachowują się swobodnie i naturalnie, prezentując jednocześnie szeroki przekrój wiekowy, płciowy, klasowy czy związany z orientacją seksualną. Jest tu i para niemieckich emerytów – nieodłączny widok kurortowych krajobrazów przynajmniej od czasów, gdy Willy Brandt uczynił z Wysp Kanaryjskich najpopularniejszy cel turystyczny swoich rodaków. Niepokojąca muzyka, a także treść kolejnych pieśni sugerują, że w pobliżu czai się niebezpieczeństwo, które – jak możemy wnioskować – związane jest z kryzysem ekologicznym. Wyczuwamy więc narastające napięcie i wyczekujemy momentu nagłej zmiany podglądanej przez nas sytuacji. Przez cały godzinny pokaz nic się jednak nie wydarza. A przynajmniej nic, co mogłoby mieć spektakularny charakter. Nic, czego oczekiwalibyśmy po głośnym wydarzeniu artystycznym. Nic, co zrobiłoby na publiczności niezapomniane wrażenie. I właśnie na tym braku jakiejkolwiek poważnej akcji polega siła „Sun & Sea”.
Wypoczywający na plaży ludzie mają chwilę wolności i oddechu. Udało im się uciec przed problemami codzienności, nie muszą martwić się wyzwaniami współczesności. Są na wakacjach i z beztroski, jaka za tym idzie, chętnie korzystają. Ktoś wspomina dawną miłość, ktoś irytuje się na biegające dzieci, ktoś smaruje komuś plecy kremem z filtrem. W tym plażowym tłumie, gdzieś pomiędzy chóralnymi wstawkami, sławiącymi zalety nadmorskiego wypoczynku, przebijają się poszczególne pieśni. Nie zawsze jesteśmy w stanie zlokalizować, kto akurat śpiewa, ponieważ soliści i solistki nie przerywają leniwego wypoczynku podczas wykonywania swoich partii. Mogą więc dzielić się z publicznością swoimi przemyśleniami bez obaw pociągnięcia do odpowiedzialności czy wytknięcia palcem. Ich zblazowanie i brak działania nikną w tłumie podobnych ciał, które zdecydowały się na wakacyjną bierność.
To dla nich pozycja tym bardziej wygodna, że bardzo szybko orientujemy się, iż dostrzeżona przez nas początkowo beztroska jest jedynie kamuflażem. Znużony mężczyzna opowiada o swoim zmęczeniu monotonną pracą biurową i lęku przed powrotem do niej. Inny głos wyraża swoją frustrację wobec wszechobecnych śmieci, które zaległy również na plaży, przez co utrudniają komfortowy wypoczynek. Leżąca gdzieś kobieta martwi się natomiast o znikające rafy koralowe. Matka zastanawia się, czy zdąży pokazać dziecku wszystkie kontynenty – czy powinna zadbać o zwiększenie liczby wspólnych podróży? Problemy, niepewności i wyzwania dopadły ich więc również tutaj. Kolejne partie okazują się tak naprawdę pieśniami żałobnymi, opowieściami o utracie i lęku przed tym, co dalej. Niemal do końca słychać w głosach plażowiczów oraz plażowiczek przede wszystkim smutek i nostalgię.
Jak celnie zauważa Judith Schalansky, „jedną z cech człowieka Zachodu, które wymykają się racjonalnemu ujęciu, jest fakt, że rzeczy utracone ceni wyżej aniżeli istniejące”[1]. Niejako w myśl tej zasady żadna z wypoczywających na plaży osób nie potrafi cieszyć się wakacyjnym czasem. Towarzyszy im poczucie braku, które pielęgnują i utrwalają – pieśni powtarzają się bowiem w ramach jednego pokazu, nie mówiąc już o tym, że sama opera-instalacja pokazywana jest w pętli, kilkakrotnie w ciągu jednego dnia. Nie jest to więc plaża-ucieczka, a plaża-pułapka. Zamknięci w niej bohaterowie i bohaterki „Sun & Sea” są skazani na wieczny powrót do tych samych lęków, wspomnień oraz przemyśleń.
W ślad za poczuciem utraty pojawia się jeszcze jeden niepokój, reprezentowany w innych partiach. To świadomość zbliżającej się katastrofy, poczucie być może ostatnich tego typu wakacji. Leżący na plaży ludzie doskonale zdają sobie sprawę, że nigdy już nie będzie takiego lata. Że zmiany klimatu odbiorą im również i ten (beztroski) wypoczynek. Dlatego nie mogą w pełni skorzystać z czasu, który sobie tu wykupili. Z drugiej zaś strony, czyż nie jest tak, że „przewidujemy przyszłe nieszczęścia, wizualizujemy zawczasu możliwe katastrofy, wmawiając sobie, iż uchroni to nas przed przykrymi niespodziankami”[2]? Pieśni żałobne byłyby w tym kontekście formą rytuału obronnego, zaklinaniem rzeczywistości. Być może powtórzone wielokrotnie pozwolą oswoić się z tym, co nadchodzi w sposób nieunikniony. Czy nie o to właśnie chodzi w pieśni matki, która niczym mantrę wymienia wszystkie morza, które chciałaby zdążyć pokazać swojemu dziecku, nim będzie za późno?
