O twórczości Pawła Huellego rozmawiają Jerzy Borowczyk, Przemysław Czapliński i Joanna B. Bednarek
Jerzy Borowczyk: Chciałbym Wam podziękować, że rozmawiamy. Muszę przyznać, że śmierć Pawła Huellego mnie poruszyła. Przygotowując się do naszego spotkania, uświadomiłem sobie też, że zacząłem teraz nieco inaczej postrzegać tę twórczość.
Joanna B. Bednarek: Warto porozmawiać dłużej i spokojniej także dlatego, że przy takich okazjach pojawiają się liczne frazesy – jak na przykład głoszący, że był to „jeden z najważniejszych polskich pisarzy” – z których w zasadzie nic nie wynika. Równie szybko pojawiają się skrzydlate zdania dążące do pewnego typu kanonizacji, afirmującej syntezy. Tym razem nie było inaczej – zapadło mi w pamięć pierwsze wspomnienie, które przeczytałam. Głosiło ono: „Gdyby nie zaniedbał pewnych spraw, miałby szanse na Nagrodę Nobla”. Wydaje mi się symptomatyczne – nawet jeśli jest nieco okrutne dla samego Huellego. Skrywają się w nim bowiem dwa przeświadczenia: że mamy do czynienia z pisarzem, który stworzył własny idiom oraz był personą życia literackiego. Albo przynajmniej mógł nią być. Żeby mieć szanse na Nobla, należy, z jednej strony, być osobnym, a z drugiej – zjednywać sobie sojuszników, którzy legitymizują naszą pozycję w polu literackim.
Przemysław Czapliński: Stwierdzenie, że pisarz „zaniedbał pewne sprawy”, wymaga komentarza. Wydaje mi się, że od drugiej lub trzeciej książki utrzymywało się w niemałym gronie czytelników Huellego przekonanie, że za chwilę powstanie coś wielkiego – coś na miarę „Weisera Dawidka”. Coś, co podtrzyma dotychczasowe przeświadczenia, że mamy do czynienia z pisarzem, który ma pomysł na siebie, na literaturę i na rzeczywistość. Były to nadzieje na historię prywatną, a jednocześnie wspólną, powieść proponującą alternatywne ujęcie powojennych dziejów polskiego społeczeństwa, a zarazem pojednawczą w swojej alternatywności. Wielką, ale bez pretensji do wielkości. „Mercedes-Benz” przedłużył niejako te nadzieje – ale ich nie spełnił. Z perspektywy owego ciągłego oczekiwania publiczności to, co pisał i czego nie pisał Huelle, byłoby owym zaniedbywaniem. Tymczasem mam wrażenie, że Huelle na dość wczesnym etapie zaczął inaczej traktować literaturę. W jego pomyśle na literaturę było coś bardziej towarzyskiego niż literackiego czy rynkowego. Nawet jeśli pisał po to, by czytały go rzesze, to swoimi narracjami konstruował raczej krąg towarzyski niż publiczność literacką. Wpisany w książki Huellego czytelnik wyobrażony jawi się jako ktoś bliski, zaznajomiony z pisarzem. To ktoś ceniący literaturę za jej literackość, pod warunkiem, że literackość ta służy uważnej obserwacji szczegółu i pozwala przedstawić uboczne rewiry rzeczywistości. Poetykę Huellego charakteryzowałbym jako bliską rozmowie w niewielkim kręgu ludzi darzących się zaufaniem. A poszerzenie kręgu społecznego w twórczości Huellego zawsze oznacza problemy. Im więcej uspołecznienia, tym więcej kłopotów. To dowodzi, że pisarz nie ufał szerszej zbiorowości i nie zamierzał tworzyć syntez społecznych.
