Wstyd może być doświadczany jako afektywny koszt nieprzestrzegania reguł normatywnej egzystencji[1].
Upewniwszy się, że rodzina śpi, Peja schodzi po cichu do piwnicy. Z „Ricarda” – dwupłytowej autobiografii rapera – wynika, że pomieszczenie mogło być puste albo wręcz wcale nie istnieć. Metraż miesza się tu z czymś w rodzaju pałacu pamięci. W każdym razie jest to przestrzeń, która służy dyskretnemu usuwaniu się z normatywnej egzystencji. Co się tam wyprawia? Nic takiego. Peja rozmawia sam ze sobą, wspomina. „Układa puzzle, choć brak mu elementów”. Omawianie niektórych przeżyć z bliskimi byłoby zbyt ryzykowne. Jak wyjaśnić to, że nostalgię budzi krzywda – wyrządzona komuś lub doznana – a spokój ducha odzyskuje się nad przepaścią?
„Ty znów blada jak ściana, bo po kolejnej kresce. / Mam nadzieję, że też kiedyś się pośmiejesz z tego, bejbe”. Alkoholizm i narkomania, degradacja, niewolnictwo seksualne, randomowe poniżenia i morderstwa. Przemoc każdego rodzaju i z każdej pozycji – ofiary, świadka, sprawcy. Jednak Peja ukrywa w piwnicy nie tyle przeszłość, nie tyle mniej lub bardziej drastyczne obrazki, ile satysfakcję, jaką czerpie z ich przeglądania. „Ricardo” to pod tym względem wariacja na temat „Powrotu z gwiazd” Stanisława Lema. Po 127 latach w kosmosie bohater powieści nie potrafi się odnaleźć – na Ziemi powszechna stała się betryzacja, zabieg rugowania agresji. Wstyd tęsknić za przemocą, a jednak.
To, co budziło odrazę i lęk, może się stać źródłem poczucia swojskości. „Ricarda” zamyka „Życiówka” w dynamicznym remiksie Magiery. „Cztery od serca zwrotki” potrafią w ocenie Pei „poróżnić z życiem”. Stawka jest spora – w tu i teraz, którego istotę stanowią dom i rodzina, twórczy imperatyw równa się zanurzeniu we flashbackach. To groźne pomieszanie czasów sprawiło, że Peja nie rapuje już o historii, lecz z historii. „Ulicy” już nie ma, a „bloki” majaczą we mgle jak odległe genesis. Na debiutach Ruskichfajek (Aleksandra Kosakiewicz) i Bambi (Michalina Włodarczyk) występują dosłownie raz.
Myślę o piwnicy Ryszarda, nie spuszczając z ripitu „Gejszy” (2022) i „IRL” (2023). W oparciu o diametralne różnice między tymi płytami można by wyznaczyć przeciwstawne krańce doświadczenia kobiecości w polskim rapie. Nadstawiłem baczniej uszu, słysząc, że Włodarczyk chce „zrobić recap życia, ubrać je w melodię”, a w tym celu będzie „układała puzzle”. „Recap życia” to przecież nic innego jak „życiówka”. Z kolei rozbite szkło, w którym leży pijana bohaterka „Gejszy”, autoterapeutyczny awatar Kosakiewicz, to puzzle z brakującymi elementami. Dwa albumy, o których wadze decyduje element autobiograficzności i przełamywania wstydu.
Nie podobało mi się – z wyjątkami – „1-800” Taco Hemingwaya. Mam dosyć tuszowania braku odwagi narracyjnymi szablonami w rodzaju audycji radiowej, sesji terapii czy kursu taksówką. Nie chodzi tylko o deficyt kreatywności. Pamiętam, jak parę lat temu gratulowano raperom, że zaczęli przebąkiwać o depresji. Media pisały, że hip hop reaguje na kryzys męskości, przełamuje maczoistyczny stereotyp i edukuje ludzi. Z tym że dla stołecznego celebryty, który wyprzedaje z kolegami stadiony, „przyznanie się” w 2021 roku do depresji nie było żadnym coming outem, nie niosło z sobą ryzyka, nie wiązało się z „afektywnym kosztem”.
Co innego, kiedy w tym samym czasie anonimowa w środowisku dziewczyna poświęca cały album przepracowywaniu traumy związanej z odium otaczającym pracę seksualną i jej przejawy – kluby go-go, domówki, amatorskie porno, roksy i escorty. Nie powinno się porównywać ścieżek życiowych ani trybów ekspresji, jednak egoizm słuchacza każe szukać albumów bez skipu, bez ściemy. Z perspektywy konsumenta (narzucanej przez wszystkix zainteresowanx) depresja jednego z najbardziej rozpoznawalnych raperów w kraju jest mniej atrakcyjna od odczuć dziewczyny, „która nie ma już siły w nogach i dzisiaj przegra”. To ona „powinna” się wstydzić.
Od momentu premiery wracam regularnie do „Gejszy” nie dla muzyki czy tekstów, nie dla bagażu doświadczeń, których nie mogę podzielać. Chłonę raczej bezwzględność, z jaką Kosakiewicz traktuje wstyd – pomija go, przywołując na głos wątki, które są *obsceniczne*, nie-do-pokazania. Nie chodzi wbrew pozorom o exploitation (choć i ono się pojawia, w namacalnym wydaniu), lecz o przypałowe postępki i żenujące skazy charakteru. Czekanie na telefon od byłego (jak zadzwoni – wszystko wybaczone), kochliwość, bycie „tą trzecią”, zazdrość, kacowa krew z nosa, kłamstwa jak tykające bomby, rozczarowani rodzice, „przećpać i stracić”. Jeśli chodzi o spłacanie afektywnych kosztów, to zasoby Ruskich wydają się nieskończone.
