To nieprawda, że młodzi się nie buntują. Ich buntem jest depresja.
Andrzej Leder
Musimy oddać część siebie, pomniejszyć się, aby gospodarka mogła rosnąć. Nic dziwnego, że czujemy się wyczerpani i zestresowani. Stajemy się biologicznymi odpowiednikami szybów naftowych i składowisk toksycznych, zarówno surowcem gospodarki, jak i pojemnikami na jej odpady[1].
Jonathan Rowe
Jakiś czas temu Monika Ochędowska pisała: „W najbliższych latach w polskiej literaturze nie będziemy czytać o miłości. Raczej o przemocy i depresji. Przesączający się coraz mocniej do świata fikcji smutek przyniesie niejedno jego studium”. W debiucie Krzysztofa Sztafy – prozie zatytułowanej „Wielka radość w polskich domach” – mrok i smutek ściele się gęsto. O miłości co prawda też czytamy (i to sporo), ale jest ona naznaczona niespełnieniem; właściwie nie wiadomo w ogóle, czy jest prawdziwą miłością. Być może jest to po prostu miłość na miarę naszych czasów.
Bohaterem „Wielkiej radości…” jest Kamil, który sprowadza się do Warszawy, by coś zamknąć i coś otworzyć, a przede wszystkim: coś przeżyć. Jak Perecowscy Sylvie i Jérôme czeka, aż coś się wydarzy, jakiś przełom. Ale nic takiego się nie dzieje. Inaczej niż oni nie bowaryzuje jednak o życiu idealnym. Niby chciałby trochę należeć do klasy średniej, ale ani nie ma na to widoków, ani nie podziela jej aspiracji. Chciałby się czemuś poświęcić, ale nie ma czemu; pragnąłby coś poczuć, ale najczęściej nic nie czuje („nic mnie nie porusza”):
masz dwadzieścia siedem lat – zbyt dużo, żeby robić to, co robisz, zbyt mało, żeby zostać dyrektorem i zarządzać którymkolwiek z działów. Zresztą chyba nawet tego nie chcesz. Znajdujesz się gdzieś w połowie drogi pomiędzy rezygnacją i spokojnym rozczarowaniem.
Kamil nabiera samego siebie, że coś się wydarzy, że coś urośnie, ale rośnie tylko gula w gardle. Jego oczekiwania są dość skromne: chciałby tylko – jak bohaterka „Psów ras drobnych” Olgi Hund – trochę ciepełka, trochę stabilności, stałej pracy, do kogoś przynależeć.
Stolica, którą obiera za przystań, nie spełnia obietnic, którymi mami. Kamil czuje, że do niej nie przynależy. Próbuje ją okiełznać, ale na próżno. W środku czeka na niego pustka, strzeżone osiedla, okaleczone, betonowe skwery i płuca nabite smogiem. „Iluż to takich jak ja – trochę skołowanych, trochę przy nadziei – mieści w sobie to miasto?”, pyta samego siebie. To znak zapytania, do którego jeszcze powrócimy.
Jeśli uznać, że millennial novel cechuje opis życia bez stałych współrzędnych i pełnego niepokoju („Niepewne, niepewne nasze losy”), to powieść Sztafy można tak określić. Jej bohaterowie próbują nawigować po dorosłości, ale jedyną drogą, jaką rozpoznają, jest bezdroże („Byłem w sile wieku i nie wiedziałem co dalej”). Są rozczarowani światem i przygnębieni, zdjęci lękiem („musiałem zalać się […] podwójną dawką afobamu”), o ponurym humorze, który słabo maskuje nieznośny smutek. Wiodą żywot prekarny („Za swoją wypłatę jesteś w stanie opłacić miesięczny czynsz […]. Poza tym zostaje ci kilkaset złotych”), na skraju autodestrukcji („po prostu chciałbym się zgładzić”).
Ciągle istnieją, „choć koszty tego wszystkiego jak zawsze były ogromne”. Narrator „Wielkiej radości…” mógłby bez wątpienia powtórzyć słowa z nowelki Pereca „Człowiek, który śpi”:
Nazbyt to wygórowana cena za przeciwstawne kciuki, za pionową postawę, […] ten kocioł, piec, ruszt, jakim jest życie, te miliardy nakazów, zachęceń, ostrzeżeń, egzaltacji, rozpaczy, to morze przymusów bez końca, ta odwieczna maszyna, która produkuje, zgniata, pochłania, omija zasadzki i rozpoczyna wciąż od nowa, ten błogi terror, który chce rządzić każdym dniem, każdą godziną twojej marnej egzystencji![2]
Terror, który opisuje Perec, u Sztafy dotyczy sfery pracy (której przestrzenie są „wieżami utrapienia”) oraz dystrybucji czasu. Podstawowa represja związana jest właśnie z nimi. Człowiek współczesny, powiada Marcuse, istnieje w „w niepełnym wymiarze godzin”, dysponując tylko garstką czasu, który może nazwać wolnym. Ale nawet i tę jałmużnę oddaje pracy, gdyż alienacja i wyczerpanie, które ona powoduje, pozwalają jedynie na odpoczynek czy aktywności, które umożliwiają regenerację organizmu przed kolejnym dniem pracy[3]. Dokładnie taką egzystencję wiedzie Kamil, który po pracy w jednej z wież utrapienia czas wolny spędza „na reprodukcji siły roboczej”. „Przecież – mówi Kamil – w każdej chwili można to rzucić i dokonać zmian, choćby najbardziej radykalnych”, a jednak, czytamy, „opór siły roboczej jest znikomy”. Dzieje się tak być może dlatego, że ograniczenie czasu przekłada się na ograniczenie wolności i wyobraźni, warunki materialne uniemożliwiają myślenie o korekcie rzeczywistości[4]. Powodem jest i to, że zamiast uczestniczyć w świecie i go zmieniać, narcystycznie skupiamy się na sobie i planach zmieniania siebie. Tak zwane złe emocje są źle widziane w świecie, w którym dobre samopoczucie stało się moralnym imperatywem[5].