Joanna B. Bednarek: Towarzyskość w wypadku Huellego nie polega tylko na relacji z czytelnikiem. Pisarz buduje podobną relację ze swoimi bohaterami. A robi to tym bardziej, gdy faktyczny krąg znajomych przenika do jego twórczości – książki naznaczone są środowiskiem koleżeńskim, życiem kulturalnym. Najpełniej widać to oczywiście w „Ostatniej wieczerzy” – gdzie swoistemu zapokryfizowaniu ulega powstanie faktycznego obrazu wykorzystującego wizerunki osób ważnych dla Gdańska. Ale także przy okazji „Śpiewaj ogrody” sam Huelle chętnie opowiadał o tym, jak jego znajomi wspierali powstanie powieści i jak przechodzili na jej karty. Tworzy się coś na kształt postaciowo-koleżeńskiej bańki. Zresztą przypomina to nieco te fabularne bańki rodzinno-sąsiedzkie, w których obok siebie zasiadają ludzkie niebyty – osoby, które wyjechały, zginęły, ale wciąż są z bohaterami w interakcji.
Przemysław Czapliński: Większość sytuacji fabularnych w jego prozie, zwłaszcza wczesnej – „Weiserze Dawidku”, dwóch tomach: „Opowiadania na czas przeprowadzki” i „Pierwsza miłość i inne opowiadania” – rozgrywa się w wąskim kręgu: rodzinnym, sąsiedzkim, małych sieci towarzyskich. Tak pisze człowiek, który nie ufa dużemu społeczeństwu i dużej historii – bo opierają się na przemocy, która ujednolica ludzi wbrew rzeczywistym różnicom. Podejście do historii to jeden z największych tematów – walorów i problemów – twórczości Huellego. Wielu krytyków zwróciło uwagę, że „Weiser Dawidek” opowiada o pokoleniu jałtańskim, a więc o ludziach, którzy urodzili się niemal równo z końcem wojny: kiedy akcja powieści się zaczyna, jest rok 1957, bohaterowie mają po dwanaście lat – czyli faktycznie urodzili się w 1945 roku. Ale mało kto zwrócił uwagę, że 1945 rok to ostatnia z ważnych dat, która odgrywa w powieści jakąkolwiek rolę. Wszystkie kolejne cezury, graniczne daty, ważne wydarzenia w powojennej historii Polski – jak rok 1956, 1968, 1970, 1976, 1980 – pojawiają się w tle albo nie ma ich w ogóle. To znaczy, że Huelle, jako jeden z nielicznych w polskiej literaturze, usiłował napisać historię tej generacji na nowo – znaleźć dla niej inne punkty oparcia. Traktował wielką historię jako traumatyczną i tragiczną wytwórnię nieobecności. W jego ujęciu nic więcej wielka historia nie miała do zaoferowania czy nie zrobiła z ludźmi nic innego ponad uruchomienie procesów likwidacyjnych. Huelle zaczyna więc opowiadać dzieje pokoleń – najpierw jałtańskiego, a potem dwóch wcześniejszych – szukając tego, co nie było wielkie historycznie.
Jerzy Borowczyk: To, co ma do zaoferowania najnowsza historia w ujęciu Huellego, zamyka się w scence z „Weisera…”: Piotr w 1970 roku wyszedł na miasto i zginął od kuli. I tyle. Nazywasz, Przemysławie, coś, co mnie w twórczości Huellego uderzało. Przypomniałem sobie przed naszą rozmową „Opowieści chłodnego morza” – ponownie mnie urzekły i zarazem zaniepokoiły. W każdym z pomieszczonych w tym tomie opowiadań zawarte jest owo przeświadczenie, że obiegowi wielkiej historii i poważnej polityki nie można, nie należy ufać. Drugi z tekstów w tomie, „Poczta rowerowa”, opowiada o Lucjanie, który wrócił z deportacji w głębi Związku Sowieckiego – i jest zmiażdżony. W tomie pojawia się też postać ojca, który wiesza się po powrocie ze stalinowskiego więzienia. U Huellego to narasta – aż do rozmiarów absolutnej demonizacji historii. Pojawia się więc pytanie, co w zamian. Odpowiedź tyleż intryguje, co rozczarowuje: mit wielkiej księgi. Czyli teksty kultury, mitologie, toposy. Raz opracowane zostają ciekawie, niemal apokryficznie – jak w opowieści „Öland” – innym razem w sposób powierzchowny i łatwy do rozczytania. Mam też wrażenie, że dochodzi do nadmiaru owych odwołań – tak jakby Huelle nie miał cierpliwości, by przy którymś się zatrzymać i dłużej nad nim popracować. Dłużej popracował nad „Castorpem” i przyniosło to wartościowy skutek, czego dowodzą liczne interpretacje, a wśród nich szczególnie pociągająca, z mojego punktu widzenia, propozycja Dariusza Skórczewskiego, by czytać ten tekst w kluczu postkolonialnym – wówczas toposy kultury czemuś służą. Dzięki księdze możemy dokonywać rewindykacji historii.
