Czwarty odcinek podcastu FIELD•MEET koncentruje się na nagrywaniu audiosfery codzienności. Rozmowa dotyczy różnorodnych nagrań, rozpinających się między dźwiękami izolacji a audiosferą powszednich (co nie znaczy: nieistotnych) relacji.
Tematem czwartego spotkania było słuchanie codzienności i najbliższego otoczenia, a także nagrywanie w różnych formach izolacji – od lockdownu podczas pandemii, przez ścisk w kabinie TIR-a, po własnowolne odosobnienie w ramach autoterapii. Codzienność w wydaniu dźwiękowym to przede wszystkim okazja do nawiązania relacji – z innymi ludźmi, ale też zwierzętami czy własnym dobrostanem. Swoim doświadczeniem na tym polu dzielą się Agata Stanisz („3m²”), LindaRL („Brain in a vat”), Bartosz Nowicki („Wycinki z kwarantanny”) i Tomasz Pizio („Pustułki przez ścianę”).
Filip Szałasek: Zanim na dobre zaczniemy, chciałem się z wami podzielić książką, która ostatnio wpadła mi w ręce: „Szałas na hałas. O tworzeniu poczucia bezpieczeństwa za pomocą zmysłów w domu, przestrzeni i Kosmosie”. Autorka zajmuje się „projektowaniem przestrzeni do życia w izolacji”. Zdziwiła mnie prawie zupełna nieobecność dźwięku, podczas gdy na przykład w klasycznej scenie z „Interstellar” to właśnie kontakt z nagraniami z Ziemi okazuje się tworzyć poczucie bezpieczeństwa w kosmosie.
Nie jestem pewien, czy przesłuchawszy wasze nagrania, czuję się bezpieczniej, czy może przeciwnie – ukazano mi świat bez osłonek. Zacznijmy od materiału zrealizowanego po pandemii, a potem będziemy cofać się w czasie do nagrań prepandemicznych i może w ten sposób jakoś porównamy codzienności.
W sytuacjach odosobnienia nawiązaliście relacje z ptakami. U Bartosza spotkamy kosa Łukasza, a u Tomka bohaterkami pierwszego planu są pustułki.
Tomasz Pizio: „Pustułki przez ścianę” to nagranie sprzed kilku tygodni. Opiekuję się obecnie dużym pensjonatem, który stoi pusty. Korzystam z tego, jak tylko mogę, bo podejrzewam, że to jedyna sytuacja w życiu, kiedy będę miał pełną swobodę eksperymentowania z dźwiękiem na kilkuset metrach kwadratowych tylko dla siebie. Pustułki są tutaj stałymi bywalcami, co roku latem gniazdują pod kalenicą, na wysokości trzeciego piętra, pod samym dachem. To rzadka okazja – nie jeżdżą traktory ani samochody, nie ma sąsiadów – warunki do nagrywania są więc doskonałe, pustułki najlepiej słychać jednak przez ścianę w pokoju na górze, gdzie się gnieżdżą.
FS: Po nagraniu pustułek trochę inaczej spojrzałem na całą twoją twórczość. Jesteś autorem klasycznego „Piekła kobiet”, ale na twoim Bandcampie i Soundcloudzie sporo jest nagrań wręcz ostentacyjnie codziennych. Uczyniłeś z tego swoją niszę, swój autorski gatunek.
TP: Przed spotkaniem wróciłem na chwilę do „Piekła” i to rzeczywiście szczególne nagranie, bo zazwyczaj jestem skierowany do wewnątrz i nagrywam rzeczy, które są obok mnie, blisko. Trudno jest mi nawet nagrywać, kiedy ktoś to widzi; wolę pozostać ukrytym słuchaczem, masz więc rację, jeśli chodzi o kontrast. Nagranie pustułek to właśnie mój świat – odnotowywanie tego, co się dzieje najbliżej i poświęcanie temu uwagi. Czytałem kiedyś o gęsiach, które ponoć zbierają się i lądują na wodzie tysiącami. Marzyło mi się, żeby pojechać i to nagrać, ale to był chyba ostatni raz – staram się raczej „lokalizować” nagrania, tak by stały się formą zapisków poświadczających zaistnienie danych okoliczności.
