Nr 14/2024 Na dłużej

Z Jankiem i Pauliną Ufnal, tworzącymi label MONDOJ, rozmawia Mateusz Romanowski

Siedem lat temu byłem na koncercie Kamila Szuszkiewicza i Sama Hillmera – pierwszej imprezie organizowanej pod szyldem MONDOJ. Czy w tamtym okresie wydarzyło się coś równie istotnego dla historii wytwórni?

Janek Ufnal: Wszystko zaczęło się od materiału, który wydaliśmy mniej więcej rok później, czyli „Young Ox Restraint” Grega Foxa (pod szyldem GDFX – przyp. M.R.). Skontaktowaliśmy się z nim, kiedy jeszcze pomysł na MONDOJ kiełkował. Fox wówczas grał w zespole Zs – podczas ich koncertu w nieistniejącym już Pogłosie poznaliśmy Sama Hillmera i Michaela Beharie. Drugiemu z nich wydaliśmy później „A Heart From Your Shadow” nagrane z Teddym Rankinem-Parkerem.

Paulina Ufnal: Ze uwagi na to, że Janek bywa nieśmiały względem ludzi, zajęłam się nawiązywaniem kontaktów. Okazało się, że zarówno ja, jak i Fox obchodziliśmy tego dnia urodziny, co ułatwiło rozmowę. Zaczęłam opowiadać o naszym labelu. Greg to muzyk, którego bardzo podziwiam, ale oczywiście zachowałam pełną powagę i nie dałam tego po sobie poznać. Nasze spotkanie miało wiele zaskakujących następstw, ale przede wszystkim umówiliśmy się na potencjalną współpracę.

Jakie były owe zaskakujące następstwa?

J.U.: Odezwała się do nas agencja Hillmera z propozycją zorganizowania jego koncertu w Warszawie. Poza tym zapytali się, czy nie znamy kogoś, kto mógłby być jego kierowcą na trasie po wschodzie i południu Europy – czyli po Polsce, Czechach, Słowacji i Słowenii. Zaproponowaliśmy, że możemy pełnić tę funkcję, a jedynymi naszymi warunkami było pokrycie kosztów benzyny i zapewnienie noclegów. Przystali na nie. Koncert w Warszawie był zwieńczeniem tej trasy.

Zapewne mieliście wtedy oczekiwania dotyczące działalności wydawniczej. Jestem ciekaw, jak zostały one zweryfikowane przez rzeczywistość. Czy przypominacie sobie jakieś, które się spełniły? Może jakieś nie wytrzymały próby czasu?

J.U.: Na samym początku mieliśmy dużo więcej założeń niż obecnie. Czas zweryfikował, które z nich faktycznie mają sens.

P.U.: Część z nich pozostało aktualnych. Po Wounded Knife (wytwórnia tworzona przez Janka i Paulinę w latach 2013–2016 – przyp. red.) chcieliśmy podejść do procesu wydawniczego bardziej kuratorsko – wydawać więcej twórców zagranicznych, a mniej znajomych, znajomych znajomych i znajomych znajomych znajomych. Początkowo zakładaliśmy, że sami będziemy inicjować proces: odzywać się do konkretnych artystów. Jest tak do tej pory, ale z czasem też zaczęliśmy wydawać również materiały zaproponowane przez artystów. Na początku bardzo ważna była dla nas też spójność graficzna. W tym obszarze trochę rozluźniliśmy założenia.

J.U.: Początkowe pomysły na artwork dość szybko nam się znudziły, więc zachowaliśmy sam layout.

P.U.: Okazało się, że ciężko na dłuższą metę robić coś rygorystycznie spójnego.

J.U.: Brak czasu też odgrywa pewną rolę. Poza tym fajnie jest, kiedy ludzie przychodzą do nas ze swoją ciekawą wizją.

P.U.: Innym wciąż aktualnym założeniem było rozszerzenie naszego katalogu o wydania na CD i LP.

J.U.: Chcieliśmy też sprofesjonalizować się pod względem technicznym. Podwyższyć ceny kaset, ale zlecać całą pracę nad nimi innym podmiotom. W przypadku Wounded Knife wszystkie kasety przegrywaliśmy w domu, własnoręcznie wycinaliśmy i składaliśmy okładki.