Przemysław Czapliński: Pytanie, „co w zamian”, nie jest do końca moje, ale spróbuję podjąć ten wątek. Wskazałbym na alternatywną historię rozpatrywaną z dwóch perspektyw: więzi społecznych oraz nowoczesności ujmowanej technologicznie.
Zacznę od pierwszej kwestii, czyli alternatywnych więzi. Druga wojna i układ jałtański zniszczyły wcześniejszy ład społeczny. Przedwojenne problemy zostały nie tyle rozwiązane, ile unieważnione, a linie rozwojowe uległy zerwaniu. Mimo to Huelle zdawał się postrzegać rok 1945 jako moment odsłonięcia się szansy na inne więzi społeczne. Dlatego w powieści „Weiser Dawidek” najważniejszym doświadczeniem jest odkrycie możliwości innego ułożenia relacji między społeczeństwem polskim i resztką Żydów. Doświadczenie nieobecności żydowskiej mogłoby pomóc w odnowieniu duchowości – nie jest przypadkiem, że w powieści mamy do czynienia ze swoistym pojedynkiem między oficjalnym kościołem katolickim a religijnością ludową. Mogłoby też zmienić wzajemne stosunki społeczne – w świetle powieści wystarczyło zostawić dzieci bez opieki nauczycieli, rodziców i księdza, by nastolatki polskie zaprzyjaźniły się z żydowskim chłopcem. Najsilniejszy przetrwalnik dla antysemityzmu po wojnie stanowiły zatem Kościół, dom i szkoła. Tu jednak pojawia się dość istotny problem: te inne relacje społeczne – wolne od antysemityzmu i katechizmowego katolicyzmu – powstają w przestrzeni ubocznej, pozwalającej dzieciom przygotować się do codzienności dorosłej. Kiedy dorosłość nadchodzi, okazuje się, że nie da się w niej podtrzymać i rozwijać poszerzonych i odnowionych więzi społecznych. Narrator i główny bohater żyje obsesją pamiętania o Weiserze, ale owa obsesja toczy się obok codzienności. Sądzę, że w całej późniejszej twórczości Huelle podtrzymywał to rozwiązanie fabularne i światopoglądowe, zgodnie z którym wartościowe postawy życiowe, alternatywne względem społecznej normy, mają charakter kruchego cudu – takiego, który łatwo przeoczyć, a jeszcze łatwiej zniszczyć. Postać Weisera albo postaci z kolejnych książek – to wszystko dowody owej nieprzekładalności wartościowej alternatywy na codzienność.