FS: W trakcie nagrania zastanawiałem się, co robią pustułki? W jakim momencie ich życia je zastajemy? To takie trochę ćwiczenie z empatii, a jednocześnie próba wyjścia poza antropocentryzm. Na Wikipedii piszą, że pustułki odzywają się głównie w locie, podczas polowania, a twoje nagranie umożliwia posłuchanie ich „w spoczynku”, gdy są odprężone, zadomowione.
TP: Jeszcze nie widzę młodych w gniazdach, a w zeszłym roku to się zdarzało. Łącznie mam bodajże trzy godziny nagrań, bo zostawiłem rekorder w pokoju, gdzie słychać pustułki – nie chciałem zakłócać im spokoju swoją obecnością czy jakimś ewentualnym hałasem. Na nagraniu trafił się moment zamieszania, słychać tam łagodne piszczenie, być może piskląt, a może to ostrzeżenia czy stres związany z kuną krążącą po i wokół budynku?
Bartosz Nowicki: Z tego, co wiem, to pustułki są dość powszechne, tyle że gniazdują w niedostępnych miejscach: na poddaszach, w ruinach, opuszczonych budynkach. Jeśli ma się ochotę śledzić kolejne etapy dorastania takich ptaków, to warto oglądać na przykład transmisję na żywo z gniazda sokołów. Podglądałem je ostatnio dość często i dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, że transmisja obejmuje też dźwięk: szmery, szelesty, piski, dźwięki noise’owe.
FS: Przypomniała mi się książka „J jak jastrząb”. W narracji Helen Macdonald układanie drapieżnego ptaka przypomina czasem tresurę czy wręcz tortury. Pustułki są wyraźnie swobodne. To nagranie o zaskakującym walorze ASMR-owym, związanym z obecnością drugiej istoty, która czuje się jak u siebie. Nagrania Tomka są ogólnie terapeutyczne i wliczam do tego także pozycje eksperymentalne, oulipowskie: „Jak zostałem palaczem” czy „Cisza w muzeum”. To wspierająca, dowcipna codzienność, z której można czerpać energię.
BN: „Wycinki z kwarantanny” realizowałem w trakcie pandemii, kiedy to restrykcje znacznie zawęziły pole działania. Gdyby nie to, że zostaliśmy uziemieni, to prawdopodobnie jeździłbym nagrywać nad swoje ulubione stawy Okręt i Rydwan. Kos, który pojawia się w moich nagraniach, był dla mnie i dla mojej rodziny pewnego rodzaju wentylem bezpieczeństwa. Wspomniałeś, że nie jesteś pewny, czy poczułeś się bezpieczniej po odsłuchu; myślę, że atmosfera pandemii sprawiała, że właśnie takie miejsca jak dom, stawały się mniej kojące, bo naładowane emocjami, które nie znajdując ujścia na zewnątrz, kumulowały się w środku. Sytuacja wspólnego zamknięcia sprzyja powstawaniu konfliktów.
Nie myślałem więc o tym nagraniu jako o materiale, który ma oddać atmosferę zadomowienia, familiarności. Czekaliśmy dzień w dzień na Łukasza. Lockdown był sztywny, właściwie wychodziłem tylko przed blok na papierosa, żeby nie przyłapały mnie jakieś służby. To było całe moje terytorium, na które mogłem się wówczas swobodnie wydostać, nawet praca uległa zawieszeniu. Spotykałem sąsiadów, słuchałem też ptaków, ale rytuałem stały się wieczory z kosem. Siadaliśmy na wersalce, otwieraliśmy okna… Między 18:00 a 20:00 kosy stają się bardzo śpiewne, zwłaszcza wiosną, więc traktowaliśmy to po prostu jako koncerty czy recitale.
To było bardzo… dobre i fajne odczucie. Dawało wytchnienie i stanowiło namiastkę tego, co mógłbym nagrywać na zewnątrz. Cieszy mnie ta tendencja ku „precyzowaniu” czy „lokalizowaniu” nagrań terenowych, w tym znaczeniu, że coraz rzadziej myśli się o rejestrowaniu szerokich pejzaży dźwiękowych, a częściej próbuje dotrzeć do detali, do jakiegoś jądra rzeczy.
FS: Pandemia na pewno była motorem tego rodzaju nagrywania. Wspomniałeś o spotkaniu z sąsiadką, to chyba nagranie pod tytułem „Kiedyś było lepiej”, prawda?
