Dla mainstreamu ten temat nie istnieje albo istnieje jako temat tabu – to oczywiste. Seks – bo o nim mowa – a już zdecydowanie seks odbiegający od wyobrażeń o „normalności”, nie jest tematem poruszanym w głównonurtowych narracjach o transpłciowości; przynajmniej nie tych, które są osobom trans jakoś przychylne. W tych z przeciwnego bieguna – owszem, pojawia się, ale w najgorszy możliwy sposób. Stygmat perwersji seksualnej, zboczenia i dewiacji przylega mocno do wszystkiego, co trans. Jedną z najpopularniejszych transfobicznych karykatur jest przedstawianie osób trans – szczególnie trans kobiet – jako niebezpiecznych fetyszystów lub seksualnych drapieżników. W rezultacie trans seksualność jako zestaw erotycznych doświadczeń splecionych z przeżyciami przechodniości płciowej jest raczej przestrzenią milczenia. Dla własnego bezpieczeństwa uczymy się o tym nie mówić – a jeśli mówimy, to we własnym gronie, gdzie nie trzeba się obawiać, że wszystko, co powiemy, zostanie wykorzystane przeciwko nam.
Pomimo owego milczenia seks nie przestaje nieść dla osób trans pewnej obietnicy: że istnieje wymiar erotycznego doświadczenia, rodzaj namacalnej intymności, który może – chociaż na chwilę – pomóc poczuć się rzeczywiście „tu i teraz”, w swoim ciele i na swoim miejscu. Seks, jako kulturowy znak bliskości ciał splecionych wzajemną potrzebą i pożądaniem, zwykliśmy rozumieć najbardziej dosłownie – jako to, co najmniej zapośredniczone i absolutnie realne. Oczywiście, to tylko fantazja, a pogoń za nią często kończy się bolesnym rozczarowaniem. A jednak obraz erotyki we współczesnej literaturze trans wskazuje, że mimo wszystko tej fantazji nie potrafimy i nie chcemy się pozbyć. Bez względu na to, jak bardzo boli (nie)spełnienie – trwamy w pragnieniu.
Myślę tutaj przede wszystkim o dwóch powieściach należących pozornie do zupełnie odległych od siebie literackich przestrzeni. Z jednej strony „For the Love of April French” Penny Aimes: konwencjonalny, chociaż momentami mocno pornografizujący romans o trans dziewczynie i zakochanym w niej bogatym przybyszu spoza miasta; z drugiej „Brainwyrms” – psychologiczny horror Alison Rumfitt o koszmarze kryjącym się pod powierzchnią brytyjskiego społeczeństwa.
Horror i romans są sobie zaskakująco bliskie na rozmaitych poziomach: oba te gatunki są żywo zainteresowane przypadłościami ciała i pragnienia; oba zajmują się cienką granicą między tym, co nas pociąga, a tym, co nas odrzuca; oba współcześnie (konteksty dawniejsze pozostawmy na boku) leżą poza domeną Poważnej Literatury. Nieprzypadkowo pogardliwie nazuwane „romansidłami” książki są, obok horroru często kojarzonego ze schematem, powszechnie uznawane za podrzędne. To proza z lotniskowego kiosku, nie z literackiego salonu.
Opis ten zresztą dość dobrze oddaje status „For the Love…”, powieści, którą nieprzychylny krytyk mógłby zbyć stwierdzeniem „«Pięćdziesiąt twarzy Graya» dla transek”. „Brainwyrms” stoi w literackiej hierarchii może szczebel wyżej: Rumfitt jest uznaną autorką, której debiutanckie „Tell Me I’m Worthless” odbiło się szerokim echem w kręgach literatury trans. Mimo wszystko w przypadku obu powieści pozostajemy jednak bliżej literackich marginesów niż głównego nurtu czy też prestiżu prozy wysokiej.
Dla niniejszego tekstu najważniejsze jednak, że w obu przypadkach pozostajemy bardzo blisko kwestii seksu – dosłownie i bez zapośredniczenia.