Druga kwestia to nowoczesność technologiczna – obecna w całej twórczości Huellego, a wyeksponowana w nostalgicznej gawędzie „Mercedes-Benz” i w powieści „Castorp”. Pisarz zawsze traktował tę sferę z dużą rezerwą, co wydaje się logiczne, jako że w XX wieku technologia została zinstrumentalizowana i wciągnięta do masowych zbrodni. Jednak w opowieści „Mercedes-Benz” ta sama technologia zostaje ukazana jako źródło samocelowej zabawy – samochody i balony nie służą panowaniu nad przestrzenią czy pokonywaniu wroga, ale podtrzymaniu ludycznej wartości życia. Konstruowanie i korzystanie z technologii nie mają tu innego celu niż zabawa. To próba zakrzywienia rzeczywistości – historycznie technologia popychała ludzi do ekspansji i różnych form dominacji, tutaj ma służyć czerpaniu radości z życia. Podobne zakrzywienie pojawia się we wspomnianym przed chwilą opowiadaniu o szalonym ojcu budującym most czy nawet w pomyśle Weisera Dawidka, aby przy użyciu dynamitu zmienić bieg strumienia. W takich motywach odsłania się inżynieria przestrzeni osobnych – technologia wyjęta z historii nowoczesnej i wolna od związków ze zbrodniczymi dziejami.
W obu kwestiach fabuły opierają się więc na podobnym pomyśle: pisarz wychwytuje z nowoczesności potężne i groźne siły rozwojowe – nienawiść etniczną i postęp technologiczny – ale przenosi je w sferę uboczną, która jest odizolowana od codzienności. Tam można tworzyć alternatywne więzi albo pokojowo korzystać z technologii. Jednak to, co dzieje się w stworzonych przez pisarza kręgach inności, przybiera postać szaleństwa, które samo siebie spala, więc nawet ono w prozie Huellego nie staje się podstawą nowego życia
Joanna B. Bednarek: Wróciłabym do pierwszej kwestii, czyli alternatywnych sposobów ułożenia więzi społecznych. Mówiłeś o tym przez pryzmat relacji polsko-żydowskich i sytuacji pokolenia jałtańskiego, bo skupiłeś się na „Weiserze Dawidku”. Ale Huelle na tym nie poprzestał – jego kolejna książka, „Opowiadania na czas przeprowadzki”, opowiada o czymś podobnym, tylko tym razem chodzi o pomyślenie innych relacji społecznych z Niemcami. Pod pewnym względem dzieje się to i podobnie, i radykalniej niż w „Weiserze…”: możliwość zawiązania alternatywnych relacji zaczyna się wówczas, gdy człowiek całkowicie otworzy się na doświadczenie niesamowitego. Jest to konieczne, bo choć niemieccy sąsiedzi wyprowadzili się ciałem, nie wyprowadziły się ich widma – jeśli bohaterowie zechcą je dostrzec i nawiązać z nimi relację, będą zasiadać z nimi przy odkupionym stole. Gdy chłopiec towarzyszy ojcu w wyprawie do pana Kaspara, podsycana jest w nim ciekawość i fascynacja nieobecnymi. Gdy bohaterowie wyjrzą na ulice, zobaczą nie tylko codzienny ruch, ale także niemieckich sąsiadów udających się na spacer; gdy chłopiec pójdzie do mieszkania sąsiadki, ta będzie mu grać na pianinie, co wzbudzi niepokój i niechęć jego matki. Jest zresztą w tej wizji trochę niesprawiedliwości genderowej: polscy mężczyźni są otwarci na inne relacje, emocje zaś polskich kobiet zdominowały niechęć i oschłość, chcą więc wypchnąć Niemców poza granice nowego społeczeństwa. Ale dzięki ojcu pojawia się zaczyn dla innego sąsiedztwa. Dla mnie relacje społeczne u Huellego – także w kolejnych książkach – stają się najciekawsze wtedy, gdy pisarz bawi się perspektywą realnego i nierealnego, zawiesza obie w sferze nierozróżnialności.