BN: Tak jest. Zamierzałem ponagrywać drozdy, które słyszałem wcześniej z okna, i akurat sąsiadka – jak nigdy dotąd – zdecydowała się mnie zagadać. Z początku chciałem skupić się na ograniczeniu hałasu spowodowanym lockdownem, na odtworzeniu panującej wówczas atmosfery dźwiękowej, ale szybko zdałem sobie sprawę, że tego nie da się wiernie odtworzyć bez dodatkowych wskazówek, didaskaliów. Powstał więc raczej mikroportret społeczności. Część „Wycinków” nagrałem w Skierniewicach, część w Łodzi, a przy okazji pracowałem nad artykułem dla „Polityki” – właśnie o zmianach w pandemicznej audiosferze.
W Łodzi wystawiłem dyktafon na balkon i zdumiał mnie sąsiad, który w rozmowie z innym komentował wszystko z niedowierzaniem („Czy to kiedyś też tak było?”). Pandemia była świeża, nikt nie wiedział, jak ją traktować, a mnie udało się zarejestrować wyjaśnienie, które podsunął ten pan, czyli: „To wszystko przez ten gender”. Dotknęło mnie to, a jednocześnie byłem zaskoczony prawidłową wymową słowa, które wówczas było jeszcze zarezerwowane raczej dla dyskursu humanistycznego i dopiero migrowało do politycznej szczujni. Ostatecznie chodziło więc o coś innego niż pandemię. Utrzymywało się wówczas wśród ludzi dużo negatywnej energii i kilka takich przypadków udało mi się złowić rekorderem.
FS: Jednak najdłuższy fragment albumu poświęciłeś kosowi Łukaszowi, a w dodatku w tym nagraniu występuje twoja córka. Trudno nie odnieść wrażenia, że to faktyczne serce albumu. Przyznam, że pomyślałem: oho, mamy fieldową wersję „The Last of Us”.
BN: Moja córka wywarła spory wpływ na moje podejście do nagrywania, a konkretnie na to, co można, a czego (rzekomo) nie powinno się rejestrować. Wtedy wyznawałem jeszcze dość restrykcyjne podejście i wręcz prosiłem, żebyśmy byli cicho, bo wtedy nagranie będzie możliwie wysokiej jakości, ale wówczas traciła zainteresowanie, przemagało ją dopiero komentowanie tego, co się dzieje. Nie uśmiechało mi się to z uwagi na filozofię „czystych” fieldów, ale przecież to nasza obecność i to, że słuchamy, nadaje nagrywaniu rangę i odpowiada za prywatną atmosferę.
To byliśmy my, nasze rytuały – zafałszowaniem byłoby je pominąć. W tym kontekście bardzo trafiła do mnie refleksja, którą Alicja Czyczel dzieli się w audiopaperze „Sprzęganie z krajobrazem?” dla „Glissando”, że jest wręcz zrośnięta z mikrofonem, że wszystko się nawzajem dotyka i wszystko jest ważne: każdy szmer, oddech. Do dzisiaj mam wyrzuty, jak w trakcie nagrań strzeli mi w kolanie, staram się odwracać, żeby nie chuchnąć w mikrofon itp., a przecież to absurd. Nie mam możliwości sprzętowych, żeby realistycznie odwzorować audiosferę, bardziej zależy mi na oddaniu istoty chwili, a nie jej przerysowanej, hiperrealistycznej wersji.
TP: Wydaje mi się, że takie skupienie na osobistej historii, konkretnej sytuacji – właśnie wycinek – jest o tyle ciekawe, że wyróżnia się na tle nagrań „pięknych” i „egzotycznych”. Jak mielibyśmy konkurować z ludźmi, którzy jeżdżą na nagraniowe safari do Afryki czy Azji? Musimy szukać interesujących miejsc wokół siebie – po pierwsze, żeby popularyzować tego rodzaju nagrania, po drugie, żeby nie powielać już tych przestronnych pejzaży, tylko skupić się na detalu, bo chyba jesteśmy też po ludzku ciekawi, co się dzieje za firanką u sąsiadów.
