Joanna Łapińska rozpoczęła pracę jako dyrektorka artystyczna Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni już w zeszłym roku. Jednak okoliczności, w jakich się to odbyło, nie pozwoliły jej na odciśnięcie na imprezie w pełni autorskiego piętna. Dlatego dopiero w tym roku przekonamy się, jaki ma pomysł na swoją kadencję. Sporo mówi o tym sposób, w jaki zaprogramowała tegoroczną edycję festiwalu.
Łapińska ma ograniczone możliwości działania, a do tego interesy wielu grup nacisku do pogodzenia. To zajęcie na dobrą sprawę niewdzięczne, może nawet frustrujące. Na wiele rzeczy nie ma się bowiem wpływu, a trzeba wziąć za nie odpowiedzialność. Choćby za poziom konkursu. To prawda, że do zadań selekcjonerki należy wybór dwunastu filmów walczących o Złote Lwy i wypełnienie filmami sekcji towarzyszących. Ale wybiera się je z określonej puli, z rocznego dorobku kinematografii, którego kształt jest zawsze niewiadomą. Może być nawet tak, że trudno uzbierać z około pięćdziesięciu–sześćdziesięciu zgłoszonych filmów kilkanaście godnych włączenia do konkursu – nie mówiąc już o uzbieraniu kilku perełek, dzięki którym edycję zapamiętamy na dłużej. Dyrektorka nie ma wpływu nawet na pełny kształt konkursu – cztery filmy dobiera bowiem Komitet Organizacyjny. Tradycją pozostaje, by ich tytuły nie wypłynęły do wiadomości publicznej.
Własny ślad należy więc odciskać innymi sposobami. Łapińska poszła śladem Michała Oleszczyka, który jako pierwszy eksperymentował z konkursem towarzyszącym. Jego Inne Spojrzenie zastąpiono na kilka lat Konkursem Filmów Mikrobudżetowych, który – na szczęście – w tym roku znikł z programu, a jego miejsce zajęły Perspektywy. Różnią się one od wcześniejszych cykli tym, że nie stoi za nimi żadna większa idea. Oleszczykowi marzyło się gdyńskie Un Certain Regard, na które polskie kino nie było jednak gotowe. Filmów „innych”, „trudniejszych”, bardziej „eksperymentalnych” jest u nas niewiele, nawet jeśli te wzięte w cudzysłów kategorie będziemy dowolnie naginać. Dochodziło więc w konsekwencji do takich absurdów, że do sekcji trafiały głównonurtowe filmy dla dzieci. Choć nikt nie mówił tego głośno, jasne było, że miał to być konkurs drugiego sortu, ale tak opakowany, by nikomu przypadkiem nie było przykro. Z mikrobudżetami był inny problem – poświęcony im konkurs nie miał selekcji: trafiały do niego wszystkie filmy powstałe w danym roku w ramach dedykowanego im programu operacyjnego Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. W sekcji więc były i filmy, które do Gdyni nigdy nie powinny trafić (a potem znikały, nigdy nie wypływając na powierzchnię kinowych ekranów), i takie, których szkoda było na tkwienie w pobocznej sekcji. Tymczasem w tym roku w Konkursie Głównym znalazły się dwa filmy powstałe w ramach tego programu, które w poprzednich latach nie mogłyby się tam pojawić: „Pod szarym niebem” Mary Tamkovich i „Utrata równowagi” Korka Bojanowskiego.
Jak już wspomniałem, Perspektyw nie przykrywa żaden woal ideologii – Łapińska mówi wprost, że polskie kino jest na tyle ciekawe i różnorodne, że szesnaście tytułów zgromadzonych w Konkursie Głównym to zwyczajnie za mało. Filmy, które się w tej liczbie nie zmieściły, ale były blisko, lądują właśnie w Perspektywach. Jest w tym zwyczajna szczerość – tak, to jest „druga liga”, ale nikt nie mydli oczu, że obrazy te reprezentują jakieś enigmatyczne „inne spojrzenie”. I ja to bardzo szanuję, byłem zwolennikiem dawno zlikwidowanej Panoramy, czyli sekcji, w której pokazywano najciekawsze filmy niepomieszczone w głównym konkursie – to także test dla dyrektorki, która pozwala widzom skonfrontować się z tym, czego ona sama nie dostrzegła w najważniejszej sekcji. Perspektywy od Panoramy różni jedynie fakt, że zakwalifikowane obrazy powalczą o nagrodę, na dodatek pierwsze filmy z obu sekcji będę ze sobą rywalizować – nagroda „za najlepszy debiut i drugi film” jest bowiem intersekcyjna i może trafić do rąk autorów z obu konkursów (co, swoją drogą, może doprowadzić do dość absurdalnej sytuacji, kiedy najlepszy debiutant nie załapie się do Konkursu Głównego).