Sztafa po Graberowsku opowiada o cywilizacji opartej na pracy, o świecie, w którym wszyscy karnie – przystając na swoje własne zniewolenie – poddają się organizującej go zasadzie. Pokolenie Kamila wstaje wcześnie i niemal pogodnie oddaje siebie i swoje potrzeby mielącej maszynie, zmieniając się w dyscyplinujące siebie i innych narzędzia kapitalizmu. Nic nie za zakłóca czystej logiki rynku.
W życiu o to chodzi. […] żeby mieć pod sobą ludzi i obracać dużymi pieniędzmi. Mieszać je w bębnie wielkiej maszyny. Z pracy wracać własną furką. Albo chociaż uberem […]. Poza tym mieć świeży oddech.
Kamil być może ma jeszcze świeży oddech, ale jako „biały biedak”, którego na nic nie stać, czuje się pod każdym względem gorszy. Stale interpelowany przez neoliberalizm, przez wstyd, co jakiś czas myśli, że może i on powinien „wkręcić się w tę stronę”, płynąć z nurtem rzeki, pomyśleć o kredycie, samochodzie, o życiu przeglądającym się w telewizyjnej ramówce. A jednak coś stale go od tej myśli o większościowej przyszłości odwodzi, coś ciągle w nim stawia opór. Nie dopuszcza do zapadnięcia w stan kliszy. Ostatecznie przecież jego pokolenie (choć bardzo mu kibicuje) go zawodzi:
bo wcale nie chciało zdać sobie sprawy ze swojego klasowego położenia, bo zależało mu na utrzymaniu obecnego systemu gospodarczego, a więc i społecznego, bo głosowało w najlepszym wypadku na centrowe ugrupowania z prawicowym odchyleniem.
Bohater ucieka od liberalnego mniemania, czyli – jak mówią Deleuze i Guattari – rodzaju konsensusu, za którym kryją się cyniczne percepcje i doznania kapitalizmu[6]; ucieka od mniemań człowieka Większości, którego percepcje są kliszami; od postawy człowieka reprodukującego to, co zastał i co otrzymał w spadku, którego nawet szaleństwa są pozorne, bo społecznie akceptowalne. Dla siebie samego Kamil chciałby znaleźć „akuratne, mniejszościowe obsesje”. To, co umniejszane, spychane na margines.
Sztafa próbuje działać niczym „sejsmograf” swojej epoki, przez co jego powieść gęsto wypełniają gorące tematy. Są więc smog i widmo katastrofy klimatycznej („Za pięćdziesiąt lat będziemy umierać na ten upał”), kapitalizm inwigilacji („aplikacja […] wcale nie była darmowa […]. Płaciłem tylko cząstką swojej tożsamości”) i patodeweloperka, praca bez sensu i prekarna kondycja („nasze prekarne szczęście”). Pisarz, niestety, zbyt często ledwie się po nich prześlizguje, zostawiając wrażenie urządzenia szybkiej przebieżki po modnych tematach. Być może zamiast odhaczyć je wszystkie, lepiej było zaatakować kilka, rozwijając je poprzez postaci i fabułę tak, by temat był nie tylko kwestią stwierdzenia, lecz także performatywnego wykonania.
Wróćmy jednak do wspomnianej uprzednio represji, ale spójrzmy na nią od innej strony. U Freuda w człowieku zmagają się dwie wrogie wobec siebie siły: zasada przyjemności i rzeczywistości, spośród których ta druga podporządkowuje go pracy i reprodukcji porządku społecznego. Przy czym ta społeczna represja, co Freud prześlepił, jest zawsze wynikiem określonych warunków historyczno-materialnych. Nasza egzystencja jest więc zawsze określona przez dominującą w danej chwili wersję zasady rzeczywistości, którą należy rozumieć nie jako rodzaj ostatecznej prawdy o rzeczywistości, lecz właśnie pewną wersję, która przyjmuje charakter znaturalizowany i quasi-obiektywny[7]. Marcuse opisywaną przez siebie wersję Realitätsprinzip określał „zasadą wydajności”. Jak pisze Ewa Potępa:
Marcuse twierdzi, iż zasada wydajności jest implementowana przez nadrepresję (surplus repression) – formę represji totalnej, służącej całkowitemu podporządkowaniu jednostki dominującej zasadzie rzeczywistości[8].