FS: Na długo przed lockdownem doświadczenie z nagrywaniem klaustrofobicznych przestrzeni zebrała Agata Stanisz. Spędziłaś kilka miesięcy, towarzysząc kierowcom TIR-ów na tytułowych „Trzech metrach kwadratowych” kabiny. Jestem pełen podziwu dla kolażowego bogactwa tego nagrania, bardzo podoba mi się wgląd w kulturę CB Radia i twoje dialogi z bohaterami. Dla mnie to jest zupełnie obcy świat, ty całkowicie w niego wsiąkłaś i to chyba nie tylko w ramach badań.
Agata Stanisz: Nagrania zebrane na „3m2” są częścią projektu badawczego i od początku wiedziałam, że będę koncentrować się na dźwiękowej stronie pracy kierowców. Posłużyłam się koncepcją akustemologii Stephena Felda i udało mi się wytworzyć reprezentację tirowej zewnętrzności w inny, bardziej poszerzający sposób niż obraz czy tekst. Reprezentacja dźwiękowa, w przypadku kierowców dalekobieżnych, jest bardzo trudna w odbiorze dla akademików. Staram się posługiwać dźwiękiem podczas wystąpień konferencyjnych i ku mojemu zaskoczeniu okazuje się to czasami przeszkodą. Akustemologia Felda to lata 80., a obecnie żyjemy w kulturze, w której słyszenie i sonifikacja wszystkiego powinno być normą.
Ta kaseta jest dla mnie o tyle ważna, że jest domknięciem całego projektu; opublikowałam sporo artykułów naukowych, ale to ten album pozostaje clou. Zanim przejdę dalej, wyjaśnię, czym są dla mnie nagrania terenowe – przede wszystkim metodą, metodą dokumentacji, prowadzenia badań, doświadczania, opisywania rzeczywistości. Dźwiękowe wytwarzanie reprezentacji jest jednak czymś innym, bardziej demokratycznym niż tekst. Rekorder, mikrofon – to partnerzy doświadczenia, bo już interpretują.
FS: To są badania w nurcie uczestniczącym, a może nawet immersyjnym, bo właściwie żyłaś w trasie wraz z bohaterami swoich nagrań i miałaś okazję przyjąć ich perspektywę, także słuchową. Czy w kabinie człowiek się nudzi, czy to nie jednostajne dla zmysłów?
AS: „3m2” to oczywiście wycinek, który „uestetyzowałam”, układając w jakąś historię, natomiast posiadam dokumentację dzień po dniu, dzień po dniu… Była to dla mnie czysta przyjemność, bo jestem fanką dźwięków, które są głośne – noise, drony – przy czym z każdą kolejną podróżą słyszałam coraz mniej, bo przywykałam i – żeby sięgnąć po wizualną metaforę – dźwięki stawały się przezroczyste. Pierwsze wejście w teren jest zawsze najcenniejsze, póki zmysły są jeszcze „świeże”.
Kontekst izolacji jest ważny, bo trzy metry kwadratowe to bardzo mało, choć zamieszkiwanie ich jest dość komfortowe. Ciężarówki są specjalnie zaprojektowane dla wygody, no i są wysokie, mają też masę lusterek. Tym się nadrabia, przestrzeń jest mocno otwarta, tworzy pewnego rodzaju panoptikon, więc nie ma się wrażenia zamknięcia. Zawsze można też wyjść. Tirowanie to przede wszystkim czekanie – na dyspozycje, na towar, zastoje spowodowane pogodą i tak dalej. Sama jazda to niewielki wycinek trasy. Ten materiał nie trafił na kasetę, ale w związku z naturą tej pracy, na przód wysuwają się wszelkie odgłosy ciała – ciamkanie przy jedzeniu, puszczanie bąków, szelesty; mam tego mnóstwo, to jest właśnie intymna codzienność, po wyłączeniu której pozostaje kreacja.
FS: Tylko że u ciebie to nie jest tylko codzienność jednostek. Poczułem lekki zawrót głowy, wyobrażając sobie ciebie i twoich bohaterów jako drobinki krążące w ekosystemie napędzającym tak naprawdę gospodarkę całego kontynentu – ciężarówki, sieci dystrybucji, towar, przeładunki. Tak sobie romantyzuję te nagrania, ale czuję się do tego zachęcony kosmicznymi odgłosami z kabiny – masą piknięć i drobnych dronów.
