On: kochający ojciec, dobry mąż, zaangażowany w swoją pracę pasjonat, wierny ojczyźnie patriota. Ona: żona i matka, dba o domowe ognisko, krząta się po ogrodzie, upiększa otoczenie barwnymi rabatami, przygotowuje dzieciom kanapki do szkoły. Piątka dzieci – dwóch synów i trzy córki: bawią się wokół willi, pluskają w niewielkim basenie. Zwierzęta: wiecznie radosny pies i rozpieszczane konie. Idylliczna rodzina jak ta nie nadaje się do filmu. Słodycz szczęśliwej codzienności jest zwyczajnie zbyt nudna. Perspektywę odbiorczą o sto osiemdziesiąt stopni zmieniają jednak czas, miejsce akcji i nazwiska bohaterów. W „Strefie interesów”, luźno opartej na powieści Martina Amisa, obserwujemy bowiem prywatne życie Rudolfa Hössa, komendanta Auschwitz, którego willa przylegała do muru obozu, gdzie umierały setki tysięcy ludzi.
Wydawało się, że o Holokauście w kinie powiedziano już wszystko, a jednak punkt widzenia reżysera „Strefy interesów”, Jonathana Glazera, jest oryginalny i nieoczywisty. Brytyjski twórca skupia się na ledwo dostrzegalnych oznakach istnienia pracującej pełną parą fabryki śmierci. Poza kilkoma scenami, rozgrywającymi się na łonie sielskiej natury, kamera niemal nie opuszcza dworku Hössów, a przede wszystkim nie zagląda do wnętrza obozu (wyjątkiem są stanowiące osobną część filmu ujęcia zrealizowane kamerą termowizyjną). Spokój landszaftowych zdjęć, przedstawiających posiadłość niemieckiej rodziny, zaburza widok dymu z pieców krematoryjnych, wież strażniczych, drutu kolczastego. Ale tym, co najsilniej destabilizuje oglądaną sielankę, są dźwięki – jęki więźniów, krzyki niemieckich żołnierzy, serie wystrzałów, bezustanny zgiełk dobiegający „stamtąd” po drugiej stronie. W „Strefie interesów” twórca zdecydował się na przewrotny zabieg, w którym tło – obrazowe i dźwiękowe – jest równie ważne jak pierwszy plan i dialogi czy wręcz od nich ważniejsze (stąd nie dziwi Oscar za najlepszy dźwięk dla brytyjskiej produkcji; analizy filmu od tej strony podjął się Bartosz Nowicki). Choć patrzymy na bohaterów i słuchamy ich, to jednocześnie nadstawiamy uszu i wytężamy wzrok, żeby osadzić rodzinę Hössów w szerszym społeczno-historycznym kontekście.
Zderzenie idyllicznego obrazka z nieustannie obecną, ale ignorowaną przemocą, która dzieje się w niemal niewidocznym dla widza obozie, obrazuje reżyserską strategię. Glazer wypacza bon mot Theodora Adorna: „pisanie poezji po Auschwitz jest barbarzyństwem” i raczej podchwytuje wizję Hannah Arendt, wskazującej na banalność zła. W „Strefie interesów” poetyckość zastąpiona została trywialnością codzienności. W wyniku odrzucenia liryczności otrzymujemy brutalne studium przypadku, obnażające przyziemność i prozaiczność natury człowieka – a w szczególności jego banalnie praktyczną moralność. Według Glazera nikt nie ma potrzeby tworzyć poezji, skoro może wygodnie żyć.
Najdobitniej pragmatyczną etykę w „Strefie interesów” portretuje żona komendanta, Hedwiga (Sandra Hüller). Kobieta wyraźnie kieruje się prostą zasadą: jeśli wdrapałeś się na szczyt drabiny społecznej, korzystaj. Oświęcimska willa jest dla niej spełnieniem marzeń. Przestronny dom, duży ogród, bliskość natury. Jej mąż ma pozycję – zarządza obozem – co i ją nobilituje. Sytuacja, w jakiej znalazła się Hedwiga, nie wzbudza w niej wyrzutów sumienia – wręcz przeciwnie: bohaterka cieszy się z awansu z klasy robotniczej do crème de la crème narodowej socjety, a sąsiedztwo Auschwitz zupełnie jej nie przeszkadza. Nie wyobraża sobie lepszego miejsca do życia. Na wyciągnięcie ręki i na każde skinienie ma służących – polskich z pobliskich wsi, ale też ubranych w pasiaki. Więźniowie wykonują u Hössów między innymi prace ogrodnicze (za nawóz dla pięknych kwiatów i dorodnych warzyw służą prochy z krematorium). Komfort rodziny z ekranu wywołuje dyskomfort u widza. Estetyka przejrzystych, jasnych zdjęć wydaje się czymś nieprzyzwoitym. Wiemy przecież, choćby z innych kulturowych przedstawień, że pod nosem Hössów dzieją się rzeczy niepojęte, niemal niemożliwie drastyczne, niczym z piekielnej części tryptyku „Ogrodu rozkoszy ziemskich” Hieronima Boscha (można stwierdzić, że widzowie – metaforycznie – w „Strefie interesów” oglądają jedynie rajską część słynnego obrazu, a o diabelskiej przypomina im głównie dźwięk).