P.U.: Podwyższenie cen wynikało także z faktu, że chcieliśmy mieć więcej pieniędzy dla artystów i na kolejne wydawnictwa. W Wounded Knife udało się wydawać kolejne tytuły głównie dlatego, że robiliśmy wszystko sami, więc koszty były bardzo skromne. To się zmieniło. Mamy oddzielne konto przeznaczone na rozliczenia z artystami i kolejne wydawnictwa.

A założenia odnośnie do samej muzyki?

P.U.: Pod tym względem dużo się zmieniło – mocno poszerzyliśmy swoje początkowe założenia.

To chyba widoczne: część katalogu MONDOJ na Bandcampie otagowana została jako „post-everything”. Bardzo szeroka szufladka…

P.U.: Janek kiedyś powiedział, że wspólnym mianownikiem wszystkich naszych wydawnictw jest to, że jest to muzyka pozytywna albo neutralna, a nie smutna czy mroczna.

J.U.: Chcieliśmy iść w kontrze do różnych modnych w czasie naszych początków brzmień – mrocznego, stroboskopowego, bombastycznego techno. Ale kiedy już wydaje się, że nasz katalog staje się coraz bardziej spójny, wydajemy coś zupełnie niepasującego do poprzednich pozycji.

Trochę odrębnymi względem całości, choć bardzo ciekawymi pozycjami, wydają mi się raczej smutna „A Heart From Your Shadow” Beharie i  Rankina-Parkera oraz avant-popowa „if I don’t let myself be happy now then when?” more eaze i Claire Rousay.

P.U.: To odmienne tytuły. Skoro został poruszony temat more eaze, warto zapowiedzieć, że niebawem ukaże się u nas jej kolejne wydawnictwo, któremu bliżej do muzyki kameralnej.

J.U.: „A Heart From Your Shadow” faktycznie po czasie nie wydaje się spójne z naszym katalogiem. To muzyka niekoniecznie wprost smutna, raczej melancholijna, ale jej jakość zrobiła na nas takie wrażenie, że wydalibyśmy ją bez względu na wszystko, także niezależnie od emocjonalnego odcienia. Spodobała nam się ze względu na organiczność – nie jest to mechaniczna muzyka elektroniczna. Mimo wszystkich różnic tę płytę łączy z naszym katalogiem zwartość kompozytorska. Wydawane przez nas albumy to zbiory utworów. Każdy następny utwór różni się od poprzedniego i następnego. Nie są to piosenki, ale mają konstrukcję podobną do albumów z piosenkami.

Wciąż szeroko zarysowujecie to, co pasuje do waszego katalogu.

P.U.: Decydujemy o tym często zupełnie intuicyjnie; dlatego trudno zwerbalizować, co jest wystarczająco „mondojowe”, żeby trafić do MONDOJ.

J.U.: Na jednym z targów kasetowych rozmawiałem z chłopakami z labelu DUNNO, którym wcześniej podesłałem rzecz pasującą do ich katalogu. Filip Lech odpowiedział mi wówczas, że jest tam za mała zawartość „DUNNA w DUNNIE”. Była to dla mnie jednocześnie zupełnie abstrakcyjna i bardzo przejrzysta odpowiedź. Podobnie działamy z Pauliną: słuchamy czegoś, co nam się podoba, i wiemy, czy jest w tym wystarczająco dużo “MONDOJ w MONDOJU”, żeby to wydać.

P.U.: Co ciekawe, często utrzymujemy też kontakt z artystami, których nie chcieliśmy wydać, mimo że robią świetną muzykę. Janek zna mnóstwo bardzo ciekawych labeli, nieznanych nawet przez niszowych artystów. Często je poleca i zdarzało się, że obie strony były z zainicjowania kontaktu bardzo zadowolone.

z archiwum rozmówców

Wcześniej tworzyliście razem Wounded Knife, a jeszcze wcześniej sam Janek miał label assonance records. Jak wspominacie tamten czas?

