Nr 18/2024 Na teraz

Żarty się skończyły

Łukasz Muniowski
Muzyka

Trudno uwierzyć, że Eminem ma już 52 lata. Jeszcze trudniej zrozumieć to, że utrzymuje status jednego z najlepszych raperów wszech czasów. Piszę to ze smutkiem – jeszcze pięć lat temu sam wymieniłbym Eminema w swojej pierwszej piątce najlepszych MC, jednak po nowym albumie, „The Death of Slim Shady (Coup de Grâce)”, musiałem przewartościować jego wysoką pozycję na moim rapowym Olimpie. Nie chodzi mi o jakość samej płyty, bo to płaszczyzna, na której nie rozgrywa się przynależności do „wszech czasów”. Chodzi mi o to, że w kontekście nowego albumu widać wyraźnie, jak brzydko zestarzała się większość tych poprzednich.

Raper powraca do Slim Shady’ego by ostatecznie rozprawić się ze stworzoną przez siebie rapową personą. Przesłuchując jego dokonania na potrzeby tego tekstu, z przyjemnością wracałem do „Slim Shady EP”, gościnnych zwrotek w utworach Outsidaz („Rush Ya Clique”) albo The High & Mighty („The Last Hit”), „Shit on you” D12 czy pojedynczych kawałków z solowych albumów – ale gdy owe kawałki i fragmenty składałem w całość, powstawał obraz artysty z każdą płytą coraz bardziej wypalonego.

Trzy lata po tym, jak Eminem wydał „Slim Shady LP” (1999), swój pierwszy album wypuścił inny biały raper, Cage. Kilkakrotnie sugeruje na nim, że Eminem ukradł jego styl. „Movies for the Blind” (2002) Cage’a jest płytą unikatową, bo choć raper jest w swoich tekstach brutalny i mizoginiczny, największą krzywdę wyrządza sobie. Jego rap jest chaotyczny, głos krzykliwy, a flow niedopracowane, dzięki czemu słuchacz może uwierzyć, że ma autentyczny wgląd w umysł osoby zaburzonej (Cage spędził okres dorastania w szpitalach psychiatrycznych). Eminem praktycznie od początku był w swoim rapie perfekcyjny: produkcja była czysta, a dykcja nienaganna. „Szaleństwo”, na jakie się powołuje, jawiło się więc jako zbyt kalkulowane, by stanowić wytłumaczenie dla bulwersujących treści.

Ostatnia różnica polega na tym, że Cage po latach odciął się od „Movies for the Blind”, a Eminem, wbrew temu, co obiecuje tytuł jego dwunastego albumu, pożegnanie z obrazoburczym Slim Shadym postrzega nie jako okazję do zamknięcia wątku, ale do jego wspominania, odświeżenia i celebracji. Chodzi mu zatem o to, by powrócić do najlepszych lat kariery i wspominać czasy, kiedy ludzie przejmowali się tym, co mówił.

W latach 1999-2001 Eminem był wrogiem publicznym numer jeden. Politycy odnosili się do jego tekstów, rodzice i organizacje LGBTQ+ protestowały przed jego koncertami, a on sam stał się głosem odrzuconych, nierozumianych i pominiętych. Zrodzony z frustracji, biedy i cierpienia, Slim Shady uosabiał lęki białej Ameryki, a ból odreagowywał przemocą. Z powodu koloru skóry środowisko hip-hopowe traktowało go sceptycznie, przez biedę natomiast odrzucała go klasa średnia. Obrońcy Eminema mogli mówić, że przemoc w jego tekstach była bliższa tej z kreskówek dla dorosłych, jak „South Park” czy „Przerysowani”. On sam na „Habits” rapuje, że ludzie śmialiby się z jego żartów, gdyby padały z ust Cartmana. Cóż, nawet gdyby były równie śmieszne, prawdopodobnie również nie.

Eminem przekonuje, że nie ma czym się przejmować, bo słuchamy fantazji frustrata, a nie realnych gróźb kierowanych pod adresem polityków i gwiazd popu, wobec osób niepełnosprawnych i homoseksualnych. Obiekty jego ataków pozostają niezmienne od niemal 30 lat. Wraz z przejściem Eminema do mainstreamu i rosnącą rozpoznawalnością, jaka temu towarzyszyła, zignorował on moment, w którym sam stał się establishmentem. Jego ataki na Christinę Aguilerę, Mariah Carey czy Justina Timberlake’a wydają się z perspektywy czasu hipokrytyczne, bo cała czwórka wykonywała rdzennie czarną muzykę, a by lepiej sprzedać się białym słuchaczom, pozwoliła się przefarbować wytwórniom muzycznym na jasny blond. Carey jest zresztą osobą dwurasową i przez lata Sony uwypuklało jej „białość”, by cieszyła się mainstreamową akceptacją. Eminem kiedyś porównał siebie do Elvisa, samolubnie używającego czarnej muzyki, żeby zdobyć sławę i pieniądze, ale trudno stwierdzić, czy mówił szczerze, czy raczej próbował żartować.