Mimo rozbieżności między tymi płytami na „Gejszę” nałożyła mi się niedawna premiera „IRL”. To fascynujące, jak różnią się od siebie te albumy, każdy z osobna przerzuca własną kładkę nad bagnem polskiego rapu. O ile Bambi epatuje sprawczością, rapując o kolejnych triumfach, swagu, bradze, o tyle Ruskie „żałuje, że postanowiła zagrać – / ruletka poszła w ruch, / a ja wszystko przegrałam”. O ile Bambi przedkłada pracę („tyra więcej niż twój stary”) nad związki, a na wypad do Hiszpanii zabiera poza kumpelami zaledwie „kompana”, o tyle Ruskie przedstawia się jako osoba, która „rzuciła studia, zakochała w dragach”, te zaś okazały się mniejszym problemem niż uzależnienie od przemocowców.
U Bambi mężczyźni są raczej pocieszni – podczas gdy jej kariera „wybucha”, ci chcą się przytulać i wychodzić na fajkę. Ruskie liczy na to, że zbawią ją od niej samej, wręcz „złapią, za ręce przytrzymają”. „Ciężki syf na bani, a w głowie kolejna wojna” – to codzienność „Gejszy”, podczas gdy „IRL” to, zgodnie z tytułem, niemal wyłącznie trzeźwy ogar realiów („Zatańczymy i nic więcej”). W obu wypadkach mamy do czynienia z kronikami momentów formatywnych, z tym że jeśli Bambi rapuje o nawigowaniu po (t)rap-grze, to Ruskie – po rafach traumy, której epizod w klubach go-go był raczej manifestacją, nie źródłem.
Samoświadome i dystansujące zwrotki kreują wizerunek Bambi jako trap-mesjaszki wspinającej się po barkach gigantów i gigantek sceny (docelowo worldwide). Podkreślane na każdym kroku poczucie przewagi buduje image raczej obserwatorki krajowego rapu niż uczestniczki zaangażowanej w jego problemy – Włodarczyk jest po prostu ponad tym wszystkim. „Pytanie raczej: co to jest hip hop?” – zastanawia się na płycie jakiś chłopaczyna, a Włodarczyk prędko ripostuje: „To jest, kurwa, hip hop” i dorzuca jeszcze wgląd w metodologię:
Dzielę numer na dwa,
bo nie siądzie switch.
Dzielę numer na dwa
i mamy double hit, double plik.
Bambi zdaje się odrzucać kontakty międzyludzkie, o ile nie przynoszą wymiernej korzyści, jest też architektką tracków – zanim postawi wersy, już przewiduje ich recepcję. Ruskie w kilku utworach jest górą i ruminuje o zemście na byłych czy „księżniczkach”, ale gros płyty stanowią wyrazy bezsilności i próby łapania równowagi. „Nie szanuję siebie przez to, co mnie spotkało” – stąd być może bierze się rozrzutność narratorki, która nie oszczędza publiczności swojego debiutu nawet takich „scenek” jak masturbacja pod wymierzony w nią hejt czy próba samobójcza na zerwanym filmie.
Trudno nie skojarzyć tego rodzaju wypowiedzi z kroniką wypadków, fait divers, która jako gatunek dziennikarski pojawiła się w połowie XIX wieku wraz z narodzinami społeczeństwa przemysłowego. Zdaniem historyka pamięci, Pierre’a Nory, kronika wypadków „jest chaotyczna, […] opisuje fakty bez znaczenia, najchętniej te dziwne, zwłaszcza w kontekście norm społecznych”, ma też niezwykłą „zdolność zaspokajania potrzeby kompensacji i utożsamiania się”; to „resztki wydobywające się spod powierzchni życia społecznego”[2].
Autobiograficzne albumy Kosakiewicz i Włodarczyk mieszczą się w tych spostrzeżeniach. Nora pomija jednak to, że źródłem mocy fait divers był nie tyle nowy, przemysłowy świat sam w sobie, ile raczej próbujący mu sprostać język. Kroniki wydarzeń, pełne błędów i przeinaczeń, można z perspektywy historycznej rozumieć jako front afektywnego sprzeciwu wobec machinalności przemysłu.
To jest właśnie coś, co mnie trzymało przy jego tekstach, że Peja zrobił swój znak rozpoznawczy z błędów i naginania gramatyki i słownictwa pod siebie, pod to, jak on swoje zdania słyszy. Przeczuwam w tym coś antysystemowego, pewien rodzaj brania ustalonego języka pod but
Często tak mam z rapem – włączam, nie podoba mi się, puszczam w kółko. Żadnej innej muzyce nie potrafię tyle wybaczyć, żadna nie dostała ode mnie tylu szans, co hip hop. Tylko tutaj pojawiają się od czasu do czasu wypowiedzi tak wzruszające jak „Ricardo”. Hip hop stał się dla mnie fait divers DDP, Dorosłych Dzieci Polaków. „DDP – pisze na Instagramie Monika Drożyńska – to człowiek pochodzący z rodziny, w której polskość była problemem centralnym. Zajęty w dzieciństwie walką o przetrwanie, w życiu dorosłym ma poczucie, że nigdy nie był dzieckiem”. Pasuje, prawda?