J.U.: Byłem strasznie zachłyśnięty ideami DIY. Jako eksmetalowiec poznałem świat punkowy, metal był dużo mocniej sprofesjonalizowany: dopracowane w każdym szczególe okładki, płyty w jewelcase, mnóstwo merchu. Wszystko tam sprawiało wrażenie, jakby przed chwilą wyszło z fabryki. To oczywiście duże uproszczenie, bo to zróżnicowane środowisko, ale tak je wtedy odbierałem. Kiedy poznałem świat hc-punka, odkryłem, że można wydawać rzeczy samodzielnie w dużo prostszy sposób. Ta idea kiełkowała we mnie bardzo długo i czekała na kogoś, kto chciałby u mnie wydać muzykę. Tak trafiłem na Bartosza Szturgiewicza, który robił ambient pod szyldem Wounds (teraz Wound). Jest on dalej aktywną postacią, ma swój label Okla Records. W assonance records wydawałem głównie zespoły swoje i znajomych, na przykład Landscape of my flash, Merkabah czy Violent Action. Bardzo pomógł mi wówczas Kuba Sokólski, ilustrator i perkusista Merkabah. Do tej pory tnę wydrukowane kody do pobierania materiałów z Bandcampa jego linijką.

Paulino, nie współtworzyłaś assonance records, ale może ten projekt miał wpływ także na ciebie?

P.U.: Kiedy zaczęliśmy się spotykać, assonance powoli kończyło działalność. Ale najprawdopodobniej nie zajmowałabym się działaniami wydawniczymi, gdyby Janek mi ich nie pokazał. Gdy osoby spoza środowiska muzycznego słyszą o prowadzeniu labelu, często zadają dużo pytań: jak się na tym zarabia?; co się tam robi?; dlaczego się to robi? Sama sobie je zadaję – a jedną z odpowiedzi podał mi Janek, który odkrył DIY przede mną. Nie wiedziałam, o co chodzi w wydawaniu muzyki.

J.U.: Za to wiedziałaś, o co chodzi w muzyce. Paulina pokazała mi scenę eksperymentalną i improwizowaną, która, jak się okazało, funkcjonuje na zasadach podobnych do punkowych. Nikt nie nazywa tego DIY, ale schemat jest podobny.

Mam wrażenie, że między innymi z tego spotkania zrodził się Wounded Knife. Poza wydawaniem świetnej muzyki w pięknej oprawie graficznej, spora część katalogu tworzy archiwum mocno rozwijającej się wówczas warszawskiej sceny improwizowanej.

P.U.: Studiowałam w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. W jej siedzibie mieścił się wówczas klub Eufemia, w którym odbywało się wiele koncertów muzyki improwizowanej. Było dla nas jasne, że chcieliśmy udokumentować część tego zjawiska.

J.U.: Nie byliśmy w tym odosobnieni. Podobne pomysły mieli inni znajomi.

P.U.: W tamtym miejscu i czasie robienie tego miało sens. W MONDOJ chcieliśmy trochę od tego dokumentacyjnego charakteru działania odejść na rzecz większej selekcji.

J.U.: Wydawane przez Wounded Knife tytuły bardzo szybko się wyprzedawały. W czasie tarów, na których było 200 czy 100 osób, schodził cały nakład. Był to czas, w którym wszyscy się wzajemnie inspirowali: wydawcy, publiczność i muzycy. To jest coś, czego teraz mi trochę brakuje – tego rodzaju odśrodkowej siły napędzającej.

Jakie są punkty styczne i rozbieżności między MONDOJ i Wounded Knife?

P.U.: Punktem stycznym jesteśmy my.

J.U.: W obu kluczem był i jest nasz własny gust. Poczucie, że to jest muzyka, którą chcemy wydawać. Innym punktem wspólnym jest to, że trzymamy pieczę nad grafiką i stroną wizualną. Nawet jeśli ktoś inny robi okładkę, my robimy design. W Wounded Knife pełniliśmy funkcję kuratorów czy project managerów. Teraz nasz wpływ jest jeszcze większy. Rozwinęliśmy też współpracę w formie dialogu z artystami. Podsyłają nam próbki swoich materiałów – jeśli jesteśmy zainteresowani ich wydaniem, wskazujemy kawałki, nad którymi chcielibyśmy, by pracowali dalej.

P.U.: W MONDOJ nie wydajemy rzeczy lo-fi, jak koncertowe bootlegi, co zdarzało nam się w Wounded Knife.

