Drobne kłamstewka mają swój urok, gdy są prowadzoną grą. Zastrzyk adrenaliny i satysfakcja z wyprowadzenia adwersarza w pole mogą wówczas okazać się uzależniające. Z czasem więc kolejne mijanki z prawdą przeradzają się w pierwszorzędne kłamstwa, ale nawet one mogą zostać usprawiedliwione, kiedy na horyzoncie majaczy wizja sukcesu, spełnienia amerykańskiego (i nie tylko) snu. Twórcy filmów i seriali fundują nam ostatnio renesans opowieści o sprytnych, nierzadko amoralnych koniunkturalistach: od Olivera Quicka z „Saltburn” po Toma Wambsgansa z „Sukcesji”. Żaden z nich nie jest jednak tak niepokojący jak tytułowy bohater serialu „Ripley”.
W „Utalentowanym panu Ripleyu” Anthony’ego Minghelli, najsłynniejszej adaptacji powieści Patricii Highsmith, lawinę konsekwencji uruchamia niewinny przekręt: Tom Ripley, młodzian o twarzy Matta Damona, podszywa się pod pewnego pianistę. Dzięki niepozornemu zleceniu ma na sobie marynarkę z logiem Princeton, dzięki której z kolei dostaje intratną propozycję. Jako przykładny oportunista korzysta z okazji i płynie aż do słonecznej Italii, gdzie twórczo rozwija swoją karierę oszusta. Nie jest wcale mistrzem zbrodni, a chłopakiem zadziwiającym niewątpliwym talentem do przystosowywania się do warunków, wykorzystywania nieoczekiwanych szans i wymijania zagrożeń. Jak mu nie kibicować w kolejnych machlojkach, skoro jest jednocześnie tak błyskotliwy i nieopierzony?
W „Ripleyu”, napisanym i wyreżyserowanym w całości przez Stevena Zailliana (scenarzystę między innymi „Listy Schindlera” czy „Irlandczyka”), nie ma miejsca na zachwyt słodkim powabem hochsztaplerki. Czar pryska, zanim zdąży się na dobre pojawić: Zaillian otwiera serial, kierując kamerę w stronę skutków ubocznych podejrzanie szybkiej wspinaczki po drabinie awansu – wszystko zaczyna się od trupa. Tom Ripley targa zwłoki po schodach okazałej kamienicy, zostając natychmiast zdemaskowany przed widzem: nie jest wcale uroczym łgarzem, lecz groźnym przestępcą; może i na co dzień udaje bezstresowego bogacza, ale w tym momencie wykonuje ciężką fizyczną pracę – czym symbolicznie powraca na przynależne mu miejsce w klasowej hierarchii. Nie ma w sobie nawet krzty uroku bohatera najntisowej adaptacji Minghelli – nie pomoże nawet fakt, że wciela się w niego Andrew Scott, bożyszcze widzów co najmniej od czasu roli księdza w drugim sezonie „Fleabag”.
Ponure otwarcie ustanawia klimat całego serialu. Zaillian nie tylko wysysa wdzięk z postaci Ripleya, ale i pozbawia Włochy ich parnej, barwnej atmosfery. Czarno-białe kadry, często robiące użytek z monumentalnej, surowej architektury, prezentują się wyjątkowo posępnie. Autor zdjęć Robert Elswit, który niegdyś wyczyniał ekscentryczne filmowe cuda w parze z Paulem Thomasem Andersonem, tworzy obrazy przepiękne i wymierzone wręcz z matematyczną precyzją. Ich doskonałość i bijący od nich chłód dystansują, może nawet nieco przerażają – zupełnie jakby sam ekran został przesiąknięty socjopatycznym i wyrachowanym duchem Ripleya.
Atmosfera serialu Zailliana nie mogła być bardziej odległa od poprzednich adaptacji powieści Highsmith. Bez większych zmian pozostaje za to szkielet fabuły: Ripley wyrusza do Włoch z zadaniem namówienia Dickiego Greenleafa (niedorastający do pięt Jude’owi Lawowi Johnny Flynn) na powrót do Ameryki. W tym celu nawiązuje bliską relację z Dickiem i jego dziewczyną Marge (niezła Dakota Fanning). Nie wszystko idzie po jego myśli, więc pod wpływem chwili decyduje się wdrożyć w życie złowieszczy plan B.
