Nr 5/2024 Na teraz

Translacja chaosu

Michał Piepiórka
Film

Bohaterowie „Anatomii upadku” płynnie przechodzą między angielskim a francuskim, mimo że nie są to języki ojczyste Sandry Voyter, pisarki oskarżonej o zamordowanie męża. Oboma językami posługuje się biegle, lecz gdy chce być szczególnie precyzyjna, decyduje się na angielski. Mieszkając we Francji i zeznając przed tamtejszym sądem, Sandra nie używa języka niemieckiego, w którym się wychowała. Chociaż w filmie Justine Triet mamy martwe ciało, dochodzenie, zbieranie dowodów i długą rozprawę, to jest to przede wszystkim opowieść o nieustannym byciu między językami, daleko od własnej tożsamości, o braku szans na pełne wyrażenie siebie – swojej prawdy.

Francuska reżyserka sięgnęła po klasyczny gatunek dramatu sądowego i realizuje jego wytyczne z pełną skwapliwością. Akcja zaczyna się zatem na chwilę przed śmiercią – tak, byśmy mogli rozejrzeć się w sytuacji, do której przez dalszą część filmu będą się odnosić prokuratorzy i adwokaci. Sposób prowadzenia narracji wymusza na nas postawę świadka – ale tylko pozornie, bo pierwsza scena poprowadzona jest w taki sposób, by nasze „zeznania” można było podać w wątpliwość tak samo jak zeznania innych świadków. Potem rzecz jasna mamy trupa, policję i proces – kolejnych przesłuchiwanych, długie zeznania, których znaczenie zmienia się w zależności od tego, czy interpretuje je oskarżyciel, czy obrońca. Wydawałoby się więc, że fabuła jest prosta, a stawiane pytanie – „czy zabiła?” – do bólu konwencjonalne. I choć trudno nie zadawać go sobie podczas seansu, to odciąga ono widza od kwestii znacznie ważniejszych, które są przykrywane pozorami, grzęzną w ślepych zaułkach zeznań, nijak nie chcą się wydobyć z narracji obu stron sądowego sporu.

Triet bowiem uwielbia zwodzić. A minimalizm, czystość i precyzja opowiadanej historii są jedynie pozorne. Bo reżyserka nie tylko zasłania przed nami prawdę o najważniejszym wydarzeniu, lecz sprawia również, że meritum utyka w procesie translacji – jak precyzyjne słowo w narracji niemieckojęzycznej bohaterki, zmuszonej funkcjonować między dwoma obcymi językami. Fabuła „Anatomii upadku” jest utkana ze scen, które wydają się sugerować jedno, ale ostatecznie znaczą coś zupełnie innego – albo i nie. Bo niekiedy trudno orzec, jakie były intencje i co siedziało w głowach i sercach bohaterów. Triet buduje na przykład erotyczne napięcie między Sandrą a jej adwokatem, przyjacielem z dawnych lat, niegdyś na zabój w niej zakochanym. Ale w żadnym momencie nie zostaje przekroczona linia intymności. A może to, co dzieje się między nimi, rozgrywa się po prostu poza kadrem? Albo syn bohaterki, kluczowy świadek w procesie: najpierw podaje całe opakowanie tabletek swojemu psu, a potem wdrapuje się na wysokie piętro, by wyjrzeć przez okno, z którego wypadł jego ojciec. Czy też chce skoczyć? Ta ciągła niepewność wpisana jest w sposób opowiadania tej historii. Każda scena scenariusza Justine Triet i Arthura Harariego skrzy się niejednoznacznościami – może być interpretowana różnorako na korzyść każdego z wyroków, a przede wszystkim udowadnia, że rzeczywistości nie da się prześwietlić do końca.

To ciągłe zaburzanie przez twórców relacji między znaczącym a znaczonym sprawia, że wiele reżyserskich wyborów nagle urasta do rangi symboli. Skacząca na początku filmu po schodach piłka zapowiada niejako przyszłe wydarzenia i być może nawiązuje do finałowej sceny „Powiększenia” Michelangela Antonioniego. Nieustannie doskonalony przez syna Sandry utwór pianistyczny, wracający refrenowo, za każdym razem jest coraz lepiej zagrany. Albo jego krwistoczerwona pidżama, tak kontrastująca ze stonowanym kolorytem całego filmu. Te i inne rozwiązania mogą nakładać na fabułę kolejne znaczenia, zmieniać wymowę filmowej opowieści, przekształcać ją, komentować. Ale mogą się również okazać „niewinne”, przezroczyste, bez wpływu na ogląd rzeczy – są bowiem tak bardzo enigmatyczne, że wyłącznie sugerują jakąś głębię, a skrywają być może jedynie semantyczną pustkę. Triet wydaje się grać z widzami, podsuwać im pod oczy to, co chcieliby zobaczyć.