Jerzy Borowczyk: Spróbuję ująć kwestię genderową inaczej: w twórczości Huellego uderza mnie niezwykły sposób rozgrywania relacji ojciec–syn. Nie ma to moim zdaniem żadnego związku z hołdowaniem supremacji męskości, gdyż staje się przedmiotem subtelnej, artystycznie zazwyczaj oryginalnie ujętej relacji bliskości i czułości. W tak ujętym związku rodzica z dzieckiem często pojawia się miejsce na – przywoływaną przez Joannę – sferę niesamowitości, irracjonalności (szczególnie gdy pojawia się problematyka śmierci). Cenię pisarza za dawanie postaciom ojca prawa do słabości, a bohaterom prawa do ich nierozumienia. To alternatywa dla dominującego w literaturze obrazu ojca despoty – u Huellego ojciec jest przyjacielski, rozumiejący, nastawiony na dialog.
Joanna B. Bednarek: Pod tym kątem rolę ojca można obejrzeć w jednej scenie z „Opowiadań na czas przeprowadzki” – scenie świniobicia. W najnowszej prozie polskiej scen wykorzystujących ten motyw jest więcej – zwykle służą albo potwierdzeniu silnej męskości (tę wersję spotykamy np. u Szczepana Twardocha), albo nauczeniu dziecka praktyki przemocy (to wersja np. Krzysztofa Vargi). Tymczasem u Huellego kwestia zostaje rozegrana zupełnie inaczej – ojciec, mający dziecko za ciągłego współtowarzysza, na moment się odłącza. Sam idzie pomóc w świniobiciu, ale usiłuje ochronić syna przed tym obrazem.
Przemysław Czapliński: Afirmacja takiego wizerunku ojca jest efektem nieufności do wielkiej historii – silni ojcowie albo wywoływali wojny, albo urządzali je w domu. Stąd u Huellego wzrasta znaczenie ojca jako tarczy – osoby chroniącej syna przed konfrontacją z okrucieństwem historii i wprowadzającej go w przestrzenie alternatywne. Chciałbym jednak powrócić do wątku nieobecności, który Joanna określiła jako „niesamowite”. Mam wrażenie, że w twórczości Huellego istnieje wewnętrzna różnica pomiędzy sposobem narracyjnego wykorzystywania motywu nieobecności w fazie pierwszej i drugiej. W tej pierwszej nieobecność ma uświadamiać nam, że przestrzeń, którą uważaliśmy za kompletną, jest dziurawa – że jest ona pełna widm. Podobnie w drugiej połowie lat 80. nieobecność Żydów w kulturze polskiej przedstawiali inni pisarze – Jarosław Marek Rymkiewicz, Andrzej Kuśniewicz, Piotr Szewc. Nieobecność na tym etapie jest Huellemu potrzebna jako tajemnica i nadzieja. Tajemnica dotyczy zniknięcia i pozostanie niewyjaśniona. Nadzieja natomiast – na obudzenie zmarłych i napełnienie życia życiem – dotyczy możliwości innego społeczeństwa. W kolejnych książkach pisarz dokłada kolejne postaci do owego kręgu unieobecnionych: do Weisera Dawidka dochodzą pan Polaske, niemieccy sąsiedzi, menonici, Kaszubi. Przybywa duchów, ale wszystkie mówią o możliwości innego życia. Od pewnego momentu w twórczości Huellego pojawia się zaś objaw nostalgiczny. Jeśli pierwszą fazą pisarz mówił „jeszcze tak” – jeszcze jest możliwe włączenie nieobecnych do kręgu żywych i poszerzenie społeczeństwa – to drugą fazą mówi „już nie”. Na tym etapie nieobecność może być przedmiotem upamiętnienia, ale nie jest bodźcem. Możemy oglądać ją wyłącznie jako straconą szansę.
