Nr 12/2024 Na teraz

Spojrzenie zdobywcy

Piotr Dobrowolski
Teatr

Zbiorowa pamięć – podobnie jak ta indywidualna – bywa zawodna. W jej labiryntach zdarzenia się plączą, miejsca – mylą, znaczenia – zmieniają, a wartości ulegają odwróceniu. Przekleństwo zapomnienia bywa tu użyteczne – zdarzają się przecież sytuacje, kiedy całe społeczeństwa chcą coś pamiętać inaczej. Oficjalne wersje narracji o czasach minionych kształtowane są zgodnie z oczekiwaniami konkretnych grup społecznych, politycznym zamówieniem, modą czy zaplanowanym celem. Wiadomo nie od dzisiaj, że kto tworzy opowieść, ten ma władzę nad historią, a kto panuje nad nią – kształtuje teraźniejszość. Prawodawcy dyskursu obawiają się wieloznacznej różnorodności pamięci, dlatego dążą do jej ujednolicenia, promując wybrane wersje, a wszystkie pozostałe – skazując na marginalizację i niebyt. Ulotność ludzkiej pamięci oraz ograniczenie prawa do zabierania głosu przez tych, którzy zaburzyć mogą właściwy porządek historii, podkreśla znaczenie sztuki. Jej artyści, podobnie jak szaleńcy w dobie dominacji oświeconego rozumu, mówić mogą więcej, rozszczelniając dominujące dyskursy i podważając obowiązujące przekonania. Sztuka, która przełamuje jednoznaczność historycznych narracji, pozwala na odnajdywanie alternatywnych znaczeń przeszłych zdarzeń: ujawnia podskórne wątpliwości, ukazuje strukturalne pęknięcia, nieciągłości i tworzy rozsunięcia, stawiając pytania stanowiące podglebie dla powracającej różnorodności. Zainteresowani przeszłością artystki i artyści korzystają z dramatycznych spięć: konfrontując pamięć, zapomnienie i odmienne wersje historii, ożywiają i uwieloznaczniają jej narracje.

Polacy, żyjąc w romantycznej chwale spod znaku gloria victis, szczycą się niewinnością własnej ofiary. Zbyt często nie chcemy pamiętać szmalcowników, pogromów i Jedwabnego, relacje z ludnością zastaną na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych po II wojnie światowej traktujemy jako sprawiedliwość dziejową, a rasizm – ponieważ w niemal jednolitym etnicznie państwie, w którym żyliśmy przez dziesięciolecia nie było okazji do konfrontacyjnego ujawniania naszej rzekomej wyższości – uważamy za domenę innych nacji. Jeśli w dyskusji o polskiej przeszłości pojawia się hasło „kolonializm”, najczęściej kojarzone jest z zaborami, okupacją niemiecką i działaniem Związku Radzieckiego po II wojnie światowej, a we współczesnej, nacjonalistycznej retoryce politycznej – wpływami Brukseli. Wedle obowiązującej narracji to inni próbowali kolonizować polskie ziemie i polski naród, lecz niezłomny charakter naszej kultury i żywa świadomość własnego dziedzictwa pozwoliły dać odpór tym wrogim zakusom. Dopiero spojrzenie francuskiego historyka Daniela Beauvois, który od drugiej połowy lat 80. publikował prace na temat obecności Polaków na terenach zamieszkałych w większości przez ludność ukraińską, pozwoliło i nam dostrzec kolonialny wymiar dawnej polityki wschodniej. Nadal jednak – choć od opublikowania w Polsce tłumaczenia najważniejszych jego tekstów minęło niemal dwadzieścia lat – na ogólnonarodowy rachunek sumienia jest za wcześnie.

Tematem spektaklu-instalacji, który w poznańskiej Scenie Roboczej przygotował Ludomir Franczak, są marginalizowane w zbiorowej pamięci i często pozostające w niebycie kolonialne aspiracje młodego państwa polskiego w dwudziestoleciu międzywojennym. „Łowcy głów” przypominają o istnieniu Ligi Morskiej i Kolonialnej (do 1930 roku Ligi Morskiej i Rzecznej), która w 1939 roku zrzeszała prawie milion osób, o krzewionej przez nią idei pozyskania przez Polskę zamorskich wpływów, ale także o innych działaniach podejmowanych w celu pozyskania „terytoriów zamorskich”. Choć odrodzona Rzeczpospolita spóźniła się o kilkadziesiąt lat, nie mając szans nawet na ostatnie niezajęte rejony stanowiące cel kolonialnego wyścigu, jej wysłannicy podejmowali próby budowania przyczółków w Afryce, na Madagaskarze czy w Brazylii, z nadzieją na przejęcie kontroli nad częścią „dzikich” ziem.