Nie ma jednak wątpliwości, że większość obserwujących losy festiwalu będzie oceniać działalność Łapińskiej po poziomie obu konkursów, przede wszystkim głównego – czyli po tym, na co wpływ ma, jak wspomniałem, dość ograniczony. Doświadczyła tego w zeszłym roku, gdy najgłośniej było w Gdyni o filmach, których na festiwalu nie było: „Zielonej granicy” Agnieszki Holland, „Kobiecie z…” Małgorzaty Szumowskiej i „Białej odwadze” Marcina Koszałki. Ta nieobecność dźwięczała tym bardziej, że tematyka i wymowa wymienionych filmów wydawała się sytuować w poprzek polityki kulturalnej poprzedniego, wciąż jeszcze we wrześniu zeszłego roku dominującego układu politycznego. Opowiadały one bowiem o wydarzeniach na białoruskiej granicy, transpłciowej kobiecie i Goralenvolk. Niektórzy zdążyli nawet zarzucić Radzie Programowej upolitycznienie, a w najlepszym razie – strach przed władzą. Ale jeśli ktokolwiek bał się czegokolwiek, to ewentualnie sami twórcy, którzy filmów do konkursu nie zgłosili. Z tego zresztą względu mogą się one pojawić w tegorocznej stawce.
I wprowadzić do niej poważny zastrzyk kina polaryzującego – głównie za sprawą ich wymowy politycznej, ale także artystycznej. Każdy z nich ma bowiem swoich zwolenników i przeciwników, którzy już jakiś czas temu mogli stanąć po odpowiedniej stronie konfliktu, bo obrazy te gościły już na kinowych ekranach. Czy równie kontrowersyjne okażą się inne tytuły, których tematyka orbituje wokół aktualnych, palących, ocierających się o politykę zagadnień? Już teraz wiadomo, że filmów próbujących łapać to, co aktualne, nie zabraknie. Wystarczy pobieżny rzut oka na konkursowe fabuły, by podzielić je na dwie kategorie: filmy spoglądające za granicę, umieszczające nasz kraj, w tym kinematografię, w strukturach transnarodowych, globalnych, oraz tytuły penetrujące rodzimą przeszłość, szukające tego, co swoiste, ale być może nieco zapomniane, nadające się na budulec pozytywnej, optymistycznej i dumnej tożsamości narodowej.
Zamysł „Zielonej granicy”, czyli ukazywania Polski na szerokim tle globalnej geopolityki, kontynuują takie filmy, jak „Dwie siostry” Łukasza Karwowskiego, „Ludzie” tandemu Maciej Ślesicki i Filip Hillesland, „Pod wulkanem” Damiana Kocura oraz „Pod szarym niebem” Mary Tamkovich. Wszystkie one kierują wzrok widzów na wschód, ku – przede wszystkim – Ukrainie, ale również Białorusi. Dwa pierwsze uzurpują sobie miano „pierwszej polskiej fabuły nakręconej podczas wojny w Ukrainie”. Karwowski wybrał się za wschodnią granicę, by opowiedzieć o tytułowych siostrach poszukujących rannego ojca. Co ciekawe, Ślesicki z Hilleslandem również postawili na perspektywę kobiet, które zaskoczone wojną muszą się zmierzyć z nową rzeczywistością. Zupełnie inne spojrzenie na rosyjsko-ukraiński konflikt prezentuje Kocur, którego film został zakwalifikowany na niezwykle prestiżowy festiwal filmowy w Toronto, co czyni go jednocześnie jednym z faworytów gdyńskiej imprezy i wyścigu po miano polskiego kandydata do Oscara. Akcja „Pod wulkanem” rozgrywa się na Teneryfie, gdzie utknęła ukraińska rodzina, próbująca wrócić do kraju akurat w dniu, kiedy Rosja najechała ich kraj. Na tym, co dzieje się w Białorusi, koncentruje się z kolei pochodząca z tego kraju Tamkovich, snując historię małżeństwa prześladowanego przez reżim Łukaszenki za relacjonowanie zamieszek, które wybuchły po sfałszowanych wyborach w 2020 roku.