Zarówno „For the Love…”, jak i „Brainwyrms” zaczynają się właściwie w ten sam sposób: bohaterka (trans kobieta) trafia w klubie BDSM na nieznajomą osobę, z którą łączy ją nagłe, intensywne i niebezpieczne pożądanie. U Aimes jest to typowy romansowy love interest: Dennis, szarmancki biznesmen, który właśnie przybył do miasta i poszukuje wytchnienia po niedawnej rozłące. Przypadkowe spotkanie z tytułową April French kończy się w jej łóżku, ku ogólnemu (choć pozytywnemu) zaskoczeniu obojga. Podobnie u Rumfitt: jej bohaterka, pokiereszowana życiem i transfobicznym zamachem bombowym Frankie, wpada na tajemniczą Vanyę – a perwersyjny seks w klubowej toalecie zdaje się oferować szansę na wyrwanie się z marazmu i depresji, w których Frankie była pogrążona.
Obie powieści są więc historiami relacji: rozwoju i rozkładu intymności definiowanej nie tylko poprzez odległe pragnienie, ale też najbardziej wulgarne i dosłowne zderzenie się pragnących ciał. I chociaż zabawne byłoby wyliczenie wszystkiego tego, co ciała te ze sobą robią, ważniejsze wydaje mi się pytanie: i gdzie w tym jest romans? gdzie tu horror?
Cat Fitzpatrick w opisywanym w poprzednim odcinku cyklu doskonałym „The Call-Out” zauważyła, że „jeśli jesteś trans, prawda jest taka: czasami nawet marzyć o miłości jest groźnie”. Frankie i April łączy nie tak znowu wiele: to kobiety przynależące do zupełnie innych klas społecznych, kontekstów kulturowych i typów bohaterek. April to trochę zahukana, nieśmiała dziewczyna, którą wszyscy opisują jako czarującą i która po cichu czeka na amanta; Frankie to opryskliwa, odpychająca od siebie przyjaciół ofiara przemocy, która nie chce i nie potrafi radzić sobie ze światem, który zamieszkuje. Jedna stanowi wyidealizowany portret trans kobiety jako modelowej „dziewczyny z sąsiedztwa”, w której łatwo można się zakochać; druga to gorzki przykład tego, w jaki sposób jesteśmy zniekształcane przez transfobiczną rzeczywistość. Mimo wszystkich tych różnic zarówno April, jak i Frankie marzą o miłości – i dla obu jest to marzenie groźne. Jak na fabularne perypetie przystało, część tego zagrożenia jest dosłowna – ale nie te niebezpieczeństwa będą mnie interesowały.
Marzenie o miłości – które jest też marzeniem o fizycznej intymności – wymaga bowiem otwarcia się na innych, a więc również otwarcia się na ryzyko. To zaś nigdy nie jest łatwe, w szczególności nie wtedy, kiedy jest się kobietą, której realność jest wciąż podważana; której realność nie zawsze daje się rozpoznać nawet w lustrze. Frankie – jak przystało na postać Rumfitt – nie jest szczególnie atrakcyjna; nie jest w stanie o siebie dbać, a jej trans kobiecość jest od razu widoczna. To samo można powiedzieć o April, chociaż narracja nie pozostawia wątpliwości, że jest ona śliczna: tylko co z tej urody dla niej wynika, skoro jest również natychmiastowo rozpoznawalna jako trans dziewczyna? Chciałabym podkreślić, że bardzo potrzebujemy takiej reprezentacji: opisów trans dziewczyn, które są piękne i jednocześnie widocznie trans; których uroda nie jest uzależniona od passingu. Gorzka rzeczywistość jednak jest taka, że większości w ten typ urody (nawet jeśli nim dysponujemy) trudno uwierzyć – tak samo jak trudno uwierzyć we własne istnienie.
Miłość i pożądanie są relacyjne – wiążą nas z innymi. W tym właśnie leży zagrożenie: że przekazujemy się w czyjeś ręce – że pozwalamy i chcemy, aby nasze istnienie stało się nie tylko nasze, aby nasze życie objęło też inne ciała. Trudno sobie na to pozwolić, kiedy wobec samych siebie nie potrafimy czasami przekonać się do istnienia, tym bardziej że rzeczywistość, która nas otacza, wciąż przypomina nam w mniej lub bardziej okrutny sposób, że nasze ciała i pragnienia nie nadają się do kochania; że mogą w najlepszym razie być przedmiotem pornograficznej fascynacji, ale nigdy pożądania i pragnienia sięgającego gdzieś głębiej i dalej.