Cała marka Eminema zbudowana jest na lawirowaniu między humorem i prawdą, przez co kiedy próbuje zabrać głos na poważne tematy, efekt bywa mieszany – że tylko wspomnę niesławny diss na Donalda Trumpa, w którym raper chciał wylać na prezydenta zawartość gorącej kawiarki. Teraz, pośród ataków na osoby niskorosłe, homoseksualne i transpłciowe, Eminem krytykuje prawicową komentatorkę Candace Owens za to, że „zapomniała, że jest Czarna”. Recepcja tej obserwacji była mieszana, bo choć Owens jest typową grifterką, sposób, w jaki Eminem to ujął, a także pozycja, z której to robi, budzi wątpliwości.

Jest tak tym bardziej, że ta linijka pojawia się pośród boleśnie nieśmiesznych żartów z Caitlyn Jenner i Christophera Reeve’a – które uwidaczniają, że ataki Eminema są nie tylko nieśmieszne, ale też leniwe. Flame Monroe śmieje się z bycia trans, a Fiona Cauley z bycia niepełnosprawną z lekkością i naturalnością, jakich współczesny Eminem mógłby im pozazdrościć. Stand-uperki potrafią bowiem szydzić z siebie, a Eminem nie. Kiedy zastanawiałem się, czemu jego rap nie jest tak dobry jak kiedyś, poza doświadczeniami życiowymi i uzależnieniem – które z pewnością odbiły się na jego twórczości – głównym powodem braku dawnego polotu w twórczości rapera wydaje mi się zatracenie dystansu do siebie.

Na pierwszych albumach ataki na innych równoważyło bowiem naigrywanie się z własnych niedoskonałości. Eminem regularnie rapował o dysfunkcji w domu, biedzie i przemocy, jakiej doświadczał. Można było mu autentycznie współczuć, a nawet kibicować, kiedy (werbalnie) mścił się na swoich oprawcach. Obecny Eminem, którego muzyki używa się do promocji NFT, gierfilmów, nie jest kimś, z kim można się utożsamiać. Rap jako kultura przesiąknięta buntem, miał tę inherentną wadę, że przeniósł kapitalistyczne wartości na hermetyczny grunt w stosunku 1:1. Kiedy raperzy opowiadali o wychodzeniu z biedy, biżuterii i drogich ciuchach, było to dowodem ich umiejętności, tego, że w przeciwieństwie do korporacyjnych garniturów osiągnęli wszystko bez sprzedania siebie (mimo, że jednocześnie kopiowali ich system wartości i wyznaczniki statusu). Ci na szczycie stali się nową elitą, adaptując struktury z modelu już zakorzenionego w amerykańskiej świadomości, czego rezultatem był gatekeeping, jakiego sami doświadczali na początku swojej muzycznej drogi. Estetyka była inna, mechanizm pozostał ten sam.

Dlatego właśnie „The Slim Shady EP”, album, na którym zadebiutowało alter ego rapowego alter ego Marshalla Mathersa III – bo tym właśnie jest Slim Shady – nie spotkał się z takim odzewem jak wydany dwa lata później „The Slim Shady LP”, do którego rękę przyłożył szanowany w środowisku producent i raper Dr. Dre. Bez Dre Eminem podzieliłby los takich raperów jak wspomniany Cage, Miilkbone czy MC Serch, więc postaci szanowanych przez wąskie grono fanów tak zwanego prawdziwego hip-hopu, jednak marginalizowanych ze względu na kolor skóry.

W takich utworach jak „Low Down & Dirty” czy „I Just Don’t Give a Fuck” Slim Shady przedstawia się jako niedopasowany społecznie degenerat, ale sam opis dysfunkcji robi ogromne wrażenie na słuchaczu. Oto człowiek, który nie boi się wejść w wewnętrzny mrok i wrócić do światła, żeby opowiedzieć, co tam zastał.

Oczywiście trudno oczekiwać od Eminema, żeby nadal rapował o ćpaniu i chlaniu, alternatywa jest jednak rozczarowująca. Eminem chce inspirować, dlatego na kolejnym już albumie rapuje o podnoszeniu się po upadku, a przede wszystkim o tym, jak dobrym ojcem wreszcie będzie. Dobrze byłoby napisać, że metamorfoza Eminema jest nieustannym procesem, i jako jego słuchacz cieszę się, że mogę dojrzewać razem z nim, tylko że… on tak naprawdę nie chce dojrzeć.

Wciąż opowiada tę samą historię, w dodatku robi to w coraz mniej interesujący sposób. Jego próby wymyślenia siebie na nowo, włącznie z okresem, kiedy rapował z bliskowschodnim akcentem, były nieudane i, co gorsza, nieciekawe. „The Death of Slim Shady” również jest albumem nieciekawym, przewidywalnym i nudnym. Jeśli Eminem chciał rzucić wyzwanie cancel culture, mógł to zrobić w sposób kreatywny i zabawny. Mógłbym wiele napisać o żenujących punchline’ach Slim Shady’ego z ostatniego albumu, ale przemilczę je. De mortuis aut bene aut nihil.

Eminem, “The Death of Slim Shady (Coup de Grâce)”
Shady Records
2024