Ostatecznie nie ma znaczenia, jaki będzie wyrok sądu. Z poszlakowego procesu wynika, że jego decyzja i tak będzie nierozstrzygająca. To nie jest bowiem jeden z tych filmów sądowych, w których nieoczekiwanie otrzymujemy niezbity dowód zmieniający nagle sens całości. Serwowane przez Triet i misternie przygotowywane zwroty akcji stanowią wręcz kpinę z konwencji – niczego bowiem na dobrą sprawę nie zmieniają. Zresztą profesja bohaterki, która w swojej twórczości nieustannie czerpie z życia, sugeruje nam, by wziąć całą historię w nawias. A może oglądamy jedynie adaptację literackiej fikcji, bliźniaczo podobnej do jej życia? W jednym z programów telewizyjnych krytyk kulturalny komentuje sprawę sądową Sandry, porównując ją do literackiego dorobku bohaterki. Według niego znacznie ciekawiej by było, gdyby okazała się morderczynią – oczywiście, jeśli rozpatrywać rozprawę sądową jako przykład literackiej fikcji. Zatem kwestię winy należałoby rozważyć w kategoriach estetycznych, a nie moralnych. Narracja bowiem prowadzona jest w taki sposób, by żadna z odpowiedzi nigdy nie była ostateczna, a wyrok sądu zostaje strywializowany jako upraszczający złożoność ludzkiej egzystencji. Tymczasem kunsztowna forma filmu przenosi naszą uwagę z winy na proces translacji – tłumaczenia ludzkiego chaosu na grę kłamstw, półprawd, fikcji, literackich prób i artystycznych eksperymentów. Jeden z kluczowych dowodów jest przecież zapisem co prawda autentycznej rozmowy, która jednak ma posłużyć jako inspiracja dla przyszłej powieści. Fikcja i rzeczywistość tworzą doskonałą jedność.

mat prasowe M2 Films

I w tym tkwi sedno tej opowieści. Można ją posklejać ze strzępów nagrań, opowieści, ocen, ekspertyz. Z tych zebranych dowodów sądowych tworzy się jakiś obraz życia pewnej rodziny – naznaczonego wypadkiem syna, wypełnionego wzajemnymi pretensjami – nad którym unoszą się niepozałatwiane sprawy, zazdrość, zaciekła walka o siebie i własną życiową przestrzeń. Obraz ten jest jednak programowo niepełny i wystawiony na różnorakie interpretacje, które czynią z niego – z punktu widzenia widzów – formę fikcji ani mniej, ani bardziej realnej od pisanych przez bohaterkę powieści, zawsze czerpiących z jej życia. Triet poświęca dużo czasu na to, byśmy się zapoznali z wszystkimi dowodami, które fragmentaryzują ludzkie życie, czytają je w zależności od perspektywy, z jakiej się na nie spogląda. One jednak sprowadzają cały złożony ludzki żywot do łatwych do skategoryzowania terminów, pozbawionych jednak niezbędnych niuansów, takich jak: przemoc, zazdrość, zdrada, depresja, pretensje. Porządkują to, co w rzeczywistości – jak mówi bohaterka – zawsze jest chaosem.

Dlatego tak ważna dla tego filmu jest wybitna rola Sandry Hüller, która w słowach nie jest w stanie wszystkiego wyrazić; która może mówić tylko wtedy, gdy jest przesłuchiwana; której ogranicza się kontakt z synem. Ona sama przemilcza niewygodne fakty, a niekiedy konfabuluje, byleby tylko dobrze wypaść przed sędzią. Jej wypowiedzi są jakąś formą fikcji – być może mniej prawdziwe niż na poły biograficzne powieści. Wszystko, co wymyka się tym słowom, co jest niemożliwe do zafałszowania, wyraża się jednak w przekazywanych mimiką i gestem emocjach – tłumionych, przykrywanych, ale ostatecznie niemożliwych do ukrycia. I to wszystko dzieje się na twarzy Hüller, która obdarza swoją postać niewypowiedziana głębią, życiem wewnętrznym niemożliwym do zakomunikowania werbalnie. Pozostaje więc tylko twarz: kąciki ust, zapadnięte policzki, napływające łzy, podniesione brwi – cały zbiór informacji, trudnych jednak do ostatecznego przeniknięcia.

Twarz może być kolejną areną tworzonej fikcji. Może być formą maski – tak bardzo plastycznej, żywej i zmieniającej się, ale ostatecznie równie podatnej na fałsz. To dzięki wybitnej roli niemieckiej aktorki znanej z „Toni Erdmann” potencjalna fikcja otrzymuje kolejną płaszczyznę wyrazu – wychodzi poza to, co możliwe do wyrażenia w języku.

Triet dokonała rzeczy niezwykłej. Potrafiła stworzyć mikroświat kryminalnej sprawy, który wydaje się skonwencjalizowany, wtłoczony w ramy gatunku, rozłożony na części niczym na lekcjach anatomii. Niepostrzeżenie jednak reżyserka odwraca filmową konwencję na drugą stronę, poddaje krytyce logikę procesu i komplikuje to, co wydaje się oczywiste. Pokazuje, że każde ludzkie życie jest nieuchwytne – pewnie nawet dla samych zainteresowanych, a co dopiero postronnych. I dlatego nie ma wątpliwości, że „Anatomia upadku” jest ostatecznie o prawdzie, która być może istnieje, ale nie może zostać wyrażona w procesie komunikacji. O takiej, która nieustannie nam ucieka; która jest na końcu języka, ale nie znajduje odpowiednich słów; która wymyka się dowodom, nie można jej zmierzyć, zważyć ani nawet nagrać na wideo. Bo jaka jest prawda o Sandrze Voyter i jej mężu? Kochali się czy nienawidzili? Podziwiali czy gnębili? Okradali się wzajemnie czy inspirowali? Zdradzali czy byli wobec siebie uczciwi? Chyba żadna z tych kwestii nie jest możliwa do rozstrzygnięcia, bo prawda okazuje się niekończącym się procesem, zadanym zadaniem polegającym na nieustannym zbliżaniu się i próbach jej uchwycenia, podobnie zresztą jak ludzka tożsamość, emocje, przekonania i relacje – także one fluktuują, zmieniają się, są zależne od okoliczności i wymykają się procesowi komunikowania. Z kolei prawda postrzegana jako wartość stała zawsze umyka w procesie translacji.

„Anatomia upadku”
reż. Justine Triet
premiera: 23.02.2024