W pewnym momencie „For the Love…” Dennis – sfrustrowany ucieczkowymi skłonnościami dziewczyny, w której się zakochał – pyta, jak można kochać kogoś, kto nie potrafi kochać samej siebie. Ta melodramatyczna wątpliwość dotyka czegoś ważnego: czytelnik wie przecież, że April pragnie miłości i jednocześnie się jej rozpaczliwie boi; że im bliżej niej się znajduje, tym bardziej przeczuwa, że musi się ona zaraz skończyć. Problemem nie jest więc jakaś abstrakcyjna „niska samoocena”, tylko groza relacyjności; groza tego, że pragnienie zmusza nas do otwarcia, a więc czyni nas podatnymi na zranienie.
„Brainwyrms”, jak można się spodziewać po horrorze, nadaje tej grozie aspekt brutalny i dosłowny. Frankie i Vanya są okaleczonymi życiem osobami, które desperacko potrzebują siebie nawzajem, ale nie umieją tej potrzeby nazwać. Nie potrafią też skonfrontować się z tym, co w ich pragnieniu mroczne i niepokojące. O ile romans April kończy się, jak można się spodziewać, happy endem, o tyle w przypadku bohaterek Rumfitt autorka pokazuje konsekwencje pożądania przelewającego się przez tamy osobności i osobowości. Frankie i Vanya potrzebują od siebie dużo więcej, niż są w stanie sobie zaoferować – ale przyznanie się do tego wymagałoby raz jeszcze konfrontacji z samotnością. Groza intymności to nie tylko jej przeszywający brak, ale również to, jak trzymamy się jej wtedy, kiedy już ją zdobędziemy, a gdzieś z tyłu głowy ktoś do nas krzyczy, że jeśli teraz ją stracimy, to nigdy już nie wróci.
W transowym romansie i horrorze miłość i strach są ze sobą splecione tak ciasno, że nie da się ich tak naprawdę rozdzielić: nadzieje i obawy niesione przez bliskość i intymność są w istocie tym samym – trans pożądanie, o którym piszą Aimes i Rumfitt, jest jednocześnie trans przerażeniem. Każdy nasz romans to potencjalny horror.
Elementy BDSM, jako zbioru specyficznych praktyk seksualnych, są często stosowane jako metonimia seksualnej perwersji jako takiej. Lateks, pejcz, knebel z czerwoną kulką: wszystkie te przedmioty jasno sygnalizują, że erotyka nimi sygnowana jest inna. Niekoniecznie – chociaż nierzadko – musi to być coś pejoratywnego, ale estetyka kink ma nie pozostawiać wątpliwości: oto wydarza się seks, który nie jest zwyczajny, który jest daleki od normalności. Stąd też zresztą okrutny dowcip w pogardliwym określeniu romansów w stylu „Pięćdziesięciu twarzy Graya” jako „porno dla mamusiek” – składa się to na założenie, że dla mamusiek, jako archetypu „normalnych kobiet”, nie ma miejsca w przestrzeni drapieżnej erotyki BDSM.
Jednocześnie jednak, kiedy przyjrzeć się samym praktykom seksualnym, które składają się na świat BDSM – kiedy zastanowić się nad nimi głębiej niż tylko przez zwrócenie uwagi na spektakularną otoczkę przedmiotów i strojów z gumy i skóry – zauważyć można coś innego. Od wielu lat zajmuję się badaniem tego typu seksualności i jedną z obserwacji, do których wciąż wracam – i które przewijały się z pewną regularnością w wypowiedziach moich respondentek podczas badań terenowych – jest to, że w praktyce dystans między BDSM a światem seksualnej „wanilii” może być jedynie kwestią perspektywy. Erotyzacja dominacji i uległości, przyjmowanie określonych ról w łóżku, odczuwanie sensualnej przyjemności, która wykracza poza obszar genitaliów – wszystko to absolutne podstawy BDSM, ale również elementy, które odnaleźć można w „normalnej” seksualności. Myślę tutaj chociażby o jednej respondentce, która zauważyła w trakcie rozmowy, że jej pragnienie seksualności opartej na grach dominacji i uległości było spełnione przez pozornie nie-BDSM relację z mężczyzną pragnącym zbudować „tradycyjny”, a więc hierarchiczny dom.