AS: Wydaje się, że to tylko wielki samochód czy pracujący tempomat, a poza tym tylko szum, ale pomiędzy coś się jednak pojawia. W głośnych, pozornie jednostajnych dźwiękach, które można nazwać banalnymi, codziennymi właśnie. Dlatego jestem fanką sytuacji, w których ktoś lub coś przerywa nagranie; sama czekam na elementy zaburzające porządek. Ludzie żyją w kabinach; niekiedy spotyka się pary czy kierowcę z pieskiem; teraz prawo reguluje towarzyszenie i bez specjalnego pozwolenia nie można wejść do samochodu jako pasażer. Miałam jeszcze możliwość odwiedzenia miejsc, do których inaczej by mnie nie wpuszczono: wnętrza fabryk, stalowni; głównie w Europie Zachodniej. To wstrząsające doświadczenie, zobaczyć od kulis, kto wytwarza ekonomię Zachodu – kto nosi, pakuje, ładuje – oczywiście migranci.
FS: Album LindyRL, „Brain in a vat” też moim zdaniem opowiada o codzienności, tyle że niekoniecznie związanej z pandemią czy ruchem, a raczej z żmudną, codzienną pracą nad materiałem dźwiękowym. Takie mam przynajmniej odczucie, że ten projekt, słuchowisko oparte na rodzinnych archiwach, jest rezultatem mrówczej harówki. Codzienna materia, na której codziennie pracujesz, a kiedy w tle chodzi bezustannie sonar – piiing, piiing, piiing – to odnosi się wrażenie, że czegoś tam musiałaś szukać.
LRL: Bez wątpienia masz tendencję do romantyzowania różnych procesów, a ja – skłonność do maszynowego powtarzania. Słuchowisko nawiązuje do wsobnego odtwarzania tej samej czynności, w tym wypadku – przegrzebywania rodzinnego archiwum. Byłam w posiadaniu tych nagrań już od dłuższego czasu jako rodzinny zbieracz. W latach 90. i 00. – urodziłam się pośrodku, w 1995 roku – w Polsce strasznie dużo się nagrywało. Mój dziadek rejestrował nawet pogrzeby, przy okazji zarchiwizowała się więc audiosfera funeralna. Jeśli chodzi o sonar, to prowadziłam badania na temat dźwięków jednostajnych i ich wypływu na funkcje kognitywne mózgu. W pewnym momencie ten dźwięk przestaje być słyszalny, ale jako że pasma dźwiękowe są liniowe, to nadal pomaga przedostawać się – coś w rodzaju mostu Einsteina – pomiędzy nitkami czasowości, bo niektóre rzeczy nakładałam na siebie, nie przestrzegając chronologii. Przede wszystkim byłam ciekawa, co się stanie, gdy oderwę fonię od wizji.
Zdawałam sobie wcześniej sprawę, że jestem w spektrum, ale w pewnym momencie przestałam funkcjonować – nie mogłam ani tworzyć, ani studiować. Stwierdziłam, że zajmę się układaniem archiwum i rzeczywiście spędziłam ten czas we własnowolnym odosobnieniu. Nie traktowałam jednak tej pracy personalnie. Nie interesowało mnie to, że sama tam jestem, czy że są tam zawarte losy mojej rodziny. Dopiero znajomi zwrócili mi na przykład uwagę na to, że z nagrań wynikają różnice w traktowaniu przez rodziców mnie i mojej siostry – że jej poświęcają dużo więcej uwagi, więcej do niej mówią, ona odpowiada, a ja pozostaję w tle, jako osoba cicha, wycofana. Kiedy słuchałam potem od deski do deski całe archiwum – nie tylko to, co trafiło na kasetę – to się potwierdziło.
FS: Skoro jest tego tak dużo, to może masz w planach opublikować kolejne części?