Franczak przypomina między innymi, do niedawana niemal pomnikową, postać Arkadego Fiedlera – urodzonego w Poznaniu podróżnika i pisarza, który uczestniczył w zorganizowanej przez polski rząd w 1937 roku wyprawie na Madagaskar. Miała ona charakter „rekonesansu kolonialnego”, którego celem było rozważenie celowości zakupu tej wyspy u wybrzeży Afryki od Francji, stworzenie na niej plantacji, a nawet przesiedlenie tam części polskich Żydów. Początkowo nie była to koncepcja kojarzona z antysemityzmem, a jedna z perspektyw – zresztą całkiem poważnie rozważały ją środowiska syjonistyczne, biorące pod uwagę różne możliwości stworzenia państwa żydowskiego, również poza historyczną Palestyną. Narracja „Łowców głów” nie proponuje analitycznego przyglądania się historycznym szczegółom, wnikliwych rozważań czy prezentacji różnych racji. Franczak nie wyciąga też jednoznacznych wniosków ani nie formułuje ostrych sądów. Dążąc do spójności swojego projektu pomija wiele interesujących odniesień: nie zastanawia się na przykład nad etyczną stroną osobistych doświadczeń Fiedlera ani nie odnosi do faktu, że podczas jego przedłużającego się pobytu w jednej z wiosek na Madagaskarze (już po odłączeniu się od wspomnianej ekspedycji) jako dowód zaufania otrzymał on od miejscowej społeczności siedemnastoletnią „tymczasową żonę”, którą – po ucieczce dziewczyny po nocy poślubnej – wkrótce zastąpiła u jego boku i w jego łóżku jej młodsza o rok siostra.

fot. Maciej Zakrzewski | materiały Sceny Roboczej

Twórca „Łowców głów” skutecznie unika publicystyki, nie ucieka jednak od odpowiedzialności za transparentną prezentację przemilczanych historii. A to wystarczy, by uznać jego pracę za swoistą, deheroizującą przeszłość, deklarację polityczną. Skondensowana, czterdziestominutowa forma znakomicie odpowiada wykorzystanej technice dramaturgicznej narracji. Opowieść tworzona jest środkami artystycznymi, z wykorzystaniem splatających się informacji, pojedynczych cytatów, tekstów literackich, obrazów i symboli, które powołują otwartą, impresyjną, kolażową prezentację. Fakty, fantazmaty i fikcja łączą się w sugestywną mozaikę, wywołując duchy przeszłości. Franczak otwiera dawno zapomniane szafy, wskrzeszając spoczywające w nich trupy. Niemal cała oprawa jego wizualnej i dźwiękowej opowieści mieści się w jednej walizce. To ona stanowi podstawę dla zawieszonej – w czasie i przestrzeni – wyspy, symbolizującej kolonialne pragnienie. To z niej wyjęte zostają niewielkie modele czterech statków, rozpoczynających wyprawy mające zmienić losy świata. Obok ekspedycji zakończonych względnym sukcesem (jak ta, której wspomnienie przywołuje Santa Maria Krzysztofa Kolumba), reprezentowane są też te, które prowadziły do ujawnienia kolonialnych zbrodni (ewokowane modelem okrętu rzecznego Król Belgów, którym w 1889 roku Joseph Conrad wyruszył w górę rzeki Kongo). Pojawia się jednak także wspomnienie masowca SS Poznań, który pod koniec 1934 roku wyruszył do Liberii w zakończonej całkowitą klapą misji pozyskania rynków zbytu dla polskich towarów i umacniania politycznych wpływów w tej najstarszej na kontynencie afrykańskim republice.

Franczak otwiera kolejne ścianki sprytnie skonstruowanej walizki, w której pleni się gęsta, plastikowa roślinność podkreślająca fantazmat „dzikości”. Wykorzystując dwie kamery, miksuje i nakłada na siebie filmowane w czasie rzeczywistym obrazy, których pozorna niewinność wkrótce przełamana zostaje zakłóceniami obrazu, wrażeniem grozy i pustymi oczodołami ludzkich czaszek. Głos odtwarzany z offu uzupełniają informacje wyświetlane na ścianie. Archiwalne skrawki czasu minionego, niczym protezy pamięci zdolne przywoływać jej wizje – cytaty, fotografie, opisy – składają się na impresyjny kolaż ukazujący perspektywę kolonialnego spojrzenia, podbijaną przez pryzmat rasizmu. Oprócz Fiedlera jako reprezentanci i prawodawcy takiego punktu widzenia ukazani zostają Alfred Szklarski i Tony Halik, potraktowani – nie bez powodu – jak osoby współodpowiedzialne za stworzenie polskiej wersji orientalizmu. Wspomniani zostają jedynie pobieżnie, a na zminiaturyzowanej, scenograficznej makiecie planu filmowego reprezentują ich figurki Koziołka Matołka z naklejonymi twarzami podróżników. Wybór postaci z animacji jest nieprzypadkowy: ten biały koleżka w czerwonych spodenkach błąkał się po świecie w poszukiwaniu Pacanowa, a trafiając w przeróżne miejsca, wykazywał daleko posuniętą ignorancję i niewiedzę oraz egzotyzował odległe kultury.