Niedługą książkę Highsmith już dwa razy całkiem udanie przenoszono na wielki ekran (przed filmem Minghelli widzowie otrzymali francuskie „W pełnym słońcu” Renégo Clémenta), ale Zaillian jako pierwszy podjął próbę zrobienia z historii Toma Ripleya serialu. Kilkuodcinkowa formuła daje możliwość zagłębienia się w szczegóły literackiego pierwowzoru, ale wymusza też rozciągnięcie w czasie wątków, którym służy większe skondensowanie. Efekty są raczej mizerne: „Ripley” jest wprawdzie serialem napisanym i zrealizowanym z ogromną elegancją, ale ślimacze tempo (zwłaszcza pierwszej połowy) zdecydowanie nie służy opowieści. Mamy tu do czynienia z intrygującą, choć raczej dramaturgicznie nieudaną aberracją w świecie małego ekranu: rzadkim przypadkiem serialu (obok, chociażby, „Młodego papieża”), w którym kontemplacja kadrów oraz obserwacja szczegółów codzienności bohatera są ważniejsze od fabularnego rozwoju, rozwleczonego do granic możliwości. To, co nierzadko świetnie sprawdza się w formule filmowego pełnego metrażu, tutaj nie działa. Serialowa fabuła zdaje się przez to, niestety, niezbyt mięsista – przedłużające się sekwencje przechadzania się bohatera po mieście czy tuszowania zbrodni potrafią znużyć.
Nawet największe dramaturgiczne dziury jest jednak w stanie zakryć Scott. Nie tak dawno na ekranach polskich kin mogliśmy oglądać jego fenomenalny występ na West Endzie w nowej wersji „Wujaszka Wani”. Nie chodzi nawet o to, że zagrał wszystkie postaci dramatu Czechowa naraz, ale o niebywałą jakość bycia irlandzkiego aktora na scenie – doskonała świadomość ciała pozwala mu przykuć do siebie uwagę jednym gestem, miną czy przy pomocy jakiegokolwiek rekwizytu. Bardzo podobny magnetyzm objawia na ekranie w „Ripleyu”: nawet jeśli tylko zawiązuje krawat i przegląda się w lustrze, to czyni to ciekawiej niż ktokolwiek inny.
Scott na pierwszy rzut oka w ogóle nie pasuje do roli Ripleya. Jest prawie dwukrotnie starszy od postaci z książkowego pierwowzoru, więc jego bohater nie kipi młodzieńczą energią. Pozostaje raczej wyważoną enigmą, pod której powierzchnią co jakiś czas dochodzi do erupcji stężonej przemocy. Portret psychologiczny postaci pozostaje niepełny, bo twórcy nie idą na łatwiznę i nie sięgają po narrację z offu czy inną formę objaśnienia świata. Charakterologiczny rys musimy więc budować ze strzępów dialogów i przede wszystkim odgadywać dzięki drobiazgom zauważonym przez oko kamery. Spośród zniuansowanej palety cech zaprezentowanych przez Scotta szczególnie wybija się lekka paranoja ciągle towarzysząca Ripleyowi; nieustający lęk przed tym, że jedna wpadka spowoduje efekt domina i doprowadzi do upadku misternie tkanej maskarady.
Ta paranoja szczególnie wyraźnie uwidacznia się w kilku ostatnich odcinkach serialu, które są zdecydowanie najbardziej satysfakcjonujące. Wreszcie mamy bowiem do czynienia z pełnokrwistym kryminałem. Pojawia się suspens, bo Ripley nie jest już w stanie zamazać wszystkich śladów zbrodni i znajduje się o krok od zdemaskowania.
W efekcie wywiązuje się fascynująca gra w kotka i myszkę pomiędzy Ripleyem a inspektorem Ravinim (Maurizio Lombardi). Konfrontacje mają genialną temperaturę od strony aktorskiej, a wspaniały montaż i detaliczne zdjęcia (chyba nigdy wcześniej zbliżenia popielniczek nie były tak wymowne) tylko dodają im mocy. Wszelkie problemy z dramaturgią zostają zażegnane.
Pod koniec jest też ewidentnie twórcom bardziej do śmiechu: zintensyfikowane zostają nieoczekiwane wstawki czarnego humoru, które okazują się świetnym kontrapunktem dla jednoznacznie posępnego nastroju serialu. Chciałoby się ich zdecydowanie więcej.
Chłód bijący z ekranu w „Ripleyu” jest zaraźliwy – seans serialu Zailliana pozostawił mnie bez większych emocji. Beznamiętny tryb opowiadania może być też jednak odświeżający, bo widzieliśmy już chyba wystarczająco dużo efektownych filmów o typach spod ciemnej gwiazdy. Także dzięki formalnej oszczędności Tom Ripley tak niepokoi. Nie ma tu miejsca na jakąkolwiek romantyzację bohatera bądź litowanie się nad nim. Przemawiają za niego przede wszystkim jego niecne czyny, obserwowane przez kamerę z dystansu. Werdykt okazuje się więc oczywisty: Ripley jest trochę straszny, a trochę żałosny; nikt nie nazwałby go fajnym gościem. Mistrzowsko wykreowany przez Scotta obraz zimnego socjopaty to zdecydowanie najciekawszy element serialu – gdyby nie hipnotyczna rola aktora, „Ripley” mógłby okazać się jedynie kunsztownie pomyślaną i równie elegancko zrealizowaną wydmuszką.