Ale transnarodowość tegorocznej stawki konkursowej wykracza poza kontakty sąsiedzkie i tematy wynikające z naszego geograficznego usytuowania. W „Minghun” Jan P. Matuszyński dokonuje wejrzenia w miejsce przecięcia kultur polskiej i chińskiej. Choć ani na moment akcja filmu nie wykracza poza Gdańsk, opowiadana historia prowadzi widza od Dalekiego Wschodu, przez Wyspy Brytyjskie, po Polskę. Tak zakreślony horyzont kulturowy realizuje się jednak w niezwykle intymnej opowieści o rodzinie, żałobie i próbie odzyskania skrawka nadziei. Równie kameralnym filmem jest „Dziewczyna z igłą” Magnusa von Horna – duńsko-polsko-szwedzka koprodukcja, której akcja rozgrywa się w Danii. Zdjęcia w dużej mierze realizowano w Polsce, a obsadę stanowili Szwedzi. Całość podpisał natomiast szwedzki reżyser, który na stałe osiadł w naszym kraju, otrzymawszy tutejsze obywatelstwo (zresztą tylko dzięki temu film mógł ostatecznie wziąć udział w Konkursie Głównym). Już choćby te skomplikowane relacje produkcyjne, tak charakterystyczne dla współczesnego kina, pokazują, że Polska jest miejscem tranzytu: talentów, finansów, mocy produkcyjnych komplikujących pojęcie „kinematografii narodowej”, co jest szczególnie zajmujące w kontekście festiwalu kina narodowego. Fabuła nowego filmu von Horna również posiada znamiona transnarodowe, w żaden sposób bowiem nie ogranicza się do odmalowywania kolorytu konkretnego tu i teraz. Choć akcja rozgrywa się w Danii pierwszej połowy XX wieku, to mogłaby, na dobrą sprawę, w dzisiejszej Polsce – najbardziej znaczącym kontekstem jest bowiem ucisk kapitalistyczno-patriarchalny, mający się w naszym kraju, niestety, świetnie.
Z ideą festiwalu narodowego koresponduje natomiast drugi równie silny nurt: zajęty Polską i polskością, a przede wszystkim – Polakami. Reprezentują go filmy, które można byłoby uznać za liberalną (uśmiechniętą?) odpowiedź na historyczne kino patriotyczne spod znaku „Historii Roja”. „Kulej. Dwie strony medalu” i „Simona Kossak” to przykłady wychodzących niemalże spod jednej sztancy filmów biograficznych, mających na celu przybliżenie sylwetek znanych (ale nie za bardzo) postaci z naszej przeszłości, których dokonania miałyby według twórców wzmocnić poczucie narodowej dumy – że Polak potrafi! Tematykę obu obrazów wyczerpują ich tytuły – pierwszy jest opowieścią o popularnym przed laty pięściarzu, drugi natomiast o członkini nobliwego krakowskiego rodu, która zamiast malować konie, postanowiła opiekować się dziką zwierzyną w Puszczy Białowieskiej. Oba realizują ten sam produkcyjny schemat, co niegdyś „Bogowie” czy „Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej”. Stawiają na dynamiczny sposób opowiadania, humor, lekki, rozrywkowy potencjał i emocje – w tym nostalgię napędzaną muzyką wziętą z epoki.
Muzyka będzie także ważnym składnikiem filmu „Idź pod prąd” Wiesława Palucha, który na pierwszy rzut oka wpisuje się we wcześniej scharakteryzowaną tendencję. To także film biograficzny, znowu umieszczający akcję w przeszłości, choć być może dający nieco mniej powodów do odczuwania narodowej dumy. Osią historii jest konflikt zainspirowanych brytyjską muzyką chłopaków – członków legendarnego punkrockowego zespołu z Ustrzyk, KSU – z lokalną bezpieką zaniepokojoną nagłą popularnością importowanymi dźwiękami elektrycznych gitar.