Jerzy Borowczyk: Twoje rozpoznanie potwierdzałoby końcowe opowiadanie pod tytułem „Cadyk” z „Tality”, ostatniej książki Huellego. Tak gorzkiej prozy – choć na pozór na taką nie wygląda – próżno szukać we wcześniejszej twórczości pisarza. A zarazem tak się to ułożyło, że ona stanowić będzie domknięcie jego twórczości. W kontekście zawartości i wydźwięku opowiadania uderza zresztą już sam tytuł. Akcja toczy się w Ukrainie, jeszcze przed rosyjską agresją w roku 2014 – bohaterowie jadą z polską delegacją na otwarcie wystawy do Odessy. Auto bohatera-narratora i jego kolegi szwankuje, trzeba je naprawić. W ten sposób bohaterowie trafiają do miasta Chmielnicki. Byłem w tym mieście i mogę potwierdzić fabularne rozpoznanie, że nic tam nie ma i zarazem wszystko jest. W oczekiwaniu na sprowadzenie części do zepsutego samochodu bohaterowie docierają do ruin posiadłości polskich arystokratów, a potem na cmentarz żydowski z nagrobkiem wielkiego chasyda – Baal Szem Towa. Nie dojdzie tu jednak do żadnego przełomu czy przebudzenia doświadczonych przez życie mężczyzn. Wydaje się, że najistotniejsze jest to, czego dowiadujemy się z tego opowiadania o Polakach i Ukraińcach. Dostajemy stylistycznie chropowaty, wręcz kolczasty obraz ukraińskiej tożsamości i mentalności oraz polskiego wyższościowego, nieco kolonialnego spojrzenia na nią. Ze strony na stronę robi się coraz bardziej gorzko.
Joanna B. Bednarek: Gdzieś pośrodku – zresztą chronologicznie to także środek twórczości Huellego – jest „Ostatnia wieczerza” z 2007 roku, w której ewentualna inkluzja społeczna jawi się nie jako szansa, ale jako zagrożenie. Gdyby inaczej potoczyła się historia, a w wyniku tego powstało poszerzone społeczeństwo, nasza teraźniejszość byłaby brutalniejsza.
Przemysław Czapliński: Może masz rację, że właśnie w „Ostatniej wieczerzy” należy upatrywać momentu zwrotnego, w którym energia społeczna ulega odwróceniu. Wcześniejszy o trzy lata „Castorp” jest powieścią spod znaku „jeszcze tak” – postkolonialne odczytanie przeszłości dokonuje się tu dla innego kształtowania teraźniejszości. Natomiast w „Ostatniej wieczerzy” Huelle mówi „już nie” i zamienia się w pisarza nostalgicznego. W powieści dokonuje się przecież akt odepchnięcia sztuki nowoczesnej, traktowanej tendencyjnie, protekcjonalnie, przedstawionej jako głupia awangarda nastawiona na jałowy skandal. Ten niezbyt wyrafinowany atak można zrozumieć w kontekście nostalgicznej pochwały sztuki z przełomu XIX i XX wieku – wolnej od pokusy modelowania społeczeństwa, porządkowania historii czy zabiegania o rozgłos.
Jerzy Borowczyk: Czytałem ostatnio zapisy wykładów George’a Saundersa ze sztuki pisania, w których pada zdanie, że proza służy także reprezentowaniu poglądów, które są pisarzowi zupełnie obce. To miejsce, gdzie pisarz może je rozegrać, przyjąć je, by się z nimi zmierzyć. Być może da się w ten sposób usprawiedliwić ów zwrot w twórczości Huellego i narrację „Ostatniej wieczerzy”. Ale od razu zaznaczę, że w moim przekonaniu byłaby to słaba hipoteza i nieskuteczna obrona.
Przemysław Czapliński: Huelle albo tego nie umiał, albo tego nie chciał. Nie lubił polifonicznego konstruowania świata przedstawionego, ostrych sporów światopoglądowych, w którym racje są niepełne, a zatem żadna z nich ostatecznie nie zwycięża. Nostalgik ma poczucie, że wie, gdzie skrywa się źródło wartości. Im bardziej zwyciężał Huelle nostalgiczny, tym dotkliwiej przegrywała teraźniejszość.