LRL: Myślałam o trochę innym materiale, oscylującym wokół doświadczenia audiosfery medycznej. Muszę parę razy w tygodniu przebywać w komorze hiperbarycznej. Można poprosić o włączenie Netfliksa, ale nie trzeba. Nikt nic nie może do ciebie powiedzieć, pokazują tylko na migi, co bardzo mi pomaga funkcjonować i okazuje się gruntujące. W pewnym momencie załamania nerwowego dostałam przy komputerze tak silnych zawrotów głowy, że upadłam i straciłam poczucie, gdzie góra, gdzie dół. Rezonans, tomograf, a przecież to objawy, które mogą świadczyć o awarii każdego systemu i żadnego. Spodobała mi się powtarzalność tego, co opowiadam ludziom – lekarzom, specjalistom, otoczeniu – i amplitudę tych wyjaśnień: raz zwięzłych, raz rozwlekłych. Zaczęłam nagrywać siebie, jak w kółko tłumaczę, co mi dolega, a także przy okazji rzeczywistość szpitalną. Zobaczymy, czy jest sens komukolwiek to pokazywać.
FS: Nie dziwię się komentarzom twoich znajomych, bo dla mnie twoje nagranie było czymś w rodzaju serialu. Miałem swoje ulubione postaci, czasami czułem sprzeciw wobec różnych zachowań. Bawiły mnie te moje reakcje, bo do realnych osób, które na imprezie sylwestrowej tańczą do Radia Zet, podchodziłem jakby to byli bohaterowie, nie wiem, „Sukcesji” albo „Białego lotosu”.
LRL: 99% ludzi z tego nagrania nie żyje. Zostały tylko przestrzenie, w których działy się te sceny.
TP: Na tym właśnie polega waga nagrań osobistych, że ich wartość rośnie z czasem, niekiedy z perspektywy nawet kilkudziesięciu lat. Nie udało mi się przekonać swojej babci, żeby pozwoliła się nagrywać, kiedy opowiada o sobie. Zgodziła się tylko raz i nie bardzo jej się podobało, ale chciałbym mieć więcej takich pamiątek. To trochę jak oglądanie starych, czarno-białych fotografii.
LDR: To świetnie gra w naszym kręgu kulturowym, bo wszyscy jesteśmy w stanie wyobrazić sobie scenerię w tle moich nagrań – samorzutnie uzupełniamy fonię o pewne obrazy. Próbowałam skrócić imprezę, która zamyka album i jest kakofoniczna, występuje tam masa ludzi, a do tego pojawia się kwestia praw autorskich do utworów. Jednak ten irytująco głośny fragment najbardziej kojarzy mi się z tym, jak funkcjonowałam. Nie byłam w stanie się odnaleźć, nie chciałam więc skracać tego na siłę, nawet jeśli miałoby irytować. To materiał, który ma wartość jako snapshot z jakiegoś czasu; to też ślizganie się po znanych motywach tożsamościowych – zdjęcia, archiwa.
BN: Nie mogłem się doczekać, żeby zabrać głos, bo twoje nagranie zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Udało ci dokonać czegoś niezwykłego – własną, osobistą historię rodzinną przekazałaś w formie uniwersalnej. To długi materiał, więc zanurzając się w nim stopniowo, coraz bardziej odnajdywałem w nim własną historię, jakbym oglądał slajdy ze swojego dzieciństwa. Doszło nawet do takiej paranoicznej sytuacji, że w jednym z głosów, prawdopodobnie głosie twojego ojca, usłyszałem głos swojego. Najpierw odsłuchałem, potem przeczytałem opis i tym bardziej uderzyło mnie pytanie, które stawiasz w tekście: czy nasze wspomnienia naprawdę są nasze? Uderzyło mnie to pytanie także w kontekście narastającej struktury albumu. Scena z imprezą jest jego kulminacją, noise’owy, szczytem całej tej sytuacji. Wprowadzenie dźwięku sonaru odczytałem z kolei jako dźwięk aparatury EKG, która symbolizowała dla mnie puls, linię życia, która hipnotyzuje i przyciąga.
LDR: Od tego się właśnie zaczęło – od eksperymentu myślowego: co jeśli nie istniejemy, jesteśmy tylko mózgami, którym wtłacza się wspomnienia, nie indywidualne, ale lokalnie wspólne? „Co jeśli takich jak ty, podłączonych mózgów pod prąd, jest więcej. Dlaczego te organy miałyby emitować wspomnienia od siebie różne? Czyż nie bardziej ekonomicznym byłoby wprowadzać jeden tok myślenia dla wszystkich? Czy opłaca się pozostawić organowi możliwość emitowania takich wspomnień, ale również takich odczuć, jakie sobie życzy?”.