Między tymi najbardziej wyróżniającymi się nurtami znalazło się kilka filmów trudnych do wpisania w ich ramy. Znany z kinowych ekranów „Wróbel” Tomasza Gąssowskiego programowo stara się być „filmem osobnym”, w czym jego twórca naśladuje czeskie filmy sprzed trzydziestu lat i polskie sprzed dwudziestu, przede wszystkim autorstwa Andrzeja Jakimowskiego. Opowiada o sennej prowincji, zamieszkałej przez charakterystyczne typy, w tym mrukliwego, samotnego mężczyznę, który wydaje się bezwiednie unosić na falach życia. Przeciwnością „kameralnego filmu o polskiej wsi” wydaje się drugi film w karierze Krzysztofa Skoniecznego – „Wrooklyn Zoo”. To napompowana testosteronem, mocnym bitem, adrenaliną i dragami współczesna opowieść miłosna, rozgrywająca się w wielkomiejskiej scenerii Wrocławia.
Stawkę konkursu głównego dopełniają dwa debiuty: „Lany poniedziałek” Justyny Mytnik i wymieniona już „Utrata równowagi” Bojanowskiego. Oba opowiadają o kobietach, jednak w całkiem inny sposób. Mytnik znana jest ze swoich ostrych, feministycznych krótkich metraży naznaczonych wyobraźnią i fantastyką. Wiele wskazuje na to, że tak samo będzie w jej pełnometrażowym debiucie. „Lany poniedziałek” to historia dziewczyny zgwałconej w dniu tytułowego święta. Trauma zaczyna manifestować się w postaci ezoterycznej przyjaciółki i strachu przed wodą. „Utrata równowagi” natomiast opowiada o aktorce po szkole teatralnej, która staje na życiowym rozdrożu, zastanawiając się, czy jest dla niej miejsce w wybranym zawodzie.
Stosunkowo skromna reprezentacja w Konkursie Głównym filmów opowiadających o współczesnych realiach życia w Polsce została zrównoważona zestawem konkursu Perspektywy. To właśnie tam zobaczymy obrazy komentujące to, co dzieje się tu i teraz – przede wszystkim w dzisiejszych rodzinach i związkach. Do czasów dzieciństwa i czyhających w nim traum powracają bohaterowie zarówno „Innego końca nie będzie” Moniki Majorek, jak i „Rzeczy niezbędnych” Kamili Tarabury. Rodzinna trauma staje się też udziałem bohaterów „Dla waszego dobra” Ireneusza Grzyba, który mierzą się z problemem przemocy psychicznej. W „Próbie łuku” rodzimy ekstrawagancki eksperymentator, Łukasz Barczyk, konfrontuje swoją postać z utraconą pamięcią o zmarłym partnerze. O nieprzewidywalnej dynamice miłosnych relacji opowiadają „Sezony” Michała Grzybowskiego, mieszające fikcję teatru z autentycznością uczuć, oraz „To nie mój film” Marii Zbąskiej, w którym bohaterowie muszą się wybrać w pełną znoju podróż, by lepiej zrozumieć łączące ich relacje. Ciekawym uzupełnieniem konkursu są filmy „Moja strona Wisły” Marka Kossakowskiego o nietypowym „domu wielopokoleniowym” przypominającym squat oraz silnie zanurzona w kinie gatunkowym „Cisza nocna” Bartosza M. Kowalskiego.
Jak zatem rysują się perspektywy polskiego kina? Wydaje się, że najmocniej zaznacza się tendencja, która polskość naszej kinematografii w ogóle problematyzuje. Z jednej strony rodzime filmy są aktywnym graczem kina globalnego, które coraz wyraźniej zamazuje granice – nie tylko te przepływów finansowych, ale również produkcyjnych, fabularnych i tematycznych. W Polsce kręcą obcokrajowcy, rodzimi twórcy coraz częściej tworzą za granicą. Kino narodowe na dobre zmienia się w transnarodowe. Z drugiej strony jednak kino historyczne czy biograficzne najbardziej jest zainteresowane tym, co swojskie i lokalne – naszymi bohaterami, rodzimymi sukcesami, narodową dumą. Ale robi to na swój, wyjątkowy, niewolny od polityki sposób, redefiniując to, czym są polskość i tożsamość Polaka. Na horyzoncie więc zmiany: dalekie podróże ku innym kulturom oraz głęboko w głąb tego, kim jesteśmy i chcielibyśmy być.