Nadrepresja sprawia, że nie możemy wyobrazić sobie rzeczywistości innej niż obecnie doświadczana. Bohaterowie Sztafy w rzeczy samej zamknięci są w przyprawiającej o zawrót głowy ciągłej teraźniejszości. Kamil uwięziony jest w „teraz”, w jakimś nieskończonym dzisiaj”, przekonany, „że [n]ic się nie wydarzy”. Jest tylko dzisiaj, już na zawsze dzisiaj. Życie, owszem, trwa, lecz czas stoi w miejscu: przyszłość została odwołana na rzecz wiecznej teraźniejszości.
Kamil, jak pamiętamy, dostrzega nikłość oporu, ulega apatii. Czy w związku z tym należy sądzić, że Sztafa cofa się przed szukaniem jakichkolwiek śladów oporu albo twierdzi, że są one niemożliwe? Fabuła z pozoru podsuwa taką myśl, w istocie jednak oporem jest w „Wielkiej radości…” sama depresja. Dzisiejszy bunt młodych, jak stwierdza Andrzej Leder, wyraża się między innymi właśnie poprzez nią: „Nasilenie tego zjawiska […] jest niepokojące i znamienne. To jest forma odmowy współpracy ze światem, jakim on jest”. Inaczej mówiąc, to forma wyłączenia się z zasady rzeczywistości.
Narrator, którego los zapisał w gwiazdach kapitał, mówi w pewnym momencie, że „[w] tym kraju milenialsi dzielą się na tych po terapii i tych przed nią”. „Wielka radość…” szczęśliwie nie jest opowieścią o niej. Nie promuje też leczenia farmakologicznego ani tym bardziej nie jest zapisem heroicznej (wewnętrznej) walki, z której wyszło się zwycięsko. W sercu tej nowelki stoi dywersyjna myśl, że jedyna walka do stoczenia jest w nie środku podmiotu, z samym sobą – jak podpowiada nam kultura terapeutyczna podtrzymująca zasadę rzeczywistości – ale na zewnątrz: w sferze publicznej. „Kiedy zadajesz sobie pytanie o to, co ci dolega, tak naprawdę pytasz o kapitalizm” – pisze Sztafa, rezygnując z popularnych tropów organizujących myślenie i pisanie o depresji. Zamiast zamykać (szczególnie milenialsową) depresję w świecie prywatnej historii, prywatyzować ją na przykład w edypalnym teatrze rodzinnych relacji, pisarz pozwala dostrzec powiązanie między cierpieniem a społeczną formacją. I każe je myśleć nie jako anomalię, lecz normalną, adekwatną odpowiedź na rzeczywistość. To istotny, repolityzujący depresję gest, potrzebny nam dziś, by zdemontować neoliberalną opowieść, która bez reszty naturalizuje, prywatyzuje i urynkawia cierpienie[9]. Jak kiedyś powiedziała Eva Illouz:
Staliśmy się wyłącznymi właścicielami […] naszej złości i naszej depresji. Przestały one być oznakami zawodności porządku społecznego, a zaczęły świadczyć o wadliwości psyche. Jedną z konsekwencji psychologizacji kultury jest ukrywanie złości. Złość stała się oznaką źle wytrenowanej, nieprzystosowanej psyche. Jednostka zwraca się dziś tylko do siebie.
Oznacza to, że cała energia niezadowolenia zamiast na zewnątrz kieruje się dziś ku wnętrzu. Linia antagonizmu nie przebiega w sferze publicznej, lecz wewnątrz – w sercu jednostki. Narrator powieści, na przekór zachętom wzięcia całej winy na siebie i próbom konformizacji do zasady rzeczywistości, wyrzuca ją poza siebie i zmienia przebieg wspomnianych linii. Na pytanie o to, gdzie widzi siebie za pięć lat, odpowiada znamiennie: na czele wielkiej, rozwścieczonej masy.
***
Choć na papierze powieść Sztafy wydaje się zaproszeniem do czarnej, otchłannej dziury, to w lekturze dominantą tego tomu jest lekkość. Ciężar tematu nie odciska się na języku. Forma nie uzupełnia treści, lecz z nią walczy, próbuje ją przekroczyć. W „Wielkiej radości…” ważniejszy jest jednak jeszcze inny rodzaj walki: której celem jest przewalczenie afektywnych klisz i automatyzmów percepcji. Jej opis sprawia, że powieść Sztafy wypada uznać za jedną z ciekawszych rodzimych realizacji millennial novel.