Jerzy Borowczyk: Zresztą przecież sygnały nostalgiczne pojawiają się u niego jeszcze wcześniej – już w tomie „Pierwsza miłość”, w końcowym opowiadaniu o urodzinach prezydenta Wałęsy, zatytułowanym „Ulica Polanka”. Jakoś od tego momentu Huelle wchodzący w pojedynek z teraźniejszością wydaje się podobny do kierowcy, który traci panowanie nad pojazdem. I nie sprawia wrażenia, że robi to celowo.
Joanna B. Bednarek: Przemysław powiedział na początku, że nadzieje czytelnicze, iż powstanie coś na miarę „Weisera Dawidka”, z pomysłem na rzeczywistość, długo były podtrzymywane. Z naszej rozmowy wynika, że paradoksalnie sam Huelle dość szybko owym nadziejom zadawał kłam.
Jerzy Borowczyk: Zdobędę się na autokomentarz: czytaliśmy „Weisera…” z koleżankami i kolegami na początku naszych studiów – w akademiku, na głos, wspólnie. To było dla nas pewnego rodzaju przeżycie pokoleniowe. Podczas dyskusji w Kole Polonistów o debiutanckiej powieści Huellego sala była pełna – chętni się w niej nie mieścili, a dyskusja nie chciała się skończyć. Były też w tej rozmowie przejawy samoświadomości: byliśmy przeświadczeni, że Huelle coś uchwycił, coś nazwał i wyraził, a my chcemy w tym uczestniczyć. Nie jest łatwo powtórnie wywołać taki efekt.
Joanna B. Bednarek: Z kolei na moich studiach, czyli już jakieś ćwierć wieku po pierwszym wydaniu „Weisera Dawidka”, czytaliśmy tę powieść jako pierwszą lekturę na zajęciach z literatury najnowszej. Omawialiśmy ją wtedy – z Tobą, Przemysławie – jako historycznoliterackie świadectwo pewnego przesilenia: książkę coś zmieniającą, otwierającą jakiś nowy okres w literaturze.
Przemysław Czapliński: Tamto rozpoznanie pozostaje, jak sądzę, nieprzedawnione. O przesileniu świadczy kilka rzeczy. Zacząć można od przypomnienia, że „Weiser Dawidek” to pierwsza książka, która otrzymała nagrody z przeciwnych stron barykady – Nagrodę Kościelskich oraz Nagrodę Miesięcznika „Literatura”. Oznaczało to, że kryteria estetyczne zwyciężyły nad kwestiami ideologicznymi – czyli że wkroczyliśmy w nowy okres, w którym dotychczasowe style czytania uległy dezaktualizacji. Po drugie: po raz pierwszy od stu lat w tytule polskiej książki literackiej pojawiło się imię i nazwisko żydowskiego bohatera – na przekór wymazaniu dziedzictwa żydowskiego po roku 1956 i 1968 z życia oficjalnego. Po trzecie: „Weiser…” został doceniony przez krytyków między innymi za walory literackie – za odwagę zmyślania i za wskrzeszenie ducha opowieści. Był to sygnał, że zaczyna słabnąć antyliterackość dominująca w piśmiennictwie i krytyce lat 80. Po czwarte: z punktu widzenia gatunkowego mamy do czynienia z pastiszem powieści detektywistycznej. W ten sposób Huelle – podobnie jak Umberto Eco w „Imieniu róży” – rozwiązywał modernistyczny problem „być oryginalnym czy konwencjonalnym?”, jako że pastisz jest innowacyjnym wykorzystaniem konwencji. Te cztery argumenty przemawiają na rzecz tezy, że „Weiser…” po części skupia w sobie symptomy przełomu, a po części podpowiada nowe rozwiązania.
Mogę jednak ująć to inaczej – prościej, wyraźniej, szerzej: nie potrafiłbym opowiedzieć historii prozy polskiej ostatnich czterdziestu lat bez „Weisera Dawidka”.