O ile Hedwiga ma w sobie pewien przyziemny makiawelizm, o tyle u Rudolfa (Christian Friedel) poraża szczere oddanie pracy. Dla niego zarządzanie obozem nie różni się od innych zajęć – trzeba wykonać je sumiennie (co ponownie zbliża film Glazera do refleksji snutej przez Arendt w „Eichmannie w Jerozolimie”). Dzieci bawią się w ogrodzie, żona plotkuje z koleżankami, a on, tuż obok, z pełnym skupieniem słucha o innowacjach, które pomogą usprawnić działanie pieców krematoryjnych. Przyspieszenie procesu spalania ciał jest dla niego takim zadaniem, jakim dla dyrektora drukarni byłoby wprowadzenie maszyn pozwalających na zwiększenie wydajności farby drukarskiej.
„Strefa interesów” jest filmem niezwykle subtelnym, co stanowi o jego sile i wartości – szczególnie w dobie cynicznego umiejscawiania akcji kolejnych pozycji z gatunkowej beletrystyki w obozach koncentracyjnych. Powściągliwość brytyjskiej produkcji (warto dodać, że zrealizowanej w pełni na terenie Polski i z dużym udziałem produkcyjnym polskich filmowców) widoczna jest nie tylko dzięki nieoczywistej, niedopowiedzianej obecności Zagłady na ekranie, ale również poprzez mikrosytuacje dziejące się w kadrze. Nie są one opisane i nazwane w rozmowach pomiędzy bohaterami, przez co widz musi odczytywać znaki, kojarzyć to, co wydarza się „pomiędzy” codziennością Hössów. Dostrzec należy na przykład prochy więźniów rozrzucane w ogrodzie czy grymas twarzy u jednej z postaci wywołany przez smród palonych ciał.
Naszkicowana mozaika egzystencji Hössów przeraża swoją nieakceptowalną zwyczajnością. „Strefa interesów” zyskuje jednak pełnię znaczeń dzięki dodatkowej warstwie wizualno-narracyjnej. Do bukolicznej rzeczywistości, niczym poprzez pęknięcia w murze, wdziera się okrutna, bezwzględna, grimmowska baśń z wpisanym w nią okruchem dobra i nadziei. Ujęcia kręcone kamerą termowizyjną, przypominające obraz utrwalony na negatywie filmowym, stawiają w centrum Dziewczynę (postać grana przez Julię Polaczek inspirowana jest losami Aleksandry Bystroń-Kołodziejczyk) pojawiającą się nocami na terenie robót więźniów, żeby ukryć tam jedzenie, które ktoś będzie mógł odnaleźć. Postać ukazuje się na ekranie, kiedy Rudolf Höss czyta córkom na dobranoc „Jasia i Małgosię”. Już sam fakt przywołania baśni, kończącej się spaleniem czarownicy w piecu, w kontekście Auschwitz wywołuje grozę. W zestawieniu z upiorną nienaturalnością wykorzystanej konwencji zdjęć i muzyką Miki Levi, przypominającą trąby wzywające na sąd ostateczny, zaskakuje, że tak zakomponowane stylistycznie fragmenty są akurat tymi, które pokazują odrobinę moralności pośród amoralnego świata. Przede wszystkim jednak dobitnie unaoczniają wyjątkowość i nieprzystawalność owej postawy do zachowań oglądanych przez resztę filmu.
Równie wybitna i porażająca jest scena mdłości, jakie dopadają Rudolfa po otrzymaniu „specjalnego zadania” wymordowania siedmiuset tysięcy Żydów z Węgier. Ma ona znamiona wstrząsu transcendentalnego. Zupełnie jakby nieświadomość nazistowskiego eksperta od fabrycznych metod zabijania próbowała zmusić go do oczyszczenia duszy i ciała, zwymiotowania zracjonalizowanego zła. Nic jednak nie wydostaje się z ust Hössa poza dźwiękiem zwiastującym torsje. Ów niejednoznaczny moment przypomina wizualizacje Lynchowskich psychomachii rodem z „Twin Peaks” lub „Zagubionej autostrady”.
„Strefa interesów” paraliżuje podejściem do tematu Zagłady, reżyserską metodą, konsekwencją w jej realizowaniu i estetyką (warto zwrócić uwagę na precyzyjne, obserwacyjne, niemal wojerystyczne zdjęcia Łukasza Żala). Film Glazera jest kompletny. Przewartościowuje sposób, w jaki obrazuje się Zagładę – pod tym względem „Strefa interesów” jest komplementarna do „Syna Szawła” László Nemesa, w którym imperatywem filozoficznym była absolutna widzialność obozowej rzeczywistości. Wybitność filmu Glazera wynika jednak z jeszcze jednej myśli wyłaniającej się podczas seansu. Czy na pewno Hössowie tak radykalnie różnią się od większości z nas, cieszących się i korzystających z tego, że znaleźliśmy się po spokojnej stronie szeroko rozumianego muru? Czy współcześnie postawa Dziewczyny również jest aberracją sprzeczną z naszą potrzebą wygody? Co prawda Glazer opowiada o przeszłości, ale historia nie pozostaje kwestią zamkniętą (co twórca udowodnił w trakcie oscarowej przemowy) – dlatego reżyser chce przenicować nasze sumienia, zmusić do refleksji, wywołać wstrząs, odciągnąć od uroczych ogródków uprawianych kosztem wszechobecnej pożogi. Pozwólmy mu na to.