Chciałbym w to wierzyć, jednak patrzę na nich i przede wszystkim nie mogę uciec od myśli, że wpadli w pułapkę, którą Ewa Bińczyk zdiagnozowała jako „marazm antropocenu”[3]. Świadomość skali zmian, jakie przynosi ze sobą kryzys ekologiczny, jest zbyt wielka i przytłaczająca – zwłaszcza w połączeniu ze świadomością, że przeciwstawienie się im nie leży w mocy pojedynczego człowieka. Skuteczne przeciwdziałanie katastrofie ekologicznej musi wiązać się z realnym zaangażowaniem polityki oraz koncernów energetycznych czy wydobywczych. Żadna z tych sił nie jest jednak zainteresowana prawdziwymi działaniami. Zamiast tego wybierają pozorowane akcje o wymiarze marketingowym i wizerunkowym, zwane greenwashingiem. Ich ukrytym celem jest zaś przerzucenie odpowiedzialności na pojedyncze jednostki. Te zaś psychicznie nie są w stanie tego unieść i popadają w marazm. Skoro bowiem nic nie możemy zrobić, po co robić cokolwiek? Czy nie lepiej choć na chwilę uciec na słoneczną plażę, gdzie zamiast wyrzutów sumienia słychać tylko szum fal?
To właśnie bierność bohaterów i bohaterek „Sun & Sea” uderza najbardziej. Nie tylko publiczność odczuwa zbliżające się niebezpieczeństwo, ale także oni mają jego świadomość, czemu niejednokrotnie dają wyraz. A jednak wybierają bezczynność. Samotni w tłumie wyśpiewują swoje lęki i snują nostalgiczne wizje. Nie zmieni tego nawet jedna z ostatnich partii, wykonywana przez parę bliźniaczek. W ich opowieści świat da się uratować dzięki zdobyczom technologii, w tym przypadku drukarkom 3D. Proponowana przez nie romantyczna wizja ratowania planety poprzez odtworzenie na niej – sztucznego – życia jest raczej dziecinnie naiwna niż przekonująca. Jest raczej efektem wiary w ludzką wszechmocną sprawczość niż efektem prawdziwej troski. I choć bohaterki zdają się mieć odpowiedź na każdą z wypowiedzianych wcześniej trosk, zdajemy sobie doskonale sprawę, że przecież nie taki jest sens ekologicznej krucjaty.
Już na kilka lat przed premierą pierwotnej wersji tego projektu (która miała miejsce w Wilnie w 2017 roku) Paul Kingsnorth pisał: „Jesteśmy zwierzętami zamkniętymi w klatkach i żaden z wynalazków tego świata nie pomoże nam zrekompensować tego, co straciliśmy. Ludzie to zwierzęta, w dodatku nieudomowione, i jest w nas coś, co tęskni za rozmową. Potrzebujemy jej tak samo jak wody, powietrza czy pożywienia”[4]. Niektóre z problemów bohaterów i bohaterek „Sun & Sea” wynikają z przyjęcia postawy egocentrycznej. Choć każde z nich znajduje się w tłumie ludzi, mierzących się z podobnymi wyzwaniami, choć śpiewają o zbliżonych do siebie troskach, nigdy nie wchodzą ze sobą w dialog. Nie zauważają się i nie słyszą. Pozostają osamotnieni w tłumie ciał szczelnie wypełniających już-nie-taką-rajską plażę.
Patrzymy więc na zatopionych w marazmie bohaterów i bohaterki z pobłażaniem. Z góry (pod tym względem umieszczenie publiczności na galerii otaczającej plażę, jest zabiegiem okrutnym oraz przebiegłym) – świadomi bardziej, wyedukowani lepiej. Nawet nie zauważamy, kiedy przyjmujemy w tej operze-instalacji rolę, jaką dla nas przewidziano – oceniających sędziów, którzy dzięki swojej pozycji czują się lepsi. Kręcimy głową z niedowierzaniem, słysząc kolejne pieśni. Uśmiechamy się pod nosem, a czasem śmiejemy wprost. Oni głupi, my mądrzy. Nie jest nam ich żal, zamkniętych w pułapce błędów powtarzanych w nieskończoność. Nie zastanawiamy się nad tym, „czy bliżej życia jest ten, kto bezustannie przypomina sobie o nadchodzącej śmierci, czy może raczej ten, kto skutecznie wypiera ją ze świadomości”[5]. Ta plaża to pułapka, w którą wpadamy i my.
My, którzy przychodzimy oglądać widowisko o kosztach tak wysokich, że nawet przy ograniczonych pokazach nie starczyło budżetu, by eksploatować je do końca Biennale. My, którzy cieszymy się, że uczestniczymy w wydarzeniu nie tylko wątpliwym ekonomicznie, ale i ekologicznie (kto zastanawiał się, ile prądu zużywają imitujące światło słoneczne reflektory używane podczas pokazów, włączone bez przerwy przez kilka godzin?). My, publiczność elitarnych projektów artystycznych. I w końcu my – ukrywające się w tłumie gapiów samotne spojrzenia, które co prawda mają świadomość nadciągającego niebezpieczeństwa, ale wybierają bezczynną obserwację.
Ale nie ma tu opozycji czy antagonizmu. Jesteśmy przecież po tej samej stronie – nie dlatego, że wszystkich nas dotkną skutki katastrofy, ale dlatego, że wszyscy ulegamy tej samej pułapce pychy. Obawiam się bowiem, że twórczynie „Sun & Sea” również w nią wpadły. Czy w przeciwnym razie decydowałyby się na podróżowanie z tym projektem po całym świecie? Czy nie wolałyby jako przestrogi dla sztuki ekologicznie zaangażowanej pozostawić tego, co wydarzyło się w Wenecji? Niewątpliwa wartość tego artystycznego projektu nie wydaje się wystarczającym uprawomocnieniem dla tego typu działania. Być może więc krytyka powierzchowności Biennale z 2019 roku wcale nie była taka bezzasadna.