Gdybyście mieli nieograniczony budżet i nieograniczone kontakty, jakie marzenia związane z labelem chcielibyście zrealizować?

P.U.: Moje związane są z aspektem technicznym. Myślę o zrobieniu druku w dwa Pantone.

J.U.: Kontakty i budżet nie są problemem. Największym wyzwaniem teraz jest znalezienie czasu. Raczej nie chciałbym, żeby label się rozrósł, chociaż oczywiście zawsze będę chciał współpracować z ciekawymi osobami. Często te marzenia spełniają się samoistnie – jak przy płycie Mike’a Coopera. Nigdy bym się nie spodziewał, że będziemy pracować z osobą o tak niewiarygodnie wielkim stażu.

P.U.: Fajnie by było mieć jakieś miejsce związane z labelem. Na przykład takie, w którym byłaby możliwość kupienia wydawnictw zaprzyjaźnionych wytwórni, napicia się dobrej kawy i odwiedzenia second handu dla dzieci. Widziałam tego typu połączenia w Berlinie czy Kopenhadze. Odbywałyby się tam małe koncerty i sety djskie, które można byłoby oglądać z ulicy przez witrynkę.

J.U.: Na ścianach byłyby kasety i płyty wszystkich zaprzyjaźnionych labeli. Marzy mi się, żeby dało się z tego wyżywić rodzinę. A w kwestii marzeń o charakterze wydawniczym: chciałbym wydać antologię jakiegoś artysty o bogatym dorobku. Kiedy widzimy się z Piotrem Kurkiem, żartujemy, że za trzydzieści lat wydamy antologię jego utworów napisanych do sztuk teatralnych.

P.U.: Współpraca z Kurkiem to zresztą kolejny przykład spełnionego marzenia. Kiedyś na koncercie Piętnastki podczas OFF Festivalu rozmawialiśmy o tym, że bardzo chcielibyśmy wydać kiedyś jakąś jego płytę, bo jest on naszym ulubionym polskim artystą. To się udało, a Kurek nadal jest naszym ulubionym polskim artystą.

Jakiś czas temu zostaliście rodzicami. Czy w jakiś sposób wpłynęło to na działalność labelu?

P.U.: Po urodzeniu się dziecka materiałów wychodzi nawet więcej. Zupełnie przypadkiem w zeszłym i tym roku wychodzą ważne płyty w katalogu MONDOJ. Nie zmieniliśmy się na pewno pod względem selekcji muzyki. Zmieniło się to, że nie mamy czasu na organizowanie koncertów. W tym roku w ramach wyjątku zorganizowaliśmy tylko jedno wydarzenie.

J.U.: Jeśli chodzi o samą pracę labelową, czuję mniej stresu w związku z podejmowanymi decyzjami. Dotyczy to też innych warstw życia – w naturalny sposób zmieniają się priorytety. Kwestie związane z muzyką mnie w tym wszystkim bardzo relaksują.

P.U.: Dzieci w świetny sposób odbierają muzykę. Nasza córka do wszystkiego tańczy. Dziecko naszego znajomego z kolei mówi bardzo interesujące rzeczy na temat utworów harsh noise.

Próbowałem dotrzeć do znaczenia słowa mondoj – okazało się, że jest ich całe mnóstwo. Na przykład: jest to liczba mnoga od słowa mondo, które oznacza dialog między uczniem a mistrzem; to coś ekstremalnego, coś cheesy…

P.U.: My zaczerpnęliśmy je z języka esperanto, gdzie oznacza „światy”.

J.U.: Ale wszystko, co wymieniłeś, pasuje.

P.U.: Szczególnie podoba mi się „ekstremalne” i „cheesy”.

J.U.: Prawda jest taka, że szukaliśmy ciekawie brzmiącej nazwy, a esperanto dobrze brzmi. W wielu wyrazach jest ta sama liczba spółgłosek i samogłosek, trochę jak w łacinie. Obojętnie w jakim języku mówisz wyjściowo, łatwo je wypowiedzieć.

P.U.: Założenie esperanto jest też ciekawe, bardzo utopijne.

J.U.: W samym słowie „światy” można zobaczyć wszystko i nic. Przez to jest dla nas idealne. Nie narzuca konkretnych ram interpretacyjnych.