Wizja muzeum funkcjonującego dzisiaj w domu Fiedlera w Puszczykowie pod Poznaniem, które pierwotnie nazwane zostało Muzeum Trofeów, prezentowana jest jako „grobowiec opowieści” – pozbawione krytycznego opisu i refleksji miejsce prezentacji artefaktów, wśród których do dzisiaj znajdują się między innymi ludzkie głowy, preparowane przez „Indian” Hibarów. Postacie europejskich odkrywców, którzy skwapliwie przyjmowali role zdobywców-konkwistadorów, zestawione zostają z cytatami pochodzącymi z „Jądra ciemności” Conrada. Przywołany w ten sposób obraz ludzkich głów, eksponowanych na tyczkach palisady, dopełniany jest opowieścią o Janie Czekanowskim, polskim antropologu, który po II wojnie światowej został dyrektorem Zakładu Antropologii Uniwersytetu Poznańskiego. W 1906 roku Czekanowski uczestniczył w zorganizowanej przez księcia Meklemburgii wyprawie do Afryki Środkowej, podczas której zebrał ponad 1000 ludzkich czaszek, w większości zagrabionych z miejscowych cmentarzy. Swoje znaleziska mierzył, fotografował, opisywał i oceniał, a wykonane przez niego badania stały się jedną z podwalin nowoczesnej – obciążonej brzemieniem pogardy i dominacji – teorii ras. Znalezione i zagrabione przez Czekanowskiego „eksponaty”, wśród których jest wiele kości sygnowanych własnoręcznym podpisem naukowca, jakby brał je w posiadanie, do dzisiaj przechowywane są w zamkniętym magazynie na obrzeżach Berlina. Podobno podjęto działania, by zwrócić je tam, skąd zostały zabrane.

Franczaka, odkąd tylko zaczął realizować projekty artystyczne, interesowało odkłamywanie historii i upowszechnianie różnorodnych perspektyw patrzenia na przeszłość. „Łowców głów” traktować można jak kontynuację zrealizowanego w Pradze projektu „Gutta”. Inspirowała go historia kobiety z ludu Yoruba, która została przywieziona do stolicy Czech, gdzie zmarła, a dwa lata po pogrzebie, w 1894 roku jej ekshumowane szczątki włączono do kolekcji uniwersyteckiej, następnie zaś umieszczono w zbiorach praskiego Muzeum Człowieka. Znajdują się tam do dziś, a nawet historia doczesnych szczątków Sawtche, nazwanej w Europie Saartjie Baartman, które po ośmiu latach starań zainicjowanych jeszcze przez Nelsona Mandelę w 2002 roku wróciły z Francji do RPA, gdzie ostatecznie spoczęły. Ile takich „eksponatów” spoczywa jeszcze w muzealnych gablotach i magazynach?

„Łowcy głów” to spektakl o kolonialnej winie, której nie chcemy pamiętać. Dlaczego mieszkanki i mieszkańcy Polski, która przez długie lata była uciskana przez sąsiednie mocarstwa, gotowi byli – zamiast wspierać republikańskie dążenia Liberii, na co liczył jej rząd – marzyć o jej skolonizowaniu? Dlaczego bezrefleksyjnie wracamy do wizji „dzikich”? Kolonialne spojrzenie pozwala traktować ludzkie szczątki jak eksponaty, ludzi jak etnograficzne kurioza, a zamieszkałe przez nich ziemie – jak tereny do podbicia. Spektakl-instalacja Ludomira Franczaka przypomina, że dopóki bezkrytycznie przyjmujemy orientalną, wyższościową perspektywę, utrzymując anachroniczne, kulturowe wzorce utrwalone przez Makuszyńskiego, Halika czy Fiedlera, dopóty nie uda się nam wyswobodzić z kłamstw przeszłości.

„Łowcy głów”
idea i realizacja: Ludomir Franczak

muzyka: Robert Piotrowicz
producentka wykonawcza: Olga Strizhniova
realizacja dźwięku: Maciej Frycz
komunikacja: Ola Jaruszewska
grafika: Wiktoria Szydłowska

Poznań, Społeczne Miejsce Kultury Scena Robocza
premiera: 24.05.2024