Obserwacja ta jest dość stara; kiedyś doprowadziła sporą grupę feministek do przekonania, że sadomasochizm jest niczym więcej jak tylko celebracją patriarchalnej przemocy. Z poglądem tym polemizowano już tyle razy, że nie ma co do tego wracać – to zresztą nie jest temat mojego tekstu. Zaskakująco intymna relacja BDSM z normatywnością interesuje mnie tutaj nie w sensie tego, co może ona powiedzieć o BDSM jako takim, ile raczej co pozwala on dostrzec w temacie pozornie przejrzystej normalności.
„Brainwyrms” i „For the Love…” to powieści, które tematyzują kink: miłość i erotyka pojawiają się w nich w linach i kajdankach, w obroży i na smyczy, w klapsach i bacie. Ani Rumfitt, ani Aimes nie używają jednak tych praktyk jako sposobu na przedstawienie swoich bohaterek jako inne. Pragnienia i rozkosze, którym oddaje się April, są czymś, co ją zawstydza, lecz głównie dlatego, że jako trans kobieta może mniej. Jeśli w seksualności Frankie jest coś zepsutego, to nie jej umiłowanie do BDSM, ale raczej niezdolność do komunikacji i brutalność (która ma niewiele wspólnego ze światem sadystycznych i masochistycznych przyjemności). Jeśli kink odgrywa jakąś rolę w obu tych powieściach, to służy nie do intensyfikacji dziwaczności bohaterek, ale raczej jako kontrast: ostre światło, które wydobywa na wierzch szczegóły.
Tak rozumiane BDSM pozwala zauważyć drżenia pragnienia, które inaczej znikałoby z pola widzenia. Miłość i lęk April brzmią jaśniej, kiedy wydobywają je klapsy; obsesyjna potrzeba Frankie, aby posiąść Vanyę, to metalowa obroża, którą podarowuje jej w urodzinowym prezencie. Ale ani klapsy, ani obroża nie są tym, co definiuje ich pragnienie. Ich obecność nie jest nieznacząca, ale nie pozwala również na odcięcie się od tych bohaterek i stwierdzenie, że nasze marzenia i pożądanie są fundamentalnie różne.
Nie jest to tylko sprawa BDSM. Zaczęłam ten tekst od opowieści o pewnej fantazji: wyobrażeniu, że możliwie jest erotyczne doświadczenie wystarczająco mocne i autentyczne, żeby osadzić nas – mówię tutaj o transkach – z powrotem w ciele, z którym nasza relacja potrafi być tak bardzo trudna. Ale to „nas” można rozumieć dużo szerzej, ponieważ odczucia dysforii i dysocjacji, pod znakiem których toczy się relacja z kobiecym ucieleśnieniem, nie są tylko transkowe. Być może to my zostałyśmy zmuszone, żeby nadać im kliniczne nazwy i ustawić je w centrum opowieści o sobie, ale przecież nie bez powodu groza posiadania ciała jest tematem tak dobrze przepracowanym w kobiecym horrorze; nie bez powodu tak wiele romansów to opowieści o tym, że można być kochaną bez starania – że można być porwaną i wziętą w posiadanie, w ten rodzaj niekwestionowanego ukochania.
Aimes i Rumfitt piszą zatem literaturę kobiecą. Dla nich horror i romans są głęboko naznaczone doświadczeniem bycia trans, ale ich książki dotykają czegoś szerszego. Być może jest tak – chciałabym w to wierzyć – jak sugerują autorki w rodzaju Grace Lavery czy Torrey Peters, że doświadczenia trans kobiet nie są znowu tak różne od doświadczeń (a więc też i form pragnienia) kobiet w ogóle (o ile o kobietach w ogóle da się mówić). W takiej optyce trans oznacza nie tylko specyficzną formę obecności w świecie – wydobywa również subtelności na co dzień zagrzebane pod cisnormatywnym przekonaniem, że jest tak, jak być musi. Transkowy horror i romans pokazują, że jeśli „musi być” przerażająca przemoc – to wszystkie mamy prawo i nadzieję pragnąć inaczej.